Stawka Wiiksza Niz Zycie Tom – I
Stawka Wiiksza Niz Zycie Tom – I читать книгу онлайн
Andrzej Zbych to pseudonim autorskiego duetu, kt?ry przeszed? do historii, tworz?c „Stawk? wi?ksz? ni? ?ycie”.
O bohaterskich przygodach wojennych oficera polskiego wywiadu, dzia?aj?cego pod kryptonimem J-23. Przystojny Polak, w twarzowym mundurze oficera Abwehry, wygrywa II wojn? ?wiatow?! Wykrada najg??bsze tajemnice Rzeszy, ujawnia plany najwa?niejszych operacji wroga, kpi z wysi?k?w niemieckiego kontrwywiadu, o?miesza starania gestapo. W trudnej, niebezpiecznej s?u?bie pos?uguje si? przebieg?o?ci?, wdzi?kiem wobec dam, czujny okiem, mocnymi pi??ciami i ci?tym s?owem. Wkr?tce awansuje do stopnia kapitana, a nawet odznaczony zostaje niemieckim ?elaznym Krzy?em.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Zwiewaj! – krzyknął Wojtek. Padł na bruk, wyrwał automat spod płaszcza, strzelił do motocyklisty. Przechodnie zniknęli, ulica opustoszała w jednej chwili. Usłyszeli zgrzyt hamulców, gwałtownie zahamował gestapowski samochód. Kule z automatów cięły powietrze.
Anna biegła pustym chodnikiem. Myślała teraz o chłopcach z dywersji, myślała, czy zdążą się wycofać. Nie powinna ich tu zostawić. Zatrzymała się, porażona tą myślą, nie wiedząc, że gdyby pobiegła jeszcze parę kroków dalej, zobaczyłaby Klossa ukrytego w samochodzie za rogiem… Ale Anna nie pobiegnie, nie zdąży pobiec, bo oto na pustej, ostrzeliwanej ulicy pojawił się jadący zygzakiem wóz Rupperta.
Dostrzegł Annę, zahamował gwałtownie. Otworzył drzwiczki, wciągnął dziewczynę do samochodu. Anna już się nie opierała, była bez sił. Pomyślała, że znów znajdzie się na Szucha i nareszcie odpocznie. Położy się na betonie – marzyła – i będzie spać. Widziała blisko siebie twarz Rupperta pochylonego nad kierownicą, szybkość przycisnęła ją do oparcia, potem poczuła gwałtowne hamowanie. Odzyskała przytomność, byli na Powiślu. Rup-pert otworzył drzwiczki wozu.
– Uciekaj! – krzyknął.
Była sama. Biegła Solcem, a potem zatrzymała się w jakiejś bramie. Ludzie mijali ją obojętnie. Nikt na nią nie patrzył.
Nie mogła wiedzieć, że samochód Rupperta wjeżdżał właśnie na most Poniatowskiego. Mniej więcej w połowie mostu ostry skręt kierownicą. Wóz złamał barierę; runął w dół. Dopiero po długiej chwili zjawiły się w tym miejscu samochody gestapo.
WSYPA
1
Nabrał powietrza w płuca i ciągnął ochrypłym głosem:
Wróć ucałuj jak za dawnych lat,
dam ci za to róży najpiękniejszy kwiat!
Znali ich mieszkańcy tego miasta i przyjezdni chłopi, którzy przy głównej ulicy ukradkiem sprzedawali kartofle i brukiew, a niekiedy wyciągali, oczywiście na widok osób znanych i budzących zaufanie, ukrytą w słomie lub grochowinie, osełkę masła, czy tuzin jaj. Znali ich granatowi policjanci, przechadzający się z rękami założonymi do tyłu, czujnym wzrokiem taksujący przechodniów, gotowi w każdej chwili sięgnąć do półodpiętej kabury. Znały ich baby handlujące białym pieczywem, oczywiście nielegalnie, bo jedzenie bułek zastrzeżone było wyłącznie dla zwycięzców, a nielegalny handel pszennym pieczywem groził śmiercią lub w najlepszym razie obozem koncentracyjnym, podobnie jak handel mięsem, które mimo to rzesze szmuglerów dźwigały do wygłodzonych przez kartkowy system miast. Znali ich wszyscy, ale nikt nie zwracał na nich uwagi, ponieważ ten ociemniały harmonista i towarzyszący mu szesnastoletni chłopak swoim wyglądem doskonale przylegali do tego miasta i pory – wczesnej wiosny czterdziestego trzeciego roku. Wielu było wtedy takich, jak ten ślepiec, półże-braków, półmuzykantów ubranych jak on w wyszarzałą kurtkę wojskową i nieforemne nakrycie głowy, które kiedyś było zapewne wojskową rogatywką polową. Żywy symbol pokonanej armii – musieli myśleć żołnierze Wehrmachtu, którzy niekiedy wtykali ślepcowi parę groszy.
Ociemniały harmonista skończył właśnie grać. Przytupywał, odłożywszy na schodki akordeon, bił się po udach zgrabiałymi z zimna rękoma, jakby ponaglając małego, który zbierał papierki z zawiniętymi przez litościwych ludzi drobnymi monetami.
Mały zadarł głowę, ale nikt więcej nie zamierzał rzucić ani grosza. Podniósł więc akordeon, podał staremu laskę i wziąwszy go pod ramię powiódł w ciemną bramę.
Kilka chłopskich furmanek podrygiwało na kocich łbach pryncypalnej ulicy, spocony rikszarz we włóczkowej czapce mocno naciskał pedały swego osobliwego pojazdu, a rozparci wygodnie podoficerowie Wehrmachtu śmieli się do rozpuku, pokazując sobie biegnącą kobiecinę z wielkim koszem, z którego, mimo nakrycia chustką, wystawały czubki pszennych bułek. Babina pędziła na oślep, roztrącając przechodniów, wytrąciła laskę ociemniałemu żołnierzowi, który rzucił za nią przekleństwo. Ale mógł je usłyszeć tylko zwalisty policjant, sapiący z wysiłku, który zaślepiony pościgiem, nie widział niczego poza tą kobietą, ośmielającą się handlować w biały dzień, nie opłaciwszy mu należnego zwyczajem haraczu.
– Co się stało? – zapytał ślepiec.
– Nie złapał jej – powiedział chłopak i nagle aż zapis zapiszczał z uciechy.
– Co się stało? – powtórzył stary gderliwie.
– O rany! – zawołał chłopak. – Nadział się na Niemca, zdaje się, że dostanie solidnie po łbie.
– Chodź.
Chłopak z ociąganiem podążył za nim. Skręcili w przecznicę. Minęli kilkanaście bram nie wchodząc do żadnej, jakby na dziś zarobili dosyć. Zatrzymali się dopiero przed małym sklepikiem, handlującym wszystkim i niczym – lepami na muchy, nie wiadomo komu po
trzebnymi o tej porze roku, sznurkiem i kwaszonymi ogórkami.
– Wszystko w porządku? – zapytał ślepy i dopiero kiedy chłopak, rozejrzawszy się dokładnie, potwierdził, wszedł do środka i jakby nagle zaczął doskonale widzieć, ruszył pewnym krokiem przez pusty sklep, odchylił kre-tonową zasłonę, gdzie na dźwięk jego kroków zerwał się kędzierzawy mężczyzna, zatopiony w lekturze „Nowego Kuriera Warszawskiego", zwanego potocznie a dosadnie „kurwarem".
– No, nareszcie – powiedział do wchodzącego. – Dawaj!
Stary wysypał na stół garść owiniętych w papierki monet. Mężczyzna rozwijał koiejno papierki, przeglądał je i rzucał na podłogę. Dopiero jeden z ostatnich zainteresował go. Przysunął kartkę do migotliwego światełka karbidówki, potem zbliżył do płomienia, pozwalając jej spłonąć. Podsunął ślepcowi garść monet, które go już nie interesowały.
– Kiepski miałeś dziś utarg – skonstatował. A po chwili dodał:
– Zawołaj chłopaka. Zjedzcie trochę kapuśniaku, a po południu pójdziecie tam jeszcze raz.
2
W gabinecie obersturmbannfuehrera Geibla było aż ciemno od dymu cygar i papierosów. Na krzesłach i fotelach, ściągniętych z całego piętra, porozsiadali się szefowie służby bezpieczeństwa miast i miasteczek całego dystryktu.
– Moi panowie – zaczął szef gestapo i musiał przerwać, bo w otwartych drzwiach stanął jeszcze jeden z zaproszonych. Rozglądał się, jak gdyby szukał wolnego miejsca. Geibel wskazał mu wolny fotel koło siebie.
– Myślałem już, Kloss, że Abwehra nie jest zainteresowana tematem dzisiejszej narady.
– Przeciwnie, panie obersturmbannfuehrer; mój szef przywiązuje duże znaczenie do sprawy przeciwdziałania grupom partyzanckim.
– „Partyzanckim" – powtórzył Geibel, jakby delektował się tym słowem. – Posłuchajcie moi panowie, jak eleganckiego języka używa nasza Abwehra! Bo my rzecz nazywamy inaczej: walczymy z leśnym bandytyzmem, walczymy ostro, bezwzględnie, bez pardonu. A będziemy walczyć jeszcze ostrzej i jeszcze bezwzględniej, po to zebraliśmy się tu dzisiaj…
Kloss miał ochotę parsknąć śmiechem, jednak jego twarz pozostała nieruchoma. Ta nieustanna rywalizacja! W gruncie rzeczy to nie jest złe, wiele spraw można załatwić wygrywając umiejętnie antagonizm między Służbą Bezpieczeństwa a Abwehra. Szef Klossa, pułkownik Rho-de, zazdrości sukcesów Geiblowi. Uważa się za coś znacznie lepszego, wszechwładza SD irytuje go. Nie dlatego, żeby był wrogiem nazizmu, tego o Rhodem nie można powiedzieć. Uczucia, jakie ma dla Geibla, przypominają stan duszy starego arystokraty, już niezbyt pewnego wpływów, ale dumnego z przeszłości swego rodu, z nazwiska i koligacji, którego posadzono do stołu z nowobogackim. Oczywiście wie, że łączą ich wspólne interesy, że czasem musi się zniżyć, ale me sprawia mu to satysfakcji. Geibel z kolei jest jak burżuj niezbyt pewny swego statusu, źle się czujący przy stole nakrytym rodowym srebrem; wolałby kufel piwa na ocynkowanym blacie w monachijskiej piwiarni, ale właśnie dlatego jest buńczuczny, agresywny, usiłujący nadrobić brak obycia nadmierną pewnością siebie. Kloss, który przygląda się im obu, wie, że w istocie różnią się od siebie niewiele, wie także, że obaj są równie bezwzględni i okrutni w tłumieniu wszelkich prób oporu, że różnica w nazewnictwie oddziałów partyzanckich nic nie znaczy, bo i ten, i ten chętnie by je zniszczył, a jeszcze chętniej przypisał zwycięstwo sobie.