Profesor Wilczur
Profesor Wilczur читать книгу онлайн
"Profesor Wilczur" to kontynuacja Znachora, w kt?rej odnajdziemy motywy melodramatyczne, uj?te w sensacyjno-obyczajow? fabu??. Po tragicznych przej?ciach wywo?anych utrat? pami?ci profesor Wilczur wraca do swej dawnej pracy w klinice. Jednak intrygi jego dotychczasowego zast?pcy Dobranieckiego doprowadzaj? Wilczura do takiego rozgroczynienia, i? decyduje si? on, tym razem ju? ?wiadomie, opu?ci? stolic?i zamieszka? z powrotem na wsi. Tam przeprowadza skomplikowan? operacj?, ale kosztem w?asnego zdrowia. Nad ci??ko chorym ojcem czuwa zrozpaczona c?rka Marysia, gdy niespodziewanie przybywa ?ona doktora Dobranieckiego, b?agaj?c o ratowanie jej m??a chorego na raka.W powie?ci dobro triumfuje nad z?em, nieskazitelna cnota nad ludzk? ma?o?ci?, etos wsi nad zepsuciem miasta. Do??ga-Mostowicz pokazuje zatem ?wiat, jakiego pragniemy, przywraca wiar? w godno?? cz?owieka..
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
— Haki na ryby mam przygotowane. Czy nie pojechałabyś ze mną łódką zastawiać je na górnych stawach?
Nie patrzył jej przy tym w oczy, jakby się obawiał, że z jego spojrzenia wyczyta całą niezwykłość tej pozornie zwyczajnej propozycji. Donka jednak widocznie nie miała żadnych podejrzeń, gdyż zgodziła się od razu.
— Za chwilę — powiedziała. — Tylko wezmę stare kapcie.
— A spiesz się — krzyknął za nią — bo najlepiej zastawiać o samym zachodzie.
— Dobrze, dobrze — krzyknęła mu już z sieni. — Poczekaj minutkę.
— Pójdę do łodzi, wodę wyleję — zawołał.
Chciał jeszcze trochę zyskać na czasie i ruszył w kierunku stawu. Łódka istotnie trochę przeciekała i trzeba było czerpakiem wodę z dna wylać, potem zsunąć ją z brzegu, na dziobie ułożyć haczyki z przynętami tak uważnie, by sznurów i włosia nie poplątać. Nim skończył te zabiegi, nadeszła Donka. W różowej perkalowej sukience w czerwone kwiatki, suto marszczonej w pasie, i białym kołnierzykiem spiętym pod szyją, wyglądała tak ładnie, że Wasyl wolał wcale na nią nie patrzeć.
— Całkiem mi się wszystko pokręci — myślał — i nic mądrego nie powiem. Łódź ześliznęła się chybko po piasku i wiosła zanurzyły się w wodę. Nad lasem wisiała wielka, czerwona, napęczniała kula słońca, dotykając rąbkiem najwyższych koron drzew. Na lekko pomarszczonej powierzchni stawu droga ku słońcu znaczyła się purpurowymi rozpryskami na tle seledynowego odbicia nieba.
— Powinna chwytać — odezwał się Wasyl przy trzecim czy czwartym zarzuceniu wioseł.
— Co mówisz? — spytała obudzona z zamyślenia.
— Mówię, że ryba będzie dobrze chwytać. Pora taka. W zeszłym roku szczupaka złapałem. Takiego na metr.
— A dużo ich tu jest?
— Pewno niemało. Ryby dużo, i to szczupaków dużo. Rozmowa się urwała. Wasyl gorączkowo poszukiwał w głowie tematu. Wreszcie odezwał się:
— U Szymona w Koziatkach krowa dziś padła. Dobra krowa była. I padła.
— A dlaczego? — dość obojętnie zapytała Donka.
— Któż ją może wiedzieć. Pewno zjadła coś nie takiego. Znowu zapanowało milczenie. Tym razem jednak Wasylowi nic nie przyszło do głowy i zaczął sobie nucić pod nosem jakąś piosenkę. Tak dopłynęli do przeciwległego brzegu. Korzenie olch powikłanymi czarnymi sznurami zanurzyły się tu w wodzie. Brzeg opadał stromo i niedaleko od niego zaczynała się już głębia. Wasyl z uwagą i z wprawą przyczepiał do długiego sznura poszczególne haki, potem zaczął je ostrożnie wypuszczać kolejno do wody. Koniec sznura przymocował grubym węzłem do mocnego korzenia i robota była skończona. Wytarł ręce, rozejrzał się i powiedział:
— A może posiedzimy tu na brzegu? Taka ładna pogoda i kwiaty pachną... , — A posiedzimy — zawołała wesoło. — Może zobaczymy, jak która chwyci. Przywiązali łódkę i wyszli na brzeg. Między olchami rosła gęsta, wysoka trawa. Na tę stronę nie wypędzano ani bydła, ani świń, ani koni na nocleg. Usiedli obok siebie i właśnie Wasyl zaczął się głowić nad tym, od czego ma zacząć, gdy Donka spytała:
— A twój ojciec jeszcze nie wrócił. Dokąd on tak jeździ? Wasyl uchwycił się nadarzającej się sposobności jak zbawienia.
— Właśnie — powiedział. — I ja nie wiem, dokąd jeździ. Nikomu nie mówi. Do wczorajszego dnia to nawet bałem się. Donka zdziwiła się:
— Bałeś się? Czego?
— A tak... Nie wiedziałem, po co jeździ. To i myśli różne przychodziły.
— A teraz wiesz po co?
— Teraz nie wiem. Ale wiem, że nie o mnie chodzi.
— Jak to nie o ciebie? A dlaczego miało chodzić o ciebie? Wasyl rozstawionymi palcami czesał trawę, wpatrując się w nią z taką uwagą, jakby chodziło o wykonanie nader ważnego i pilnego zadania.
— Widzisz, Donko, lata już swoje mam. Ojciec kiedyś wspominał, że żenić się mi pora. To teraz, jak zaczął jeździć po okolicy... Myślałem: może żony dla mnie szuka. Jeździ tam i ówdzie, żeby sobie synową wybrać.
Donka zaśmiała się.
— Jak to tak?... Szukać? Na drodze jaką spotka i patrzy, czy będzie dobra na żonę dla ciebie, czy nie?... To zabawa.
— Wcale nie — ujął się za ojcem Wasyl. — Przecież zna ludzi tych i owych. Wie, że ten ma córkę czy tamten. To trzeba zobaczyć, jaka ona w domu. Czy ładna, czy gospodarna, czy zdrowa, jak jest koło niej. To się zajeżdża, niby przypadkiem, na pogawędkę i patrzy się. Wszyscy tak robią. Taki zwyczaj na świecie.
Donka była ubawiona. Iskrzyły się jej oczy i rozchylały w śmiechu wargi.
— No i co? — zapytała przechylając kokieteryjnie głowę. — Wypatrzył coś dla ciebie? — Nie wypatrzył, bo i nie o patrzenie mu chodzi. Swoje jakieś sprawy miał.
— To ty, biedny, jesteś zmartwiony — chichotała Donka, której nie opuszczał dobry humor. Wasyl powiedział ponuro:
— A tobie, Donka, w głowie tylko jedno: naśmiewać się ze mnie.
— Wcale się z ciebie nie naśmiewam — spoważniała nagle. — Ot, po prostu wesoło mi.
— To dlaczego mówisz, że ja się mam martwić? Przecież wiesz, że się cieszę.
— Wcale nie wiem, że się cieszysz. Skąd mogę wiedzieć? Siedzisz smutny, w trawę oczy wbiłeś, skąd mam wiedzieć, że się cieszysz? Wasyl chrząknął kilka razy i spod oka spojrzał na nią.
— Cieszę się, że obawa przeszła, że mi ojciec dziewczynę nie po sercu wybierze. Pomyśl sama: gdyby tobie na przykład takiego chłopaka gwałtem dawali, któren się tobie nie podoba.
Donka lekko wzruszyła ramionami. » — E, który by tam mnie chciał. I nie w głowie mi takie rzeczy.
Wasyl znowu spochmurniał.
— Bo pewno w mieście zostawiłaś jakiegoś, który ci się podoba?
— Nikogo nie zostawiłam.
— Nikogo? — zapytał nieufnie. — A może i nikogo. Bo ci się tak ten pisarz z gminy, pan Latosik, podobał... Wiadomo, krawat zielony nosi, perfumami od niego zalatuje.
Donka prychnęła jak kotka.
— To i co, że zalatuje? Czy to ja perfum nie wąchałam?
— A jednak jedwabną chusteczkę nałożyłaś.
— A cóż to, nie wolno mi chusteczki nałożyć?
— Pewno, że wolno. Czemuż nie? Głównie wtedy, kiedy jest dla kogo.
— Każdy gość jest gościem. A ten pisarz to nawet zezowaty.
— Zezowaty, nie zezowaty — zauważył Wasyl. — A wszystkie za nim latają.
— Jak wszystkie to nie ja. Coś ty, Wasyl, do niego upatrzył? A choćby mi się podobał, to dla ciebie przecież rzecz obojętna.
Wasyl wywiercił palcem w darni sporą dziurę, zanim odpowiedział:
— Jakby było obojętne, to ja by nic nie mówił. Widać nieobojętne.
— Nie rozumiem, co ci może na tym zależeć — z niewinną minką powiedziała Donka.
— Widać zależy.
— A dlaczego?
Wasyl opuścił głowę i posępnie odpowiedział:
— Bo ty, Donka, bardzo mi się podobasz.
— Ja? — zawołała z największym zdziwieniem, na jakie ją było stać.
— Pewno, że ty — mruknął Wasyl.
— Boże drogi, co tobie we mnie może się podobać!
— Nie wiem co... Skąd mogę wiedzieć... Wszystko mi się podoba.
— E, żartujesz ze mnie — zaśmiała się swobodnie. Wasyl poczerwieniał.
— Jakież to żartowanie — powiedział prawie ze złością — kiedy chcę się z tobą ożenić? Ożenek to żadne żarty.
— Ty ze mną? — zapytała prawie szeptem. — Nie mogę uwierzyć.
Wasyl niecierpliwie machnął ręką.
— Ot, takie i gadanie z babami. Mówię jej wyraźnie, to ona nie chce wierzyć. Ojciec ma rację. Z babami najtrudniej. Gdybym chłopu powiedział:
chcę się z tobą żenić, to ten dałby mi ludzką odpowiedź: tak albo nie. Donka wybuchnęła długim, głośnym śmiechem.
— Oj, Wasyl, Wasyl. Z chłopem byś się żenił. Co ty opowiadasz! Aż skuliła się ze śmiechu. Objęła swoje kolana, ukryła twarz między nimi i śmiała się bez przerwy. Nawet gdy umilkła, nie podniosła głowy. Wasyl zapytał:
— No więc, jak będzie z nami?
Ponieważ nie odpowiadała, ponowił pytanie:
— Donka, no jakże?...
Wobec jej dalszego milczenia serce mu wezbrało goryczą i zaczął mówić jakby do siebie:
— Ja wiem, że nie przypadłem tobie do gustu... Prosty ja chłop, a ty kształcona panna. I z miasta... Pewno, że w mieście przyjemniej jest żyć... Kto już raz miasta zakosztuje, temu wieś nie w smak... Chociaż na przykład profesor na odwrót, a to nie byle kto... Człowiek rozumny, bywały... Ale u ciebie inna sprawa, no, i niejednego lepszego ode mnie znajdziesz... Jak woli w sercu nie ma, to i sposobu nie ma... Wiedziałem ja to, wiedziałem, że mnie nie zechcesz...