W Kraju Niewiernych
W Kraju Niewiernych читать книгу онлайн
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Wstał i oparł się o wóz. Leżeli u jego stóp. Coś piekło go w prawym boku. Deszcz zmywał krew i musiał wymacać ranę. Druga była niżej, na biodrze, ale bardziej powierzchowna. Poza tym starszy wybił mu kilka zębów i złamał dwa palce. Rozwłóczone po drodze rzeczy Redinga namakały brudną deszczówką. Schwycił i podniósł golf, teraz brązowy. Zaśmiał się na bezdechu. Obaj nie żyli, jeden z kulą w mózgu, drugi zabity przez Daniela. Patrzył na zwłoki pierwszego i chichotał. Widział teraz, jak poszła seria. Szansę mniejsze niż w rosyjskiej ruletce; na dobrą sprawę sam powinien dostać kulę w łeb. Ale nie. Ale żył. Coś niesamowitego. Nie rozumiał, w jaki sposób, lecz to zmieniało wszystko, nawet barwę błota i smak krwi, nawet ból, który zaczynał się właśnie rozrastać w jego ciele. Odwróciły się bieguny. Coś jeszcze potężniejszego. Przedtem oddychał, teraz wyżerał powietrze. Wróci do Anglii i jeśli będzie miał taki kaprys, w rok zostanie miliarderem. Wiedział to.
Usłyszał pokrzykiwania z prawej strony drogi. Porwał kałasznikowa starszego M'Atowca i pokuśtykał w przeciwnym kierunku. Dżungla wessała go z cichym westchnieniem.
Od razu powiedział sobie, że powinien jak najszybciej oddalić się od drogi. Ponieważ nie był w stanie biec, musiał postawić na wytrwałość, przedzierał się zatem przez mokry gąszcz w jednostajnym tempie, noga lewa i noga boląca, z premedytacją starając się wpaść w naturalny rytm wysiłku. Kałasznikow był ciężki, nieporęczny, zawadzał, pasek ocierał bark. Daniel nie słyszał już ludzkich głosów, dochodziły go za to mimo ulewy trzaski strzałów, przytłumione echa, nie do rozpoznania, z której strony. Tak naprawdę jednak głównie słyszał własny oddech. Widział też dżunglę bardziej jako jednolite, niezmienne tło aniżeli poszczególne drzewa, konfiguracje zielem. Wysiłek zawężał pole widzenia. Po prawdzie więc nie mógłby Daniel rzec, w którym kierunku podąża i czy nie kręci się przypadkiem w kółko. Zresztą robiło się coraz ciemniej. Deszcz nie ustawał. Gdy unosił głowę, zalewało mu oczy. Nie widział tego, ale czuł, że szybko traci krew. Kręciło mu się w głowie i ćmiło wzrok. Spostrzegł, że idąc opiera się o pnie i konary, czepia lian; w istocie zataczał się już od drzewa do drzewa. Nie chciał się zatrzymywać, lecz wtem ocknął się przewieszony przez obalony chlebowiec. Zorientował się, że trwa tak od dłuższego czasu. Było niemal zupełnie ciemno, postrzegał otoczenie wiązkami cieni. Deszcz zelżał. Wyprostował się. Nie miał czucia w prawej nodze. Zgubił gdzieś kałasznikowa. Nie wiedział, z której strony przyszedł, w którą zmierzał. Echa eksplozji i wystrzałów dochodziły z lewej, ruszył więc w prawo. Podpierał się krzywą gałęzią; szedł, powłócząc pozbawioną czucia kończyną. Nie miał pojęcia, kto strzela, skąd te wybuchy. Przede wszystkim, jakim cudem żołnierze M'Ato znaleźli się na drodze. Nie stamtąd mieli nadejść; to w ogóle był odwrotny kierunek. Może istotnie więc popełnił błąd uciekając z Mutawahy. Nic nowego, pomyślał sarkastycznie. Daniel Reding słynie ze swych nieodmiennie złych wyborów. Wda się zakażenie i zdechnę tu, zeżrą mnie padlinożercy. Gówno, skontrował. Nie umrę. Zabiłem ich. (Teraz liczył już dwóch). Dam radę. Jakoś. Czyniąc kolejny krok, szczerzył zaciśnięte zęby. Raz, dwa, raz, dwa; zawsze tylko jeden więcej. Poślizgnął się i upadł w strumień. Parę metrów dalej wyskoczył z chaszczy cień ludzkiej sylwetki. Błysnął poczwórny ogień gazów spalanych ładunków, zachlupotała woda. Widać facet spudłował. Daniel odtoczył się w krzaki. Tam strzelano nadal, ktoś odpowiadał długimi seriami. Łupnął granat, przechyliło się z trzaskiem drzewo. Co tu się, kurwa, dzieje? Odczołgał się, potem wstał, podciągając się na lianie. W tej chwili był cały umazany w błocie, jakby wciągnął na siebie gruby, gruzłowaty kombinezon barwy popiołu, także na twarz. Coś pełzło mu po karku, strącił. Z tyłu zahuczało głucho, taki przeciągły, suchy grzmot. Zestrzelili samolot? A może to samolot coś zrzucił? Przyspieszył kroku – to znaczy teraz wlókł się z nieco większą energią. Wspomnienia scen z filmów o wojnie w Wietnamie uderzały coraz wyższymi falami. W każdym cieniu żółtek. Gdzie są nasi? Wezwać helikoptery! Słyszał furkot ich wirników. Tymczasem: jeszcze tylko jeden krok, jeszcze jeden.
Wyszedł z dżungli na północny kraniec cmentarza. Już zaledwie mżyło. Była noc, ale wszędzie w misji paliły się światła, wojskowe reflektory, teren oświetlały też dwa transportowe śmigłowce schodzące właśnie do lądowania, kontrast więc był upiorny. Na tylnym patio leprozorium stali: Voestleven, de la Croix i Wroński; w milczeniu patrzyli w stronę Daniela, Voestleven przez obiektyw minikamery, de la Croix – wielką lornetkę. Daniel nie zdawał sobie z tego sprawy, ale całą lewą rękę miał we krwi. Wroński mówił coś do radiotelefonu. Ze śmigłowców tymczasem wyrzucano ciała. – Nie umrę – powiedział Daniel i wpadł do świeżego grobu. Brudna woda zamknęła się nad nim z krótkim poszumem.
•
– Ta przeszła, a tę wyjąłem, o, kość nieuszkodzona. Z ręką gorzej, tu trzeba neurochirurga, bark, łokieć, promieniowa, drzazgi. Mnóstwo czyszczenia.
– Zakażenie?
– Boże drogi, widzisz przecież. Co mogę powiedzieć? Zrobiłem, co trzeba.
– Więc w sumie okay?
– He-he. Na razie żyje.
– To bardzo ważne.
– Dla niego? Nie sądzę. Spójrz na przykład tutaj: kilkanaście pokąsań. Widzisz, jaką ma gorączkę?
– Tylko godzinka. Niech pan go obudzi, doktorze. Powinien być przytomny.
– Jestem.
Uniósł powieki. Duchee wycierał ręce w błękitny ręcznik. Uśmiechał się kątem ust. Znajdujące się gdzieś poza polem widzenia owady brzęczały jednostajnie.
Nad Danielem pochyliła się Voestleven.
– Słyszysz mnie? Mam tu intrenaka. Sam mnie przeszkoliłeś. Mamy mało czasu. Za trzy godziny wstanie słońce.
I:
– Czy ty wierzysz w Boga, Danielu? – To de la Croix. Reding nie widział go; zapewne teolog stał za jego głową.
– Pić.
Dali mu chłodną wodę. Wypił przez rurkę. Chciał więcej.
– Wystarczy – powiedziała Jeani, czarna pielęgniarka doktora Duchee.
– Daniel…?
– Szczerze wątpię – mruknął, gapiąc się w sufit. – Właśnie popełniłem morderstwo. Co prawda w samoobronie…
– Są precedensy – szepnął de la Croix.
– Nie mieszczę się w statystykach.
– Na początku – na początku nie było żadnych statystyk.
– Jestem obywatelem Wielkiej Brytanii, nie wykręcicie się.
– Kurwa mać, Reding, nie zrobisz mi tego! – Yoestleven pochyliła się nad nim, wparta obiema rękami w krawędź stołu operacyjnego (bo to chyba był stół operacyjny). W ostrym świetle widział czarne szpileczki jej źrenic.
– Pięć milionów.
– Co? – żachnęła się.
– Pięć milionów funtów. Bez podatku. Znasz konto.
– Zdaję sobie sprawę, że masz gorączkę…
– Zadzwoń do Remustera. Na pewno masz jakiś specjalny, alarmowy numer.
Medjugorje
– Wybij to sobie z głowy!
– Zadzwoń – warknął de la Croix.
Voestleven wyprostowała się, obróciła. Tam, nad Danielem, musiał się właśnie odbywać prawdziwy pojedynek na spojrzenia. Voestleven miała w oczach laser, ale znowuż de la Croix był ze skały. Mógł się Daniel domyślać rozstrzygnięcia słysząc rzucone głosem Voestlven:
– Remuster siedem.
Podczas gdy ona negocjowała, on powoli usiadł i zsunął nogi ze stołu. Był nagi, choć ciasno obandażowany od pępka do obojczyków, z lewą ręką na szynie, wielkim opatrunkiem na lewym biodrze. Pocił się. Czemu nie otworzą okna? Drzwi też były zamknięte – przez cały czas stał pod nimi Wroński i w milczeniu przyglądał się scenie.
Telefon Daniela utonął w błocie gdzieś na drodze i kiedy teraz pożyczył aparat od de la Croix, jedyny numer, jaki zdołał sobie przypomnieć i wystukać drżącym palcem, to był numer Belli. Zapomniał, jak skończyła się ich poprzednia rozmowa i przez kilka dobrych minut musiał Bellę uspokajać; nie wchodził już w szczegóły aktualnego stanu swego zdrowia. W istocie okłamał ją. Wroński i de la Croix przyglądali się mu uważnie. (Duchee w międzyczasie wyszedł). Wiele mówi o człowieku sposób, w jaki on kłamie. Reding łgał teraz zupełnie inaczej – krótko, sucho, twardym głosem – i Bella mu uwierzyła. Poprosił ją, żeby równolegle połączyła się z jego bankiem i trzymała na linii dialogowy program zarządzający; turingówka powie, gdy przelew wpłynie na konto.
Tak więc czekali. W Remuster Ltd. bez przerwy wypytywano o coś Voestleven, odpowiadała monosylabami. Duchee wrócił z wysoką kulą, śrubokrętem dopasował długość podpory do wzrostu Daniela. Reding stanął na nogi, złapał się kuli; mało się nie przewrócił, pielęgniarka musiała go podtrzymać. Upuścił telefon – stary doktor złapał go w locie, wszyscy wytrzeszczyli oczy. Daniel pokuśtykał o kuli tam i z powrotem. Sala kołysała się na boki, huczało mu w uszach – już za chwilę jednak był lekki jak balon i każde dotknięcie skóry czuł niczym przypalenie pogrzebaczem. Duchee bez wątpienia podał mu jakiś środek znieczulający. Ciekawe, jak długo będzie działał.
– Nie ma pan tam nic innego do roboty, doktorze? Na pewno mają mnóstwo rannych. Duchee skrzywił się.
– Zabitych, to tak. A swoimi rannymi zajmują się sami. Już pędzę ogłaszać się wszem i wobec wielbicielem wojska…!
– To rządowi? Skąd oni się tu wzięli?
Okazało się, że wyszli Armii Wyzwoleńczej naprzeciw i rozbili ją kilkadziesiąt kilometrów od granicy; w każdym razie – rozproszyli. Niedobitki, maruderzy, dezerterzy – ci charakterystyczni dla Afryki zbrojni włóczędzy -uciekali we wszystkie strony. Rządowi polowali na nich, głównie z powietrza, wykorzystując przeważnie latający złom produkcji ZSRR, jaki pozostał w armijnych magazynach z czasów ancien regime'u. Mutawaha stała się tymczasowym punktem wypadowym szwadronu kawalerii powietrznej – tu przynajmniej siadła maszyna dowództwa i tu gromadzono zwłoki M'Atowców. Jak wyjaśniał Duchee, był to jedyny pewny sposób ustalenia faktycznej liczby wyeliminowanych rewolucjonistów – bo gdy spytać tubylca, ilu załatwił, zawsze skonfabuluje.
Czy Daniel mógł był przewidzieć tę operację? Nie; nie miał żadnych danych po temu. Więc? Pech? Klątwa? Wiktymologia zna inne terminy.