W Kraju Niewiernych
W Kraju Niewiernych читать книгу онлайн
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Nie wygłupiaj się – warknął najemnik. – Myślisz, że plątałbym się po tych pieprzonych wojenkach, o których nawet w żadnej gazecie nie napiszą, gdybym nie musiał? Rozumujesz komiksami, w tym fachu tak naprawdę obowiązuje selekcja negatywna, nie ma kolejki chętnych na zwolnione miejsce. Chwytamy się, czego można. Tajemnice wielkich, pamiętasz? Fifty-fifty.
Daniel skrzywił się. Był w kropce, bo jemu właśnie już nie zależało na pieniądzach, a w każdym razie mniej niż na poznaniu Tajemnicy Mutawaskiej. Lecz jaką może to stanowić motywację dla majora? Z Wrońskiego taki metafizyk, jak z de la Croix żołnierz.
– Zastanów się – pochylił się nad blatem. – Kogo chcesz szantażować? Remustera? KS? To byty urojone, konstrukty prawne, pozbawione twarzy i osobowości. Musimy zaszantażować skrycie, a coś takiego można przeprowadzić tylko wobec pojedynczych osób. Trzeba zatem znaleźć jakieś bezpośrednie dojście do Kilmoutha, zgodzisz się? A jeśli jako dodatkowy warunek postawię dostarczenie kopii nagrania z tamtej nocy, może rezygnując z części doli – to już tylko moja sprawa.
Wroński wysączył resztę swojego drinka, odetchnął, rozparł się wygodniej.
– Widzę, że cię wzięło. Okay, mogłem się spodziewać. Ja też posmarowałem. – Zerknął na zegarek. – Robiła PR Kilmoutha, ale gość ją wywalił. Powie wszystko, co wie, a im większe brudy, tym chętniej.
– Kiedy?
– Powinna już być. Poczekajmy. Daniel zamówił frytki.
– Więc ile? – zagadnął. – Pięć giga? Wolne żarty.
– Tak – przyznał najemnik – to zależy: czy dla zachowania monopolu, czy dla uniknięcia konsekwencji prawnych.
– To drugie i tak tylko przez czas jakiś. Takie rzeczy nieuchronnie wyciekają, to jak grawitacja.
– Monopol przecież też do czasu.
– Więc ile?
– Sto?
– To musi być taka suma, która dałaby się ukryć gdzieś w budżecie firmy. Wroński uniósł rękę.
– Tutaj!
Przysiadła się uścisnąwszy krótko dłoń Daniela. Rudowłosa, szczupła, prawie anorektyczka, w kostiumie o spódniczce tak krótkiej, że zupełnie niewidocznej spod żakietu (bo może żadnej nie było, taka kreacja). Zamówiła wodę mineralną. Mówiła tak szybko, że człowiek mimowolnie pochylał się do przodu, by wychwycić wszystkie słowa. Ledwo usiadła, zapiszczał jej telefon; musiała wyłączyć.
– Oczywiście nie wykorzystacie w artykule mojego nazwiska – zastrzegła się. – Pełna anonimowość. Jakby co, zaprzeczę.
– Oczywiście – zapewnił Wroński.
– Zwolnili nas bez dania racji. Wypowiedzenie z dnia na dzień; płatny urlop.
– Kto?
– Pieprzone Eccite. Ledwo przyszła diagnoza z Brickwood. Mówię wam, sprawdźcie dokumenty z tamtego śledztwa.
– Jakiego śledztwa?
– Prawda, jak dobrze to kryją? – uśmiechnęła się zjadliwie. – Mam kontakty – muszę mieć – i orientuję się przecież. Zwąchał ktoś z „The Sun", ale okazało się, że gazecie się nie opłaca, a pismak, dziw nad dziwy, nie puścił pary z gęby. Pięć lat temu Kilmouth rozwalił się na drodze do Wielder Manor. Wóz do kasacji, szofer takoż. Kilmouth warzywo.
Musiała odczytać zdumienie z ich twarzy, bo pokiwała z satysfakcją głową.
– I, o ile wiem, do tej pory leży sobie w Brickwood. Nie zdziwiło was, że ani razu przez ten czas nie widziano go publicznie? Żadnych zdjęć, żadnych filmów. Z nikim nie rozmawiał.
– Zawsze miał opinię ekscentryka – zauważył Daniel. – No i to nie jest gwiazda showbusinessu, tacy właśnie uciekają spod obiektywów.
– Mimo wszystko, mimo wszystko. Co dziwi mnie tym bardziej, że zwolnili nas co do jednego i wiem, że Eccite nie wzięła nikogo na to miejsce.
– A właśnie, Eccite…
– Mają biura tu, w City. Firma menadżerska, sto procent udziałów Kilmoutha, sam ją założył. Zostawił instrukcje i po wypadku przejęła zarządzanie jego majątkiem. Występuje chyba także jako wykonawca w jego testamencie. Od pięciu lat każda decyzja dotycząca KS i wszystkich innych przedsięwzięć Kilmoutha, mam na myśli każdą strategiczną decyzję, wychodzi z Eccite. Fraza „Kilmouth chce" oznacza, że to ci faceci z Eccite chcą. Ale zajrzyj choćby do „The Wall Street Journal": „Ostatnie posunięcie Kilmoutha", „Odważne decyzje Isaaha Kilmoutha" i tak dalej. Największa hucpa w finansach, o jakiej słyszałam.
– Powiedziałaś, że warzywo – zamyślił się Reding.
– Mhm?
– Kilmouth. Czy to znaczy, że mózg mu zupełnie nie funkcjonuje? Płaskie EEG? Nawet przy bezpośrednim podrażnieniu?
– Powiem wam, co podejrzewam. – Zacisnęła palce na szklance, założyła nogę na nogę (Wroński i Reding odruchowo zmierzyli je wzrokiem). – Moim zdaniem Kilmouth nie wyszedł z tego wypadku wcale w lepszym stanie niż jego kierowca. Ale że śmierci, pogrzebu, postępowania spadkowego i całej tej procedury nie udałoby się już ukryć – wstawili go do takiego kombajnu aparatur podtrzymujących życie, że nawet stek po podpięciu zacząłby oddychać.
– Sugerujesz, że ten wypadek mógł być sfingowany. Jako beneficjent pierwszy przychodzi wobec tego na myśl szef Eccite.
Wzruszyła ramionami.
– Coś za bardzo filmowo mi to wygląda. Mówiłam tylko o faktach i osobistych podejrzeniach. Zresztą, pojęcia nie mam, kto jest szefem Eccite, wszystko wychodzi z sygnaturą Kilmoutha.
– Jeśli jednak…
– Słuchajcie – tu wyjęła zegarek (nosiła go niczym stoper, na łańcuszku na szyi) i spojrzała nań nerwowo – muszę się już zmywać, kończy mi się przerwa. – Dopiła wodę, wstała. – Pamiętajcie: nie spotkaliśmy się, nie rozmawialiśmy, nic nie powiedziałam, dziura w życiorysie; tak mi dopomóż Bóg.
Stukając obcasami, wyszła szybko z baru.
Wroński i Reding przez dłuższą chwilę milczeli. Z ukrytych głośników zawodził symfoniczny Portishead, barman wołał za zapominalskim klientem. Na zewnątrz zaczęło padać, obserwowali przez okno przechodniów rozkładających parasole: dostrzeżone realizacje stereotypów zawsze jakoś uspokajają.
– Im dalej w bagno, tym więcej krokodyli – skwitował wreszcie Wroński. Daniel kręcił głową.
– To musi być obsesja jednego człowieka. Musi!
– Ale z zewnątrz wygląda na firmę. Eccite. Szlag. Odpowiada kolektyw, nie odpowiada nikt. Kto się przestraszy? Kto zaryzykuje?
– Musimy wyciągnąć pojedynczego faceta ze szczytu – powtarzał Reding. – I tylko jemu zagrozić. Znowu wymienili spojrzenia.
– Planujemy tu poważne przestępstwo, bracie.
– No więc jaki, kurwa, jest ten plan?
Krok pierwszy: prześwietlić Eccite. Od tego były stosowne firmy, ich siedziby również znajdowały się w City. Ale musieli wyłożyć pieniądze. Wroński nazywał to „inwestycją". Być może. Lecz kto wykładał? Daniel.
W tym celu stworzyli fikcyjną osobowość prawną, Brick Ltd. To Brick zamówiła raport na temat Eccite. Podpisywały się osoby podstawione (co też kosztowało).
Raport nadszedł po tygodniu. Wroński i Reding zignorowali całkowicie obszerną analizę standingu Eccite; interesowały ich natomiast zasoby ludzkie firmy i jej wewnętrzna struktura. Jako prezes wciąż figurował Kilmouth – jednak dyrektorem zarządzającym był niejaki Lionel Stoke. Major zakreślił jego nazwisko na czerwono.
– Skąd możemy mieć pewność? – drążył Daniel. – A musimy przecież zagrać na sto procent. Dopiero byłaby chryja, gdybyśmy wyjechali z tym do niego, a facet autentycznie nie miałby o sprawie pojęcia.
– Jest dyrektorem, jak może nie mieć? Daniel kręcił głową.
– Pracowałeś ty kiedyś w jakiejś większej firmie? Musimy mieć pewność, że to wyszło od niego, że on podpisywał, że to do niego szła transmisja z Mutawahy.
– Żądasz niemożliwego. Musiałbyś się chyba włamać do ich biur.
Ale wieczorem, w kawalerce w Soho podnajmowanej tymczasowo przez Wrońskiego, nad piwem, chińszczyzną i tym grubym raportem o Eccite, doszli w desperacji i do tej opcji.
Biura Eccite zajmowały ósme i dziewiąte piętro nowego wysokościowca w północnej części City i były zabezpieczone jeszcze lepiej niż reszta tego skądinąd luksusowego biurowca. Wiedzieli, bo posłali na czują Fouchego, który w Legii Cudzoziemskiej wylądował był, uciekając właśnie przed wyrokiem za włamanie i rozbój.
Fouche wrócił i rozłożył ręce.
– Dajcie mi specjalistę, sprzęt i pół godziny, to wejdę. Ale na pewno nie po cichu.
– Więc trzeba przez ludzi – westchnął Daniel.
Następnego dnia przejechał się do Cambridge, by w studenckiej spółdzielni reasercherskiej zamówić pełną ściągę z netu o każdej z zatrudnionych w Eccite osób.
Spółdzielnia mieściła się na zapleczu salonu piercingu. W zapchanej pudełkami z CD klitce urzędował rudowłosy kulturysta. Zdezorientowany Daniel pokazał mu ogłoszenie.
– Colewater – przedstawił się paker. – O co chodzi?
– Nie macie tu telefonu? – zirytował się zastępczo Reding. – Trzeba się osobiście fatygować? Nie można e-mailem?
Colewater z kamienną miną wskazał na opinający nabity tors T-shirt. Nadruk głosił: „Tylko F2F: Oni słuchają".
– Więc?
Daniel podał mu wydruk listy nazwisk.
– Jak bardzo? – spytał Colewater.
– To znaczy?
Kulturysta spojrzał mu głęboko w oczy.
– Przecież wiadomo, że nie chodzi o zapuszczenie Altavisty. Danych zawsze jest za dużo. Co pan chce konkretnie?
– Wszystko. Wypalcie mi płytkę.
Colewater wskazał Danielowi plastikowe krzesło. Sam wskanował listę do kompa i wypalcował coś szybko na sensorycznej „podeszwie".
– Więc jednak komunikujecie się przez sieć! – wytknął mu Daniel.
– Jakoś muszę przekazywać ludziom zlecenia – zauważył Colewater.
– To dlaczego ja nie mógłbym złożyć zamówienia w ten sposób?
– Proszę bardzo – westchnął nieziemsko cierpliwy kulturysta i wyciągnął skądś z samego środka bałaganu nie opisaną dyskietkę. – Szyfruj pan tym. Ale po odbiór i tak będzie się pan musiał zgłaszać osobiście. Nie puszczamy w powietrze materiałów obciążających.
– No to kiedy ten odbiór?
– Już się zabrało do roboty dwa tuziny osób z naszej strefy aktywności. Czekaj pan.
Ostatecznie zajęło to pięć godzin. Przeliczając honorarium, Colewater flegmatycznie stwierdził, że to i tak szybko.