Profesor Wilczur
Profesor Wilczur читать книгу онлайн
"Profesor Wilczur" to kontynuacja Znachora, w kt?rej odnajdziemy motywy melodramatyczne, uj?te w sensacyjno-obyczajow? fabu??. Po tragicznych przej?ciach wywo?anych utrat? pami?ci profesor Wilczur wraca do swej dawnej pracy w klinice. Jednak intrygi jego dotychczasowego zast?pcy Dobranieckiego doprowadzaj? Wilczura do takiego rozgroczynienia, i? decyduje si? on, tym razem ju? ?wiadomie, opu?ci? stolic?i zamieszka? z powrotem na wsi. Tam przeprowadza skomplikowan? operacj?, ale kosztem w?asnego zdrowia. Nad ci??ko chorym ojcem czuwa zrozpaczona c?rka Marysia, gdy niespodziewanie przybywa ?ona doktora Dobranieckiego, b?agaj?c o ratowanie jej m??a chorego na raka.W powie?ci dobro triumfuje nad z?em, nieskazitelna cnota nad ludzk? ma?o?ci?, etos wsi nad zepsuciem miasta. Do??ga-Mostowicz pokazuje zatem ?wiat, jakiego pragniemy, przywraca wiar? w godno?? cz?owieka..
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
— Przykrości, nie przykrości — po namyśle powiedział Wasyl — bo jeszcze nic na pewno nie wiem. Ale ojciec w ostatnich czasach coś sumuje w sobie, milczy i ciągle wyjeżdża.
— Więc cóż z tego?
— Właśnie nie wiem — ociągając się bąknął Wasyl.
— Dlaczegóż to cię niepokoi? Jeździ, ma swoje sprawy i koniec. Wasyl, pogryzając zerwaną trawkę, milczał czas dłuższy.
— Może swoje sprawy — odezwał się wreszcie — a może i mc je... Ojciec jeszcze w wielkim poście wspominał, że czas byłby mi się ożenić. Wilczur zaśmiał się.
— A ty nie chcesz?
— Co mam nie chcieć. Wiadomo, jak pora przyjdzie, każden musi się ożenić. Ale nie tak.
— Tylko jak? — zapytał Wilczur, ubawiony przejrzystą dyplomacją Wasyla.
— No, nie tak, żeby ojciec wyszukał. Ojciec będzie patrzył na to, żeby bogata i robotna.
— A ty chciałbyś biedną i taką, co nie lubi pracować.
— A bo i po co ma pracować? Mało to bab w domu? Chleb jedzą, to niech i pracują. A czy biedna, czy bogata, co mi tam. Pieniądze rzecz nabyta.
Profesor nachylił się nad zboczem rowu,, okrytym gęsto drobnymi fiołkowymi kwiatami.
— O, jak zakwitła... Tyle jej tu... No więc i cóż, co ja mogę ci doradzić, w czym pomóc?
— Zęby tak pomówić z ojcem. Niech da spokój... Bo później, jak uprze się, to sposobu na niego nie będzie. A jak mu teraz przemówić, to może i machnie ręką. Powie: Nie będę się mieszał, wybieraj sobie sam po swoim sercu...
Macierzanki było tyle, że Wilczur przysiad? i garściami rwał ją do swego koszyka.
— No, dobrze — odpowiedział po namyśle. — Pomówię z Prokopem. Wiesz sam, że ci dobrze życzę. A oczywiście żonę każdy sam sobie musi wybrać według własnego serca... To masz rację, że pieniądze szczęścia nie dają... Masz rację... Pogadam z Prokopem.
Do spełnienia tej obietnicy nadarzyła się okazja jeszcze tegoż wieczora. Mielnik, jak to robił często, przyszedł do przybudówki na pogawędkę. Pogawędka ta wprawdzie polegała przeważnie na milczeniu zarówno Wilczura, jak i Prokopa, milczeniu, w które od czasu do czasu padała jakaś uwaga lub informacja o zdarzeniach dnia, o ludziach, o sprawach w okolicy.
W pewnej chwili Wilczur zapytał:
— Powiedz, Prokopie, co to knujesz ostatnimi czasy? Ciągle jeździsz i jeździsz, w młynie cię całymi dniami nie ma. Aż dziwią się wszyscy.
Prokop zerknął chytrze na Wilczura i by zyskać na czasie, zaczął z wielką uwagą skręcać papierosa. Powoli sypał machorkę na duży płat bibułki, powoli grubymi palcami układał ją równomiernie, zwijał, lizał brzeg, zaklejał i zapalił. Wreszcie odrzekł:
— A ot tak, jeździ się popatrzeć, co ludzie robią, jak żyją. Cóż to, nie wolno?
— Pewno, że wolno, ale uważaj, żeby ludzie czego złego nie pomyśleli.
— A cóż złego mogą pomyśleć?
— Kto to może wiedzieć. Może znajdą się i takie, co będą posądzać, że do jakiej dziewuchy jeździsz.
Wilczur zaśmiał się, lecz Prokop splunął, nie ukrywając zgorszenia.
— Tfu, na złe języki rady nie ma. Gdzie mnie tam do dziewuchy. Do grobu bliżej. Mnie tam nie w głowie babskie rzeczy.
— No to może nie dla siebie dziewuchy szukasz? — podstępnie zapytał Wilczur.
— A dla kogóż mógłbym szukać? Co ty myślisz, że zdumiałem? — No, może dla Wasyla. Stary wzruszył ramionami.
— Cóż ja dla niego mam szukać? Niech sam sobie szuka. On z nią będzie żyć, nie ja.
— Toś słusznie powiedział, Prokopie. Ale teraz to już ja naprawdę się dziwię, co ty za wyprawy robisz, co tam szykujesz... No, przyznaj się. Mielnik spojrzał nań z ukosa i uśmiechnął się.
— Zanadto ciekawy jesteś, ale przyjdzie czas, to i dowiesz się. O to i chodzi, żeby to dla ciebie tajemnica była.
— Dla mnie? — niedowierzająco zapytał Wilczur.
— A dla ciebie.
Więcej nic z Prokopa nie można było wydostać. Wilczur zresztą nie bardzo się też wysilał, zadowolony był z pomyślnej wiadomości dla Wasyla, którą mu zaraz następnego ranka zakomunikował. Nie sądził, że chłopak przyjmie ją aż z tak wielką radością. Istotnie Wasylowi aż oczy się zaiskrzyły i poczerwieniał.
— Naprawdę ojciec powiedział, że nie chce się w to mieszać i żebym sam sobie żony szukał?
— Naprawdę. Powiedział: „Nie ja będę z nią żył, tylko on. Niech sam sobie wybiera". Wasyl zamyślił się i pokiwał głową.
— Ot... ojciec mądry... Nie na próżno żył tyle lat na świecie... I poczuł dla ojca od tej chwili nie tylko jeszcze większy szacunek, nie tylko większe przywiązanie, lecz i jakieś nowe uczucie, serdeczne a głębokie. Wasyl wprawdzie nie miał jeszcze żadnych konkretnych planów co do swej przyszłości. Donka wprawdzie podobała mu się od pierwszego wejrzenia i z każdym dniem podobała się więcej. Jednak będąc z natury bardzo ambitny, bał się układania jakichś planów, poty przynajmniej, póki nie miał pewności, że na drodze ich wykonania nie spotka zdecydowanego sprzeciwu ojca albo drwin ze strony Donki.
Po jej zachowaniu się w żaden sposób nie mógł wymiarkować, jakby się odniosła doń, gdyby zaczął jej wyraźnie nadskakiwać. Dziewczyna była wesoła, żywa jak mały szczeniak, dla wszystkich jednakowo życzliwa, wszystkim jednakowo szczerząca zęby w uśmiechu, gdy jej ten czy ów młodzieniec powiedział jaki żart albo pochlebstwo. Żadnej pewności z nią mieć nie było można. Już nieraz Wasyl miał na końcu języka pytanie, czy się jej który z młodych ludzi podoba, i za każdym razem nie pytał. Bał się, że usłyszy taką odpowiedź, która mu nie po myśli przyjdzie, bał się, że Donka zostawiła może w mieście jakiegoś chłopca, którego wspomina. Dlatego też nie mógł się zdobyć na wewnętrzne postanowienie, ba, nawet na wyraźne powiedzenie sobie: żadna mi się tak nie podoba jak ona i żadnej za żonę nie chcę, tylko ją. Były i inne obiekcje: czy taka inteligentna, kształcona dziewczyna miejska, prawie panienka, zechce wyjść za prostego chłopa wiejskiego, który nawet po miastach nie bywał i obejścia żadnego zachować nie umie. Nie uszło uwagi Wasyla, że przed paru tygodniami, gdy do młyna zajechał po drodze pan Latosik, pisarz gminny, ona na głowie jedwabną chusteczkę zawiązała, a rozmowę z nim prowadziła jakoś inaczej i śmiała się więcej, i Latosik, co niby wpadł na chwilę, do samego zachodu słońca przesiedział.
Przychodziła wówczas Wasylowi myśl, by panu Latosikowi, który z Donką na przyzbie młyna siedział, z góry przez klapę worek otrębów na łeb wysypać. Nie zrobił jednak tego, choć mógłby się później tłumaczyć, że to nieumyślnie. Nie zrobił z tej przyczyny, że ścisnęło mu serce przypuszczenie: a nuż pan Latosik się jej podoba?... Wtedy nie pomogłoby i dziesięć worków ani nawet tęgi kij... Pan Latosik, choć skromny urzędnik, szkoły pokończył, elegancko wyrażać się umie, czy dzień powszedni, czy święto w kołnierzyku i w krawacie chodzi, i perfumami pachnie.
Po jego wyjeździe Wasyl bacznie przyglądał się Donce, usiłując pomiarkować, czy po zalotach takiego szykownego kawalera nie będzie go traktowała inaczej. Ale Donka nie zmieniła się w niczym. Tyle tylko, że jedwabną chusteczkę z włosów zdjęła.
Natura kobieca po raz pierwszy w życiu wydała się Wasylowi pełną niezgłębionych tajemnic i zasadzek.
Na to jednak nie było rady. Z drugiej strony Wasyl zdawał sobie sprawę z własnych walorów. Wiedział, że niejedna dziewczyna w okolicy chętnie by się zań wydała, już nie tylko dlatego, że dziedziczył po ojcu młyn, zasobne gospodarstwo i, jak ogólnie mówiono, sporo oszczędzonych pieniędzy, ale i z tej racji, że cieszył się najlepszą opinią. Za spódnicami nie latał, po karczmach nie chodził, pracę swoją znał, a przy tym nosił się czysto, zgrabny był, uchodził za przystojnego i nikt go jeszcze niezdarą ani głupim nie nazwał.
Toteż w medytacjach swoich i te atuty brał pod uwagę, nie tylko strony ujemne, a teraz, gdy dowiedział się od Wilczura, że ojciec żadnych konkretnych zamiarów co do jego przyszłości nie ma i że synowej mu wybierać nie myśli, uczuł się znacznie wzmocniony w SWOJEJ pozycji. Następstwem tego poczucia było uświadomienie sobie nieprzepartego przekonania, że żyć na świecie nie potrafi bez tej właśnie dziewczyny. Przez cały dzień pracy układał sobie w głowie, jak do Donki przystąpić, jak zacząć z nią rozmowę, co powiedzieć. Wieczorem, gdy się już przebrał, miał wszystko ułożone i niby od niechcenia zaproponował Donce, gdy znaleźli się razem przed domem: