Profesor Wilczur
Profesor Wilczur читать книгу онлайн
"Profesor Wilczur" to kontynuacja Znachora, w kt?rej odnajdziemy motywy melodramatyczne, uj?te w sensacyjno-obyczajow? fabu??. Po tragicznych przej?ciach wywo?anych utrat? pami?ci profesor Wilczur wraca do swej dawnej pracy w klinice. Jednak intrygi jego dotychczasowego zast?pcy Dobranieckiego doprowadzaj? Wilczura do takiego rozgroczynienia, i? decyduje si? on, tym razem ju? ?wiadomie, opu?ci? stolic?i zamieszka? z powrotem na wsi. Tam przeprowadza skomplikowan? operacj?, ale kosztem w?asnego zdrowia. Nad ci??ko chorym ojcem czuwa zrozpaczona c?rka Marysia, gdy niespodziewanie przybywa ?ona doktora Dobranieckiego, b?agaj?c o ratowanie jej m??a chorego na raka.W powie?ci dobro triumfuje nad z?em, nieskazitelna cnota nad ludzk? ma?o?ci?, etos wsi nad zepsuciem miasta. Do??ga-Mostowicz pokazuje zatem ?wiat, jakiego pragniemy, przywraca wiar? w godno?? cz?owieka..
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Rozdział VIII
Łucja śmiała się jasnym beztroskim śmiechem.
— A widzi pan, że i tu przydam się — mówiła otwierając walizkę i wyjmując z niej zgrabnie popakowane w woskowany papier kanapki. — Zasłabłby pan z głodu.
— Że też pani o tym pomyślała — dziwił się Wilczur.
— Wcale nie pomyślałam. Po prostu zadzwoniłam do informacji kolejowej i dowiedziałam się, że w tym pociągu nie ma wagonu restauracyjnego. A stąd już nietrudno było wyciągnąć dalsze wnioski. Ponieważ zaś wiedziałam również, że wyjechał pan z domu, oczywiście, bez śniadania, przezornie zaopatrzyłam się w to wszystko.
— Ależ to cała spiżarnia.
— Niech się pan nie obawia, profesorze. Najbliższa duża stacja zaopatrzona w bufet, gdzie pociąg na dłużej się zatrzymuje, będzie dopiero o jedenastej. Upewniam pana, że do tego czasu niewiele z tej spiżarni zostanie.
Przepowiednia Łucji sprawdziła się w zupełności. Dobremu apetytowi sprzyjał nie tylko wczesny ranek i podróż, ale i nastrój obojga. Po krótkiej konsternacji i serii wyrzutów, jakie Wilczur zrobił Łucji, musiał pogodzić się z faktem dokonanym, pogodzenie to przyszło mu tym łatwiej, że w gruncie rzeczy, chociaż sam przed sobą do tego się nie przyznawał, uszczęśliwiony był jej niesubordynacją.
Z uwagą słuchał jej projektów na przyszłość. Nie zamierzała ograniczyć swojej pracy na wsi do pomocy Wilczurowi. Ułożyła już sobie cały plan działania. Zajmie się na szerszą skalę propagandą higieny w okolicznych osiedlach, w szczególności mieszkań. Z kolei Wilczur zaznajamiał ją z warunkami, jakie zastaną na miejscu. Opisywał ludzi, stosunki, zwyczaje i obyczaje panujące w młynie, w miasteczku i w okolicy.
Byli tak zajęci rozmową, że nie dosłyszeli szmeru lekko rozsuwających się drzwi przedziału i nie dostrzegli ręki, która się przez szparę wsunęła. Wsunęła się zresztą na krótko, po to tylko, by wprawnym ruchem zanurzyć się w wewnętrznej kieszeni palta Wilczura, niebacznie umieszczonego na wieszaku tuż przy drzwiach.
Właściciel tej ręki cofnął ją wraz z zawartością bezszelestnie i również bezszelestnie przymknął drzwi. Następnie nie tracąc czasu, szybko wycofał się z wagonu, przezornie minął jeszcze dwa i w trzecim zatrzymał się na pustym korytarzu. Rozejrzał się uważnie, po czym wydobył z zanadrza dość gruby pugilares. Gwizdnął z cicha i przeciągle na widok poważnego pliku banknotów, po czym precyzyjnym ruchem umieścił je w kieszeni. Wewnątrz pozostały tylko papiery, nie przedstawiające żadnej wartości. Już chciał pugilares wyrzucić przez okno, gdy wpadł mu w oko zielony papierek przypominający dolary. Wyciągnął go spośród innych i przeczytał:
„Otrzymaliśmy od profesora Rafała Wilczura złotych...”
Ręka gotowa już do ruchu zastygła w powietrzu. Ponowne gwizdnięcie wydobyło się z jego ust, zanurzył palce w portfelu. Paszport, legitymacja, bilety wizytowe... Nie ulegało wątpliwości, czyją pugilares stanowił własność.
Powolnym ruchem sięgnął do kieszeni, wydobył z niej świeżo zainkasowane banknoty i ulokował na ich dawnym miejscu, po czym wsunął portfel do kieszeni i już znacznie wolniej ruszył z powrotem. Z łatwością odszukał ten przedział. Przez rozchylone firanki widać było brązowy płaszcz.
Tym razem już bez zachowania ostrożności otworzył drzwi i wszedł do przedziału.
W pierwszej chwili nie poznali go. Miał na sobie prawie wytworny garnitur, granatowy w szarą kratę, i nieznacznie tylko wygnieciony melonik. W takim stroju jeszcze go nie widzieli.
Profesor Wilczur wpatrywał się weń przez chwilę z niedowierzaniem, aż zawołał:
— Jemioł!
— Ha, zgadłeś cesarzu. Trudno. Zostałem zidentyfikowany. Coraz trudniej w tej Polsce podróżować incognito. Moje uszanowanie pani. Cóż to za wyprawa lekarska? Jedziecie państwo kogoś zarzynać na prowincji? Czy już zabrakło mięsa w Warszawie?...
Przyjrzał się uważnie i zapytał, podnosząc kapelusz nad głową:
— Hej, a może to właśnie najsposobniejsza okazja do złożenia życzeń? Per Bacco! To mi wygląda na podróż poślubną.
Wilczur zaczerwienił się, Łucja zaś wybuchnęła śmiechem.
— Niestety, nie.
— Nie?... — odetchnął jakby z wielką ulgą Jemioł i rozsiadając się wygodnie powiedział: — W takim razie bez ujmy dla mojej godności mogę z wami pozostać.
— A dokądże pan jedzie? — zapytała Łucja.
— Jest to tak modna dzisiaj „podróż w nieznane". Oryginalnością mojej jest fakt, że czynnikiem regulującym staje się naprawdę przypadek, to jest ten moment, gdy konduktorowi uda się stwierdzić, że nie posiadam biletu. Konduktorzy mają przesąd, że pociągami jeździć mogą ludzie zaopatrzeni w bilety. Zawsze podczas letnich wakacji usiłuję ich przekonać, że jest inaczej. Niestety, są to ludzie niezdolni do absorbowania nowych pojęć i dlatego nader często muszę wysiadać na najbardziej nieprawdopodobnych stacjach. Ma to wprawdzie ten plus, że stopniowo poznaję drogą ojczyznę, ale i ma wady. Mianowicie niektóre jej rejony stają się wręcz niedostępne.
— Czy pan tak lubi podróżować? — zapytała Łucja.
— Podróże kształcą — wyjaśnił. — Ja zaś zawsze miałem zamiłowanie do turystyki. Jestem uspołeczniony. Widząc wszędzie plakaty nawołujące wielkimi literami: „Zwiedzaj Polskę", „Poznaj swoi kraj" — jakże mógłbym się nie skusić.
— Ale plakaty — zauważyła Łucja — nie zalecają podróżować na gapę.
— To tylko niedopatrzenie — oświadczył Jemioł. — Ostatecznie jaka jest różnica między jazdą na gapę a jazdą z biletem? Quelle difference? Ludzie o uproszczonym sposobie myślenia jedno nazywają włóczęgostwem, drugie zaś turystyką. Czy sam osobnik, który w taki czy w inny sposób podróżuje, zmienia się? Bynajmniej. O różnicy decyduje po prostu jego kieszeń, pugilares. Człowiek uprawiający turystykę bez pugilaresu jest włóczęgą, człowiek włóczący się z pugilaresem jest turystą. Dla wykazania państwa, jak nieścisłe i pod względem naukowym nie wytrzymujące krytyki jest tego rodzaju definiowanie, pokażę wam coś...
Nie dokończył. Do przedziału wszedł konduktor i stereotypowym tonem powiedział:
— Poproszę o bilety do kontroli.
Bilety Łucji i Wilczura zostały przedziurkowane. Z kolei konduktor zwrócił się do Jemioła, patrząc nań nieufnie:
— Pański bilet?
— Charonie, perfidnie eksploatujący twórczą inwencję Stevensona dla niskich celów kapitalizacji etatystycznej. Czy nie budzi się w tobie spontaniczna dezaprobata tych tendencji cywilizacyjnych, które wplątały cię w tryby fiskalizmu, paraliżującego liberalizm lokomocyjny i intensywną penetrację interregionalną?
Strapiony konduktor powiódł wzrokiem po obecnych i odezwał się już całkiem niepewnie:
— Mnie tam wszystko jedno. Pan będzie łaskaw bilet do kontroli.
— Cha, cha, cha — zaśmiał się Jemioł. — Więc naprawdę pieścisz w swej duszy słodkie złudzenie, że mogę posiadać coś takiego?
— Ja tu nie na żarty przyszedłem — obruszył się konduktor — i niech pan mnie nie tyka, bo z panem świń nie pasłem. Proszę o bilet albo wysadzę pana na najbliższej stacji.
— Nie przyjdzie ci to tak łatwo, carissime, albowiem przepisy, którym musisz niewolniczo ulegać, powiadają, że pasażer, który nie zdążył kupić biletu, może to uskutecznić w wagonie z pewną nieznaczną dopłatą. Ja właśnie jestem takim pasażerem.
To rzekłszy, przybrał pogardliwy wyraz twarzy i wydobywszy z kieszeni pękaty portfel Wilczura, wyciągnął z pliku banknotów jeden, wręczając go konduktorowi.
Obfita zawartość pugilaresu skonsternowała konduktora. Była dlań zupełną niespodzianką, gdyż swoim wprawnym okiem, już wchodząc do przedziału, ocenił tego pasażera w meloniku jako włóczęgę bez grosza przy duszy. Teraz przyszło mu na myśl, że może to być jakiś dziwak.
— Czy pan też jedzie do Ludwikowa? — zapytał rzeczowo.
— Do Ludwikowa? — zaciekawił się Jemioł. — Tak, przyjacielu, podziwiam twoją intuicję. Istotnie jadę do Ludwikowa. Natomiast będę ci wdzięczny, Archimedesie, jeżeli mi powiesz, po kiego diabła.