Osobowo?? ?my
Osobowo?? ?my читать книгу онлайн
O?mioro przyjaci??. Niby znaj? si? jak ?yse konie. Niby… Bo cierpi?, b??dz?, potykaj? si? i upadaj?, zanim po omacku dojd? do najoczywistszej prawdy: w ?yciu liczy si? tylko mi?o?? i tylko ona pozwala dokonywa? w?a?ciwych wybor?w. Wszystko inne zawodzi. O czym przekonywa?am Czytelnik?w zawsze.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Piotr po prostu pokazuje swoją prawdziwą twarz i jak się całkiem odsłoni, ona nie będzie bezbronną kobietą, będzie wiedziała, co robić. Już nie jest przyklejoną Piotrusiową. Jest Basią. Całe szczęście, że nie mają dzieci!
A Buba jest idiotką, ot co, i Basia obiecała sobie, że na dzisiejszym spotkaniu prosto w oczy jej to powie! Niech się przestanie wtrącać! Albo opieprza ją Róża, że śledzi i kontroluje Piotra, albo ją opieprza Buba, że nie wie, gdzie Piotr jest!
Basia zakręciła gaz pod patelnią, podniosła się i weszła do pokoju. Piotra nie było, komputer świecił jaskrawymi liniami, które splatały się ze sobą i umykały w dal i znowu pojawiały się, plotły i znikały. To znaczy, że wyszedł tylko na moment. Basia siadła przed ekranem i chociaż miała to sobie za złe – kliknęła parę razy myszką.
Tylko zobaczy, nad czym Piotr ostatnio pracował.
– Co ty robisz? – usłyszała za sobą głos męża i podskoczyła.
– Nie strasz mnie! – To było wszystko, co jej przyszło do głowy.
– Basia, jak pracuję, to nie ruszaj, zdjęcia się wysyłają. – Piotr odsunął ją. – Przerwiesz mi połączenie.
– Chciałam wyłączyć, myślałam, że zapomniałeś. – Basia podniosła się i poczuła, że do jej głosu wkrada się pretensja. Ale dlaczego Piotr się najpierw chowa, a potem chce ją na czymś przyłapać?
– Nie zapomniałem. – Piotr usiadł przed komputerem. – Jeśli ci potrzebny komputer…
– Nie jest mi potrzebny twój komputer. – Basia była prawie obrażona, tak głupio się zachowała! – Jesz teraz czy później?
– Później – powiedział Piotr i natychmiast się poprawił: – Albo jak chcesz, to mogę teraz.
– Ja nic nie chcę, nie jestem twoim żołądkiem.
– To może później.
Basia odwróciła się na pięcie.
Bardzo proszę, później to później, co prawda socjologowie światowej klasy już dawno ustalili, że wspólne posiłki to jest to, co sprzyja rozwojowi rodziny, ale ona nie musi swojej rodziny rozwijać w ten sposób.
Zje sobie sama i rozwinie się sama, ot co. Później, to ona idzie do Róży, i kto wie, może zostanie na noc, ciekawe, czy Piotra zainteresuje, dlaczego nie wróciła, zobaczymy.
A teraz zje swoją rybę, wypije kieliszek białego wina i przejrzy prasę, choć może nie przejrzy, bo jeszcze trafi na artykuł, z czego składa się ryba. Ostatnio trafiła na taki, który opisywał, z czego się składają hamburgery i zmielone uszy świni o mały włos nie znalazły się z powrotem na talerzu.
I zostanie w kuchni, żeby mu nie przeszkadzać.
Rozpadało się na dobre. Roman cofnął się do mieszkania tym chętniej, że w ten sposób mógł uniknąć spotkania z panem Janem, którego chrząkanie dobiegało z dołu.
Zerwał z wieszaka nieprzemakalną kurtkę i wyskoczył z powrotem na schody. Pan Jan widać słyszał trzaśniecie drzwi na górze, bo nie dał za wygraną, stał na półpiętrze i patrzył do góry.
– No i co pan, panie Romanie, na te komisje do spraw komisji?
– Ja nie oglądam telewizji, panie Janku.
– Błąd, błąd, inteligentny człowiek powinien wiedzieć, co się dzieje. – Pan Jan oparł się o poręcz schodów, Roman musiał się zatrzymać. – Wiesz pan, widziałem rekiny w telewizji, one mają o dwa zmysły więcej niż my, i to są, proszę pana, prawdziwi mordercy. One bokiem wyczuwają, czy krew w żyłach, proszę pana, płynie w jakiejś rybie, one nie muszą patrzyć, żeby wyniuchać i zabić. Ale, proszę pana, jak pan postawisz rekina, a naprzeciwko któregoś naszego ministra, to panie Romku, niech się rekin boi. – Pan Jan zachichotał.
Roman zrobił nieokreślony ruch ręką. Owszem, ogólnie rzecz biorąc, nie szalał za rekinami, na co niewątpliwie miał wpływ obejrzany we wczesnej młodości film „Szczęki”, ale zawsze mu się zdawało, że rekiny trzeba wziąć pod ochronę, zanim człowiek je zagryzie na śmierć, kompletnie wyniszczając środowisko, natomiast z niektórych osób należy zdjąć ochronę, zanim zagryzą innych na śmierć i kompletnie wyniszczą środowisko.
W gruncie rzeczy więc w tej kwestii gotów był zgodzić się z panem Janem, tylko że naprawdę się spieszył. Coś mruczał pod nosem, wycofując się prawie tyłem (nie chciał obrazić sąsiada) z ostatnich schodków ku wyjściu, szybciej, szybciej, byle tylko zejść z linii celnych słów pana Janka. Potknął się i wypadł na ulicę prosto w kałużę i prosto na kobietę.
Bryznęła woda, a kobieta, która pojawiła się znikąd na plecach Romana, odrzucona impetem odskoczyła na jezdnię. Roman błyskawicznie się odwrócił, wyciągnął rękę, pochwycił przez połę czarnego płaszcza jej dłoń i pociągnął ją ku sobie, zanim czerwony autobus lunął w nich błotnistą breją.
– Jezu – powiedział i zrobiło mu się słabo z wrażenia.
Kobieta była snem snów, a rękę miała zimną i tak dopraszającą się ciepła, że głęboka pretensja do tamtej, której imienia nie wymieniał, zmieniła się w jednej chwili we wdzięczność, że namyśla się, czy go kocha, już tak długo. I może czas przestać czekać na wnioski wynikające z jej namysłu.
– Mam inaczej na imię – powiedziała dziewczyna, wyciągnęła dłoń z jego dłoni. Odwróciła się na pięcie i mimo ulewy poszła dalej, pustą ulicą, bo przechodnie pochowali się w bramach.
Roman stał i patrzył, krople deszczu spływały mu za kołnierz i nie mógł oderwać wzroku od jej smukłej postaci, jasnych włosów przylepionych do czarnego długiego płaszcza, jej płynnego kroku. Płyty chodnikowe błyszczały i odbijały matowo jej sylwetkę, czarny płaszcz szarpany wiatrem unosił przezroczyste poły, jakby chciał, żeby odfrunęła. Ciemne domy, rozrzedzona ciemność zasnutego nieba, ona ze skrzydłami z czarnego plastiku i błyskawica, która przecięła rzeczywistość krótkim fleszem, obrysowując kontury portalu oszklonych drzwi biblioteki miejskiej, utrwaliła na sekundę ten obraz. Lew nad drzwiami zaryczał i Roman cofnął się do swojej bramy. Minął susami drzwi pana Jana i wbiegł na strych niesiony niesłabnącym porywem. Nareszcie, nareszcie ma!
Otworzył drzwi, ściągnął kurtkę, przetarł głowę ręcznikiem i rzucił go na tapczan. Chciał stanąć przy sztalugach i szkicować, póki jeszcze zdjęcie, zrobione przez Pana Boga, miał przed oczyma.
Julia, potrącona przez jakiegoś idiotę, który widać miał w zwyczaju tyłem wyskakiwać na przechodniów i wpychać ich pod środki komunikacji miejskiej, była dopiero teraz w szoku. Jezu, przed chwilą niemal chciała upaść na jezdnię, i tam zostać, przemoczona do cna i zziębnięta – taki koniec wydał się jej nagle romantyczny. Ale zanim zdążyła pomyśleć, wyciągnęła rękę i o dziwo, tym razem (a przecież ile razy wyciągała rękę, napotykała pustkę) jej dłoń trafiła na dłoń innego człowieka, mężczyzny na dodatek, który chwycił ją mocno, pomógł zachować równowagę. I nie tylko chwycił i przytrzymał, ale jeszcze przyciągnął do siebie i nagle wydarzyło się coś, czemu nie mogła tak od razu dać wiary, a jednak… Ta ciepła dłoń to była dłoń mężczyzny jej życia. Teraz, po przejściu dwudziestu albo trzydziestu metrów, była tego pewna. Ogrzałaby ją i uchroniła.
Takie rzeczy nie dzieją się naprawdę, ale właśnie po to wróciła z Londynu, żeby znak prosto z nieba temu zaprzeczył, bo błyskawice na przedwiośniu nie istnieją, a przecież nic jej się nie wydawało, daleki poszum grzmotu poniósł się w przestrzeń, kamienne lwy nad drzwiami zaryczały, a deszcz obmywał ją z przeszłości. Głos tego mężczyzny zapamięta na całe życie, w tym „Jezu!” był zachwyt i strach, może o nią, autobus był blisko, no, może strach przed fontanną brudnej wody, ale nie, nie będzie tak myśleć, bo przyjemniej jest myśleć, że o nią, strach, czyli troskliwość, czyli… Julia zatrzymała się i odwróciła.
Ulica była pusta jak okiem sięgnąć, wyjąwszy następny autobus, który też chlusnął spod kół fontanną wody, tam gdzie przed chwilą był mężczyzna, któremu mogła pozwolić, żeby jej dał wszystko.
Wobec tego Julia skręciła za róg i weszła do hotelu, zostawiając mokre ślady na czerwonym dywanie. Stanęła przy kontuarze, gdzie wesoły napis obwieszczał „Wymiana pieniędzy”, i powiedziała:
– Poproszę dziesięć deko.
Róża siedziała z podwiniętymi nogami naprzeciwko Julii, Julii przebranej w jej ciuchy, Julii promieniejącej, Julii, która nie wyglądała na porzuconą narzeczoną, Julii, której nie trzeba było pocieszać, a to niestety było troszkę przykre, bo Róża nade wszystko chciała pocieszyć przyjaciółkę i… nie mogła.
– …Okazało się, że nie byłam pierwsza ani zapewne ostatnia w tym małżeństwie – głos Julii brzmiał jak dzwon i Róża poczuła niepokój, że przyjaciółka mogła tak łatwo mówić o czymś, co przecież podobno złamało jej serce.
– Dlaczego od razu nie wróciłaś? Byłoby ci łatwiej – szepnęła.
Julia odrzuciła mokre włosy do tyłu. Nie mogła powiedzieć prawdy, ale też nie chciała kłamać.
– Po prostu nie mogłam. Różyczko, powiedz, co u was?
Dlaczego nie pobraliście się z Sebkiem?
– Dobrze jest, jak jest – powiedziała Róża i zastanowiła się, dlaczego właściwie się nie pobrali. Z wiadomych powodów: małżeństwo wszystko psuje.
– Dopóki nie jesteś mężatką, to nie widzisz swojego partnera w papilotach – powiedziała więc Róża, a Julia pokiwała ze zrozumieniem głową.
Roman malował po raz pierwszy od trzech miesięcy.
Zapadła noc, a on stał przy sztalugach i dopiero kiedy zorientował się, że musi zapalić dodatkowe światła, przypomniał sobie, że jest głodny, że napiłby się czegoś.
Odłożył pędzle i wstawił wodę, co zawsze, kiedy pracował, wydawało mu się zbędnym zajęciem. Wyjął z lodówki piwo, otworzył, wypił prosto z butelki.
Wyłączył wodę i patrzył na szkic obrazu.
Ulica w deszczu, przezroczysty płaszcz przeciwdeszczowy na nagiej, odchodzącej w dal kobiecie, poły płaszcza trzepoczą, krople rozbryzgują się o bruk, świetliste, napełnione światłem znikąd, wśród ciemności i wilgoci. Udało mu się uchwycić ten szczególny czar: dziewczyna ma mokre długie włosy przyklejone do pleców, jest cała mokra, jest cała z deszczu i mgły. Jest – albo jej nie ma.