Lalka
Lalka читать книгу онлайн
Lalka (1890) ukazywa?a si? pierwotnie w odcinkach na ?amach warszawskiego "Kuriera Codziennego". Pisarz podj?? w niej m.in. dyskusj? o idealistach i romantycznej mi?o?ci. Stanis?aw Wokulski zakocha? si? w arystokratce Izabeli ??ckiej i ca?e swoje ?ycie podporz?dkowa? zdobyciu tej kobiety. Zrezygnowa? z pracy naukowej, zacz?? gromadzi? maj?tek, stara? si? wej?? do wy?szych sfer, gdy? wydawa?o mu si?, ?e tym sposobem zbli?y si? do ukochanej. Jednak powie?? Prusa mo?na odczytywa? r??nie. Jego historia "dzia?a za spraw? swojej magicznej podw?jno?ci, kt?r? maj? tylko arcydzie?a", pisa?a Olga Tokarczuk. Autor przekazuje czytelnikom wiedz? o schy?ku XIX wieku, lecz tak?e ujawnia podstawowe "prawdy psychologiczne", kt?re nie uleg?y dzia?aniu czasu.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
zaczęło się widowisko.
Gra artystów z początku nie obchodziła go, oglądał się więc po sali i przede
wszystkim spostrzegł Wokulskiego. Siedział on w czwartym rzędzie i
wpatrywał się bynajmniej nie w Rossiego, ale w lożę, którą zajmowała panna
Izabela z panem Tomaszem i hrabiną. Rzecki parę razy w życiu widział ludzi
zamagnetyzowanych i zdawało mu się, że Wokulski ma taki wyraz fizjognomii,
jak gdyby był zamagnetyzowany przez ową lożę. Siedział bez ruchu, jak
człowiek śpiący z szeroko otwartymi oczyma.
Kto by jednakże tak oczarował Wokulskiego? Pan Ignacy nie mógł się
domyślić. Zauważył przecie inną rzecz: ile razy nie było Rossiego na scenie,
panna Izabela obojętnie oglądała się po sali albo rozmawiała z ciotką. Lecz gdy
wyszedł Makbet-Rossi, przysłaniała twarz do połowy wachlarzem i cudownymi,
rozmarzonymi oczyma zdawała się pożerać aktora. Czasami wachlarz z białych
piór opadał jej na kolana, a wtedy Rzecki na twarzy panny Izabeli spostrzegał
ten sam wyraz zamagnetyzowania, który go tak zdziwił w fizjognomii
Wokulskiego. Spostrzegł jeszcze inne rzeczy. Kiedy piękne oblicze panny
Izabeli wyrażało najwyższy zachwyt, wtedy Wokulski pocierał sobie ręką
wierzch głowy. A wówczas, jakby na komendę, z galerii i z paradyzu odzywały
się gwałtowne oklaski i wrzaskliwe okrzyki: „Brawo, brawo Rossi!...” Zdawało
się nawet panu Ignacemu, że gdzieś w tym chórze odróżnia zmęczony głos
inkasenta Obermana, który pierwszy zaczynał wrzeszczeć a ostatni milknąć.
„Do diabła! - pomyślał - czyżby Wokulski dyrygował klakierami?”
Ale wnet odpędził to nieusprawiedliwione podejrzenie. Rossi bowiem grał
znakomicie i klaskaĺi mu wszyscy z równym zapałem. Najmocniej jednak pan
Pifke, jowialny fabrykant pierników, który stosownie do umowy po trzecim
akcie z wielkim hałasem podał Rossiemu album. Wielki aktor nie kiwnął nawet
232
głową Pifkemu; natomiast złożył głęboki ukłon w kierunku loży, gdzie siedziała
panna Izabela, a może-tylko w tym kierunku.
„Przywidzenia!... przywidzenia!... - myślał pan Ignacy opuszczając teatr po
ostatnim akcie. - Stach przecie nie byłby aż tak głupi...”
W rezultacie jednak pan Ignacy nie był niezadowolony z pobytu w teatrze. Gra
Rossiego podobała mu się; niektóre sceny, jak morderstwo króla Dunkana albo
ukazanie się ducha Banka, zrobiły na nim potężne wrażenie, a już całkiem był
oczarowany zobaczywszy, jak Makbet bije się na rapiery.
Toteż wychodząc z teatru nie miał pretensji do Wokulskiego; owszem, zaczął
nawet podejrzewać, że kochany Stach tylko dla zrobienia mu przyjemności
wymyślił komedię z wręczeniem podarunku Rossiemu.
„On wie, poczciwy Stach - myślał - że tylko przynaglony mogłem pójść na
włoskich aktorów... No i dobrze się stało. Pysznie gra ten facet i muszę
zobaczyć go drugi raz... Zresztą - dodał po chwili - kto ma tyle pieniędzy co
Stach, może robić prezenta aktorom. Ja wprawdzie wolałbym jaką ładnie
zbudowaną aktorkę, ale... Ja jestem człowiek innej epoki, nawet nazywają mnie
bonapartystą i romantykiem...”
Myślał tak i mruczał po cichu, gdyż nurtowała go inna myśl, którą chciał w
sobie zagłuszyć: „Dlaczego Stach tak dziwnie przypatrywał się loży, w której
siedziała hrabina, pan Łęcki i panna Łęcka?... Czyliżby?... Eh! cóż
znowu...Wokulski ma przecież zbyt wiele rozumu, ażeby mógł przypuszczać, że
coś z tego być może... Każde dziecko pojęłoby od razu, że ta panna, w ogóle
zimna jak lód, dziś szaleje za Rossim... Jak ona na niego patrzyła, jak się nawet
czasami zapominała i jeszcze gdzie, w teatrze, wobec tysiąca osób!... Nie, to
głupstwo. Słusznie nazywają mnie romantykiem...”
I znowu usiłował myśleć o czym innym. Poszedł nawet (mimo późnej nocy) do
restauracji, gdzie grała muzyka złożona ze skrzypców, fortepianu i arfy. Zjadł
pieczeń z kartoflami i z kapustą, wypił kufel piwa, potem drugi kufel, potem
trzeci i czwarty... nawet siódmy... Zrobiło mu się tak jakoś raźnie, że cisnął
arfiarce na talerz dwie czterdziestówki i zaczął śpiewać pod nosem. A potem
przyszło mu do głowy, że - koniecznie, ale to koniecznie powinien
zaprezentować się czterem Niemcom, którzy przy bocznym stoliku jedzą
pekeflejsz z grochem. „Dlaczego ja miałbym się im prezentować?... Niech oni
mnie się zaprezentują” - myślał pan Ignacy.
I w tej chwili opanowała go idea, że tamci czterej panowie powinni mu się
zaprezentować, jako starszemu wiekiem tudzież byłemu oficerowi węgierskiej
piechoty, która przecież porządnie biła Niemców. Zawołał nawet usługującą
dziewczynę w celu wysłania jej do owych czterech panów jedzących pekeflejsz,
gdy wtem muzyka złożona ze skrzypców, arfy i fortepianu zagrała...
Marsyliankę.
Pan Ignacy przypomniał sobie Węgry, piechotę, Augusta Katza i czując, że mu
łzy nabiegają do oczu, że się lada chwilę rozpłacze, porwał ze stołu swój
233
cylinder sprzed wojny francusko -pruskiej i rzuciwszy na stół rubla wybiegł z
restauracji.
Dopiero gdy na ulicy owionęło go świeże powietrze, oparł się o słup latarni
gazowej i spytał:
- Do diabła, czyżbym się upił?... Ba! siedm kufli...
Wrócił do domu starając się iść jak najprościej i teraz dopiero przekonał się, że
warszawskie chodniki są nadzwyczaj nierówne: co kilkanaście kroków bowiem
musiał zbaczać albo w stronę rynsztoka, albo w stronę kamienic. Potem (dla
przekonania samego siebie, że jego umysłowe zdolności znajdują się w
kwitnącym stanie) zaczął rachować gwiazdy na niebie.
- Raz... dwa... trzy... siedm... siedm... Co to jest siedm?... Ach, siedem kufli
piwa... Czyżbym naprawdę?... Po co ten Stach wysłał mnie do teatru!...
Do domu trafił od razu i od razu znalazł dzwonek. Zadzwoniwszy jednak aż
siedm razy na stróża, uczuł potrzebę oparcia się o kąt, zawarty między bramą i
ścianą, i usiłował zliczyć, nie z potrzeby, ale ot, tak sobie: ile też upłynie minut,
zanim mu stróż otworzy? W tym celu wydobył zegarek z sekundnikiem i
przekonał się, że - już jest wpół do drugiej.
- Podły stróż! - mruknął. - Ja muszę wstać o szóstej, a on do wpół do drugiej
trzyma mnie na ulicy...
Szczęściem, stróż natychmiast otworzył furtkę, przez którą pan Ignacy krokiem
zupełnie pewnym, a nawet więcej niż pewnym, bardzo pewnym, przeszedł całą
sień czując, że jego cylinder siedzi mu trochę na bakier, ale tylko troszeczkę.
Następnie bez żadnej trudności znalazłszy drzwi swego mieszkania usiłował po
kilka razy na próżno wprowadzić klucz do zamku. Czuł dziurkę pod palcem,
ściskał w ręce klucz tak mocno jak nigdy i mimo to nie mógł trafić.
- Czyliżbym naprawdę?...
W tej właśnie chwili otworzyły się drzwi, a współcześnie jego jednooki pudel Ir,
nie podnosząc się z pościeli, parę razy szczeknął:
- Tak... tak!...
- Milcz, ty podła świnio!... - mruknął pan Ignacy i nie zapalając lampy, rozebrał
się i położył do łóżka.
Sny miał okropne. Śniło mu się czy tylko przywidywało, że ciągle jest w teatrze
i że widzi Wokulskiego z szeroko otwartymi oczyma, zapatrzonego w jedną
lożę. W loży tej siedziała hrabina, pan Łęcki i panna Izabela. Rzeckiemu
zdawało się, że Wokulski patrzy tak na pannę Izabelę.
- Niepodobna! - mruknął. - Stach nie jest aż tak głupi...
Tymczasem (wszystko w marzeniu) panna Izabela podniosła się z fotelu i
wyszła z łoży, a Wokulski za nią, wciąż patrząc jak człowiek zamagnetyzowany.
Panna Izabela opuściła teatr, przeszła plac Teatralny i lekkim krokiem wbiegła
na ratuszową wieżę, a Wokulski za nią, wciąż patrząc jak człowiek
zamagnetyzowany. A potem z ganku ratuszowej wieży panna Izabela, uniósłszy