W Kraju Niewiernych

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу W Kraju Niewiernych, Dukaj Jacek-- . Жанр: Научная фантастика. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
W Kraju Niewiernych
Название: W Kraju Niewiernych
Автор: Dukaj Jacek
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 185
Читать онлайн

W Kraju Niewiernych читать книгу онлайн

W Kraju Niewiernych - читать бесплатно онлайн , автор Dukaj Jacek

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 ... 85 86 87 88 89 90 91 92 93 ... 99 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

Wrócił także de la Croix z trzema egzemplarzami standardowej umowy dla teofantów, przygotowanej przez prawników Remustera (to znaczy Kilmoutha). Notabene dotychczas tylko dwa razy zdołali w ogóle doprowadzić do jej podpisania (nigdy zaś – realizacji). Daniel znał treść tych dokumentów dosyć szczegółowo, czytywał je, usiłując przewidzieć zakres swej odpowiedzialności jako wykonawcy.

De la Croix podał mu papiery i długopis. Przyniósł także sprany szlafrok z zapasów szpitala. Reding nałożył go z trudem, trzykroć podchodząc do lewej ręki.

Jeani wywołała doktora Duchee, stary odszedł, macając się po fartuchu za zapodzianą gdzieś piersiówką. Kilmouthowcy zostali sami.

De la Croix przypatrywał się Danielowi z deprymującą uwagą, prawie nie odwracając spojrzenia.

– No co? – warknął nań Reding. De la Croix tylko pokręcił głową.

– Niezbadane są wyroki boskie.

– Jest decyzja – odezwała się głośno Voestleven. – Forsa idzie. Podpisuj i kładź się, Reding.

– Moment. Bella?

– Jeszcze nie – odparła z Londynu Bella. – Czy ty zdajesz sobie sprawę, która tu jest godzina?

– Opłaci się.

– Ile tego ma być?

– Zobaczysz.

– Daniel…! Czekaj. – I po chwili: – No ładnie. Pięć mega. O to ci chodziło?

– Tak. Dzięki, Bella. Przelej to i idź spać. Dobranoc.

Podpisał się na umowach, kreśląc drżącą dłonią nieprawdopodobne kulfony. Wroński i de la Croix poświadczyli.

Voestleven schowała telefon i podniosła z szafki intrenaka. Daniel położył się na stole na brzuchu, mimo znieczulenia sycząc z bólu. Podszedł Wroński, żeby pomóc przytrzymać Redinga; na ten czas wyłączył swój radiotelefon, który do tej pory nieprzerwanie trzeszczał, kaszlał i mamrotał w pięciu językach. Wroński pachniał potem, ziemią i benzyną; de la Croix – tylko potem. Voestleven, gdy się pochyliła nad stołem z intrenakiem w uniesionej dłoni, roztoczyła woń środka przeciwko owadom. Danielowi wracały zmysły. Teraz czuł także smak tej wody, którą dali mu do wypicia – trochę mango, trochę cytryny, dużo nadmanganianu potasu.

Oparł czoło o stół i zacisnął zęby. Voestleven przycisnęła czaszę urządzenia do potylicy Redinga. Skóra mu ścierpła. Kobieta nacisnęła spust. Uderzenie odchyliło mu głowę, stłukł sobie boleśnie nos.

– Okay? – wycedził.

– Wygląda dobrze, tylko skóra podrażniona. Przełknij ślinę.

– Wiem przecież.

Wykonał wszystkie podstawowe testy i usiadł. Podali mu kulę. Pomacał się po karku.

– Co teraz?

Voestleven spojrzała na zegarek.

– Dwie godziny z minutami. Utrzymasz się na nogach?

– Jeśli nie padnę z głodu.

– Dobra. Idę ustalić transmisję.

Skinęła na Wrońskiego. Major wzruszył ramionami. Ubezpieczał Daniela z lewej strony, gdy przechodzili korytarzem i holem do głównych drzwi szpitala. Tu już dobrze wyczuwalny był ów ciężki smród Afryki, mimo chłodu nocy unoszący się w powietrzu półtora metra nad ziemią. Rozbudzeni pacjenci rozmawiali ze sobą przez ściany w śpiewnym narzeczu. Ktoś okrutnie charczał.

Wyszli przez południowe drzwi. Na krzywej ścianie kaplicy wisiały pod różnymi kątami wielkie, kanciaste reflektory, jeden nie do końca zamocowany wahał się na wietrze, światła i cienie przekładały się wzajemnie, skrzydło na skrzydle. Między leprozorium a strumieniem stał helikopter, przedpotopowy model Układu Warszawskiego; drugi, większy, wznosił się zza ruin kaplicy, gdzie układano ciała. Żołnierzy było stosunkowo niewielu, większość zajmowała się liczeniem zwłok i odpędzaniem czarnych z Mutawahy, którzy zgromadzili się tam chyba całą wioską, łącznie z kobietami z zaspanymi dziećmi. Wyglądali, jakby szykowali się do exodusu. Żołnierze wrzeszczeli na nich, wymachiwali karabinami. W grupie skupionej wokół maszyny dowództwa Daniel zauważył białego – był to Fouche. Tam zamieszania było niewiele: palili papierosy, szczerzyli zęby, mamrotali do krótkofalówek, pokazywali sobie coś między drzewami. Nad dżunglą zapalały się flary.

– To mi wygląda na prawdziwą operację wojskową – mruknął Daniel i zerknął pytająco na Wrońskiego.

Major powinien teraz uśmiechnąć się porozumiewawczo, lecz nie uczynił tego.

– Powiedzmy, że dostali dobre namiary – rzekł, pomagając Redingowi zejść po schodach.

– Kilmouth ma udziały w GeoMacie, jeśli mnie pamięć nie myli.

– Mhm?

– Przyjazne oko na niebie…

Ruszyli ku leprozorium. Dopiero teraz Daniel zorientował się, że już nie pada.

W rowie leżał Orangutan Nieboszczyka, zastrzelony. Jego nie przeniesiono za ruiny.

Coś go tknęło i Daniel obejrzał się. W drzwiach szpitala stał de la Croix, nie spuszczał wzroku z Redinga.

– Czego on się spodziewa, do cholery?

– Cudu.

– Taa, już widzę, jak zstępuje do mnie z niebios Syn Boży.

– Nie mów! – parsknął najemnik. – Sam zaczynasz wierzyć, chłopie.

Daniel odwrócił wzrok.

– Tak, chyba tak. Pięć milionów tu, jakaś setka na odwrócenie satelity, kolejny milion łapówek dla generalicji, żeby się ruszyli i spacyfikowali okolicę… Nigdy dotąd nie angażował takich środków, musi być naprawdę przekonany o powodzeniu; co z kolei przekonuje mnie. Majorze?

– Mhm?

– Masz jakieś rozkazy odnośnie… krytycznej chwili?

– Chronić cię. Wywiązuję się z kontraktu – odparł sucho Wroński i Reding otrząsnął się. Otumaniony chemikaliami grzązłby tak w gafach coraz głębiej – bo przecież linia do KS via satelita z pewnością została już ustanowiona. Dobrze, że przynajmniej major nie stracił głowy.

Doszli do werandy leprozorium.

– Jeśli faktycznie… – Wroński zawahał się. – Co Mu powiesz?

– Nie mam, kurwa, pojęcia.

Kula zaplątała się w szlafrok, Wroński cofnął się, żeby pomóc Danielowi. Odezwał się radiotelefon. Podniósł go do ucha, przyciszony.

– Dobra wiadomość – rzekł. – Znaleźli i odprowadzili ten wóz, który byłeś uprzejmy ukraść. Zdaje się, że mają też twoje rzeczy.

– Gdzie?

Major wskazał ręką.

– Czujesz się na siłach? Przyniosę.

– Najwyżej zemdleję i będę miał święty spokój. Ile jeszcze? Dwie godziny?

Ubłocony po szyby minivan zaparkowano z otwartymi wszystkimi drzwiczkami za łąką trupów. Schodzili wzdłuż strumienia, mijając łukścianę zburzonej kaplicy i stanowisko moździerza. Trzej żołnierze – dla Daniela tak podobni do siebie, że prawie bliźniacy – wywlekali właśnie z pojazdu ciała tamtych dwóch M'Atowców.

Daniel z ulgą przysiadł na progu minivana. Zajrzał do wnętrza. Leżał tu kłąb płótna i błota, który mógł być jego torbą.

– Jest telefon, coś takiego – mruknął zdumiony Wroński sprawdziwszy kabinę.

Daniel wyprostował prawą nogę, która znowu mu cierpła. Żołnierze starali się układać ciała zabitych rewolucjonistów w równych rzędach, toteż stąd aż do kaplicy ciągnęły się proste skiby zwłok. Prawie wszystkie ciała odarto z ubrań. Wkrótce zapewne je spalą – w dzień zleciałyby się muchy, zbiegli padlinożercy, zaraza gotowa. Było ich dobrze ponad stu; może dwieście. W zabójczo kontrastowym świetle reflektorów wyglądali na jeszcze bardziej martwych, sinieli w oczach. Był nów, a i gwiazdy jakby nieśmiałe wobec takiej iluminacji – scena tylko zyskiwała na sztuczności.

Jeden z bliźniaków zapytał go o coś, ale Daniel nawet nie rozróżnił słów. Wzruszył ramieniem. Tamten pokazywał na dołożone właśnie do szeregu zwłoki. Bliżej leżał młodszy. Mimo bardzo ciemnej skóry (a może właśnie dzięki niej) ślady palców Daniela na jego twarzy, szyi, siniaki od dłoni na skroniach – były doskonale widoczne. Usta zabitego pozostawały wpółotwarte, wylewało się z nich błoto. Lewe oko wytrzeszczone, drugie natomiast zamknięte.

– Gdzie ten telefon? – rzucił głośno Daniel, znajdując w ten sposób pretekst (dla samego siebie) do podniesienia wzroku.

Wroński coś odpowiedział, ale Reding nie zrozumiał. Wstawał, opierając się o dach samochodu. Chciał krzyknać, zawołać o pomoc; zamiast tego rzekł spokojnie i wyraźnie:

– Tak. – Schylił się, żeby coś podnieść. Ogień, który nadchodził z prawej, zatrzepotał połami jego szlafroka. Murzyn otworzył drugie oko i wykrztusił resztę błota. Złapał podaną dłoń Daniela – jego dłoń była lodowato zimna. Daniel uśmiechnął się (zamiast wrzeszczeć!), po czym odwrócił się do białego ognia.

Pierwszego dnia nie odwiedził go nikt. No oczywiście lekarz, pielęgniarka; ale nikt z zewnątrz. Była to prywatna klinika dla cudzoziemców i personel mówił po angielsku, wypytał więc ich Daniel o wszystko. Minęły trzy doby, on znajdował się w Maroku. W pokoju nie znalazł ani swego ubrania, ani telefonu, niczego z prywatnych rzeczy. Telewizor nastawiony był na CNN. Kiedy wstał (za pierwszym razem zakręciło mu się w głowie) i podszedł do okna, zobaczył tylko palmy, biały piasek, palmy i wielki parking z kilkunastoma samochodami o karoseriach wręcz oślepiających w tym słońcu. Ale niebo, ten kolor… Morze Śródziemne przeglądało się w nim. W klinice pachniało po europejsku, klimatyzacja utrzymywała upał na zewnątrz. Wyszedł na korytarz, lecz zapędzono go z powrotem.

– Muszę zadzwonić – mówił doktorowi Nadze, wysokiemu młodzieńcowi o miedzianej cerze.

– Musi pan wypoczywać – odpowiadał mu lekarz. -Odzyskać siły.

– Chcę się wypisać!

– Jutro.

Drugiego dnia przyszli Voestleven i de la Croix.

– Nie w Wiedniu?

– Zaraz lecimy – powiedziała Voestleven i stało się jasne, że Daniel w żaden sposób nie przynależy już do zespołu.

Ponieważ teolog zajął jedyne krzeszło w pokoju (zatrzeszczało pod nim), Voestleven stała nad łóżkiem, z założonymi na piersi rękoma. Patrzyła z góry, więc wcale nie

wyglądało to na gest obronny. Była w eleganckim białym kostiumie; pierwszy raz widział ją w spódnicy.

– Zatem – co? – spytał. – W Mutawasze klapa? De la Croix złapał go za ramię.

– Opowiedz nam.

– Co?

– Przecież widzieliśmy.

– Co widzieliście?

– Rozmawiałeś.

– Hę?

– Rozmawiałeś z Nim.

Reding uniósł wzrok na Voestleven.

Przekrzywiła głowę.

– Nie pamiętasz?

– O co tu chodzi? – żachnął się. – Nie nagrało się? Nie odpowiedzieli.

1 ... 85 86 87 88 89 90 91 92 93 ... 99 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название