Profesor Wilczur
Profesor Wilczur читать книгу онлайн
"Profesor Wilczur" to kontynuacja Znachora, w kt?rej odnajdziemy motywy melodramatyczne, uj?te w sensacyjno-obyczajow? fabu??. Po tragicznych przej?ciach wywo?anych utrat? pami?ci profesor Wilczur wraca do swej dawnej pracy w klinice. Jednak intrygi jego dotychczasowego zast?pcy Dobranieckiego doprowadzaj? Wilczura do takiego rozgroczynienia, i? decyduje si? on, tym razem ju? ?wiadomie, opu?ci? stolic?i zamieszka? z powrotem na wsi. Tam przeprowadza skomplikowan? operacj?, ale kosztem w?asnego zdrowia. Nad ci??ko chorym ojcem czuwa zrozpaczona c?rka Marysia, gdy niespodziewanie przybywa ?ona doktora Dobranieckiego, b?agaj?c o ratowanie jej m??a chorego na raka.W powie?ci dobro triumfuje nad z?em, nieskazitelna cnota nad ludzk? ma?o?ci?, etos wsi nad zepsuciem miasta. Do??ga-Mostowicz pokazuje zatem ?wiat, jakiego pragniemy, przywraca wiar? w godno?? cz?owieka..
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
— No, a doktor Pawlicki w Radoliszkach mieszka?
— A jakże, tylko powodzi mu się teraz dobrze. Ożenił się. Folwark za żoną wziął, siedem włók, nie byle co. Samych krów osiemdziesiąt. Ziemia to nieważna, piaski, ale łąki ho, ho. I lasu dobry kawałek. Będzie ze trzydzieści dziesięcin.
— A może i czterdzieści — poprawił Wasyl.
— Jak mówię, że trzydzieści, to trzydzieści — rozgniewał się Prokop. — Od Czarnego Kamienia do Brodu będzie ci czterdzieści! Zdumiałeś chyba, czy co?... Dom ten, w którym mieszkał w Radoliszkach, wyremontował, blachą pokrył. Żyje teraz jak pan. Własnymi końmi do chorych jeździ.
— Ale żona to od niego najmniej o dziesięć lat starsza — pogardliwie wydęła usta Zonia.
— To i co, że starsza? — obruszyła się na nią Mielnikowa. — Panna gospodarna, porządna, nie żadna szlaja, co po wieczorynkach lata, a gospodarstwa nie patrzy.
Zonia wzięła się pod boki i zawołała wojowniczo:
— A niby kto się szlaja po wieczorynkach?
— A ty! — wrzasnęła staruszka.
— Ja?... Ja?... Ze raz na rok pójdę do szkoły... — A nieprawda!...
— Cicho, baby! — huknął Prokop szczerze oburzony — ot, czas znalazły na swoje babskie kłótnie. A do roboty! Co stoicie tutaj? Patrzcie, gęby rozpuściły. Tfu!
Interwencja Prokopa podziałała błyskawicznie. Kobiety jak na komendę zabrały się do swoich codziennych zajęć. Stary Mielnik umiał w swym domu utrzymać dyscyplinę, a jego autorytet nie osłabł z wiekiem.
Przy Wilczurze prócz niego pozostali jedynie Wasyl i Donka. Z niejakim niezadowoleniem dowiedział się Prokop, że Wilczurowi towarzyszy jeszcze jedna osoba, i to człowiek bez fachu. Pogodził się z tym, bo nie mógł się nie pogodzić. Uradzono, że Wilczur wraz z Jemiołem zamieszkają w przybudówce, póki się dla Jemioła nie wyrychtuje izdebki na strychu. W zimie wprawdzie izdebka była nie do zamieszkania, latem jednak nieraz nawet Wasyl tam sypiał.
Następnie wszyscy razem obejrzeli przybudówkę i omówili niezbędne poprawki, przy czym Wilczur postawił na swoim, że wszystkie koszty sam poniesie. Dogodniejsze to było dlań i z tego względu, że nie chciał być skrępowany w wprowadzeniu różnych ulepszeń. Chciał mianowicie wytynkować wnętrze izby i alkowy, pomalować podłogi, a w sieni podłogę położyć, przebić okno i ławy ustawić dla spodziewanych pacjentów: prowizoryczna poczekalnia.
Do czasu ukończenia tych robót Wilczur miał pozostać w radoliskim zajeździe. Remontem przybudówki postanowił zająć się sam Prokop, twierdząc, że nikt tego lepiej nie dopilnuje, lepszych majstrów nie postawi i prędzej nie załatwi niż on. Nie można było mu odmówić słuszności.
Tymczasem w Radoliszkach przyjazd profesora Wilczura stał się już powszechnie wiadomą sensacją dnia. O niczym innym nie mówiono, gubiąc się w domysłach, co go tu sprowadza. Jedni twierdzili, że przybył w te strony, by odkupić dla córki Ludwikowo, które młody pan Czyński po śmierci swoich rodziców sprzedał. Inni utrzymywali, że nie dla córki, tylko dla siebie zamierza kupić w okolicy majątek i ożenić się z tą panią, z którą przyjechał. Jeszcze inni zapewniali, że profesor przeprowadzi ekshumację zwłok swojej żony na radoliskim cmentarzu, by przewieźć je do Warszawy, lub też że pomnik tu na jej grobie postawi. Znaleźli się nawet poinformowani, którzy ten pomnik na stacji ludwikowskiej widzieli na własne oczy.
W rezultacie całej tej gadaniny w miasteczku ruch się zwiększył w dwójnasób, bo komu tylko czas na to pozwalał, nie mógł wytrzymać, by nic pobiec do zajazdu i tam od właściciela dowiedzieć się tych kilku szczegółów dotyczących profesora, które znał. A szczegółów tych nie było wiele. Przyjechali późną nocą i śpią jeszcze, z wyjątkiem profesora, który o świcie już wstał i poszedł pieszo do młyna Prokopa Mielnika.
Zresztą już przed południem miasteczko zostało zelektryzowane powrotem Wilczura. Wszyscy zauważyli, że postarzał się bardzo. Szedł wolno, rozglądając się z uśmiechem dokoła i kłaniając się znajomym, a wielu ich było, bo przecież z okresu swego znachorstwa znał tu niemal wszystkich. Nikt jednak nie ośmielił się zatrzymać go na pogawędkę. Profesor doszedł do rynku, przystanął przed sklepikiem pani Szkopkowej i wszedł do środka.
Wzruszenie ścisnęło mu serce, gdy spojrzał po tych starych ścianach, po półkach zastawionych przeróżnymi towarami, na których z naiwną dekoracyjnością rozłożone były paczki gilz i tytoniu, ołówki, piórniki, kajety, arkusze kalkomanii, pretensjonalne ozdoby na biurko, przypłowiałe rolki kolorowej bibułki i wszystko to, co kiedyś Marysia tu układała, co sprzedawała, czego dotykały jej ręce... Lada nieco wykrzywiona, koło żelaznego piecyka poręcz schodów wiodących do piwniczki.
Za ladą siedziała młoda, tęga dziewczyna o twarzy zrytej śladami ospy, lecz o miłym spojrzeniu niebieskich oczu. Zerwała się na widok wchodzącego, domyślając się od razu kim jest.
— Czym mogę służyć, panie profesorze? Przyjrzał się jej zdziwiony.
— Skądże panienka mnie zna? Zaśmiała się.
— Tu miejscowych wszystkich znam, więc jak ktoś nowy przyjedzie, to zaraz wiadomo kto.
— I panienka wie, kim jestem?
— Naturalnie, że wiem. Wszyscy już wiedzą, że pan profesor przyjechał. Od rana. Pani Szkopkowa mówi, że na letniaki do dworu w Zielonej, ale ja wiem, że to nieprawda.
Rozbawiło to Wilczura.
— Skądże panienka wie? — zapytał z uśmiechem.
— Ano, bo strasznie dużo rzeczy pan profesor ze sobą przywiózł. To na letniaki tyle się nie wozi.
— Powinna panienka zostać detektywem. A jakże się miewa pani Szkopkowa?
— Jak to ona. Kwęka po trochu, narzeka na zastój, że się dzieci łobuzują, ale dobrze. Może ja skoczę po nią?
Nie potrzebowała jednak skakać. W miasteczku wszystkie wieści docierały z krańca na kraniec z szybkością telegrafu bez drutu. Toteż w minutę po wejściu Wilczura do sklepiku pani Szkopkowa została już zaalarmowana i nie zważając na zadyszkę, pędziła truchtem przez rynek, by profesora powitać. Honor to dla niej był niemały, że taki człowiek ją właśnie pierwszą w Radoliszkach zaszczycił odwiedzinami. Będzie z tego powód do dumy własnej i do zawiści ludzkiej na dobrych parę miesięcy. I tak zresztą miała prawo pani Szkopkowa uważać się za bliższą profesorowi niż inni w miasteczku. Raz, że córka jego pod jej opieką przebywała lat kilka, drugi, że przed dwoma laty pani Szkopkowa jeździła do Warszawy i tam osobiście profesora widziała.
Powitała go też teraz z całą wylewnością i rozrzewnieniem, przede wszystkim pytając o córkę.
Profesor zasępił się nieco, lecz opanował się i powiedział:
— Ha, cóż. Jest szczęśliwa. Siedzą w Ameryce, on zarabia ogromne pieniądze. Prowadzą wesołe życie. To im wystarcza.
— A nie wybiera się pan do nich w odwiedziny? — Nie... Droga daleka, a ja już stary...
— Komu to o starości mówić — kurtuazyjnie przerwała mu pani Szkopkowa.
— W każdym razie — ciągnął profesor — nie zajęłoby mnie to, co ich zajmuje. Nie chciałbym ich krępować swoją osobą. Starzy nie powinni się narzucać młodym. A jakże się pani powodzi?
Szkopkowa zaczęła obszernie opowiadać o sobie, o swoich dzieciach, o stosunkach w miasteczku, o tym, że się proboszcz zmienił, że ktoś kogoś wyprocesował i tak dalej.
Gdy się dowiedziała od Wilczura, że zamierza on na stałe osiąść w młynie, uszom nie chciała wierzyć i od tej chwili niecierpliwie spoglądała na drzwi, by jak najprędzej wybiec i podzielić się tą sensacyjną wiadomością z możliwie jak największą liczbą osób.
Po powrocie do zajazdu Wilczur zastał Łucję nieco zaniepokojoną. Okazało się, że Jemioł zaraz po przebudzeniu kazał sobie podać butelkę wódki, która natychmiast wypróżnił, i wyszedł do miasteczka.
— Obawiam się — mówiła — by po pijanemu nie wywołał tu jakiejś awantury.
Profesor zaśmiał się.
— Niech pani będzie spokojna, panno Łucjo. Jedna butelka nie grozi żadnymi konsekwencjami.
— Jemu może nie, ale innym.
— Wykluczone. Ręczę, że jest zupełnie trzeźwy. Zamyśliła się i powiedziała: