Pieprzony Los Kataryniarza
Pieprzony Los Kataryniarza читать книгу онлайн
Po tamtej stronie komputera trwa wirualny ?wiat.
Dla wielu jest miejscem codziennej pracy i skarbnic? rozrywek.
Dla wtajemniczonych to arena bezwzgl?dnej walki o ?ycie.
Powie?? zawiera uderzaj?c? wizj? Polski XXI wieku wnosz?c? w er? wszechpot??nej informatyki baga? swych narodowych i historycznych nieszcz???. Czerpi?c z tradycji Ma?ej apokalipsy i ameryka?skiego cyberpunku, stanowi na polskim rynku dokonanie nowatorskie.
"Te teksty wyra?aj? nowe b?d? na nowo uaktywnione religijne i polityczne konflikty Polski i ?wiata ju? bez czerwonego knebla, ale z pozosta?o?ciami silnej czerwonki. Mo?e to jest dopiero fantastyka stricte polityczna, a nie jedynie antytotalitarna".
Maciej Parowski
"Najmniej jest tu fikcji. Owszem, pozostaje sztafa? science fiction, lecz w gruncie rzeczy jest to opowie?? o Polsce dnia dzisiejszego".
Marek Arpad Kowalski
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Tak, świat psuł się z roku na rok, a król zmuszony był na to dzień po dniu patrzeć. Taka była jego pokuta, bo tylko ktoś bardzo naiwny mógłby sądzić, że tępego pół-Szweda, pół-Litwina postawiono na słupie na środku placu Zamkowego w innym celu, niż żeby odpokutował tam swoją winę.
Nie było nią wcale, że jako pierwszy w tym kraju monarcha wpadł kiedyś na pomysł dający się wyrazić słowami: jedna Rzeczpospolita, jeden król, jedna wiara, a komu się nie podoba, temu kopa – tylko to, że przy próbach wcielenia tego pomysłu w życie okazał się kompletną dupą wołową i pozwoliwszy Polakom posmakować złotej wolności, przyuczywszy ich do rokoszów oraz rwania sejmów, nie umiał potem rozpolitykowanej hołoty wziąć za mordę. Za to właśnie musiał przez wieki patrzeć na efekty swojej dupowatości, stercząc na wysokim słupie z ciężkim krzyżem w jednej i tępą szablą w drugiej ręce, ignorując z kamiennym spokojem obsrywające go – pac! pac! pac! – gołębie i za jedyną rozrywkę mając tylko od czasu do czasu możliwość ucieszenia królewskich oczu jakąś manifestacją.
Robert oderwał się w końcu od lustra, ale dziwne uczucie, wywołane dokonanym przed chwilą odkryciem, trwało i wiedział, że nie minie jeszcze długo. Stojąc przy kuchennej szafce, wyciągał ze zmiętej folii kwadratowe kromki chleba, rejestrując przy tym skrajem świadomości paplaninę radia. Egzaltowany niewieści głosik referował w nim gwiezdne koniunkcje na rozpoczynający się dzień. Przestrzegał przed drobnymi dolegliwościami, odwodził od rozpoczynania podróży, zalecał ostrożność na schodach, by na koniec oznajmić kokieteryjnie, że poczęte dzisiaj dzieci będą śliczne i mądre, hi, hi, nic więcej nie powiem…
Horoskop dla urodzonych pod znakiem zakazu wjazdu. Szczęśliwa liczba: cztery-osiem, szczęśliwy kamień: brukowiec – przypomniał mu się jeden z ulubionych dowcipów Tamtego.
Nie. Nie chciał o tym myśleć.
Chleb nie miał smaku. Nawet posmarowany szynkową pastą i majonezem.
Pomyślał o swoim odkryciu sprzed tygodni: o Strefach. Pomyślał o pytaniu, które zadała mu Wiktoria, pytaniu, na które nie potrafił znaleźć odpowiedzi. Nie chciał o tym myśleć. Nie chciał. Poranek nie miał smaku. Wieczór nie będzie miał smaku. Nie miało smaku wczoraj i nie będzie go miało jutro. Nic już nigdy nie będzie miało takiego smaku, jak pierwsze pocałunki Wiktorii, jak chwile spędzone na osłoniętej krzewami ławce w Łazienkach i jak podchodzący do gardła strach na widok skręcającego w jego kierunku patrolu.
Odłożył nadgryzioną kromkę na brzeg talerza, przypomniawszy sobie o konieczności sprawdzenia nocnej poczty. Wiktoria opuściła już łazienkę, z jej pokoju dobiegały odgłosy pospiesznie wysuwanych i zamykanych szuflad szafy z ubraniami. Wszedł do swojego gabinetu i dotknięciem klawiatury zbudził z czujnego półsnu komputer.
Pokrywająca klawisze przezroczysta folia była szarawa od kurzu. Nie odsłaniał klawiatury prawie nigdy. Nie wiedziałby, co trzeba na niej nacisnąć, nawet dla tak prostej operacji jak sprawdzenie skrytki. Dla kataryniarzy z całej klawiatury istniał tylko klawisz ENTER, potrzebny do odpalenia driverów VR. Chociaż i to łatwiej było zrobić trackballem.
Trzy szare bloki komputera, spiętrzone na osobnym stole pomiędzy ścianą a wąskim pulpitem do czytania, tonęły w mniejszych i większych pudełkach peryferii oraz skręconych spiralnie kabli, łączących je ze sobą nawzajem i z jednostką centralną, a tę ostatnią z UPS-em. Robert sięgnął ku leżącym na wierzchu oplecionej kablami piramidy goglom i pozbawionej palców rękawicy. Chciał tylko zobaczyć, czy nie ma czegoś w skrytce, więc nawet nie przysiadł na odsuniętym od pulpitu krześle.
Założył gogle.
Stał teraz przed rozciągającą się wysoko i szeroko ścianą kolorowych okien, usianych poruszającymi się zapraszająco ikonami. Na wprost miał główny panel. Wrota do Tamtego Świata. Wystarczyło skierować nań kursor i dotknąć czubkiem palca sensora rękawicy, aby znaleźć się w Studni, prowadzącej do głównej warstwy WorldNetu, zwanej potocznie Shellem lub, rzadziej, Skorupą. Wystarczyło kilka ruchów, by po raz kolejny znaleźć się w wirtualnych labiryntach, wycinanych z nieskończonej pustki płaszczyznami barwnego światła. W głębinach pełnych form, nie znających żadnych ograniczeń prócz granic ludzkiej wyobraźni, gdzie w każdym miejscu mogły otworzyć się nagle dziesiątki nowych przestrzeni, gwałcąc prawa geometrii i logiki.
Od prawie dwunastu miesięcy niemal codziennie zanurzał się w labiryntach cyberprzestrzeni, przemierzał niematerialne sztolnie, zredukowany do swych pięciu zmysłów. Od tak dawna żeglował pośród wciąż nowych, wciąż nieznanych barw i kształtów – a za każdym razem czuł ten przyjemny skurcz podekscytowania, jak kiedy po raz pierwszy w życiu przysiadł się do sieciowego komputera. Omal nie otworzył odruchowo głównego panelu i nie zszedł do Studni. Świetlisty punkt kursora dotknął już otwierającej ją ikony, kiedy przypomniał sobie, że stoi w swoim gabinecie, w domowym stroju, ledwie skubnąwszy śniadanie i że miał tylko zajrzeć do poczty, zanim Wiktoria wyjdzie do swojej redakcji.
Przesunął upstrzoną mniejszymi i większymi prostokątami ścianę w dół, sięgając interfejsu programu korespondencyjnego. Zewnętrzna skrytka zaświeciła mu w oczy hipertekstem setek oczekujących na przeczytanie listów.
Machinalnie przemknął wzrokiem po nagłówkach przymilających się wybitymi barwną czcionką: “ważna wiadomość z USA” czy: “nie przegap uśmiechu szczęścia”. Nie sięgnął po żaden z nich. Nikt normalny nie sięgał. Ważna była tylko skrytka wewnętrzna, ta, w której komputer gromadził pocztę opatrzoną osobistym kodem odbiorcy, znanym jedynie tym, od których właściciel chciał dostawać listy.
Zazwyczaj wewnętrzna skrytka była pusta. Była pusta i wczoraj, i przedwczoraj, i jeszcze kilka wcześniejszych dni. Była pusta od tak dawna, że trudno było zrozumieć, po co tak często do niej zaglądał.
Tym razem był w niej list.
Nagłówek informował, że list przysłany został przez Brzozowskiego.
Nie przypominał sobie, aby Brzozowski kiedykolwiek porozumiewał się z nim tą drogą. Zanim jednak zdążył się zdziwić, usłyszał z przedpokoju głos Wiktorii. Nie rozwijając więc tekstu, odkrzyknął: “Idę” i nacisnął ikonę “drukuj”.
– Wychodzę! – zawołała Wiktoria. To był rytuał. Codzienny, mały ceremoniał dwojga ludzi, których życie niczym nie zaskakuje i którzy wcale nie pragną, by ich zaskakiwało. Jeden z tych rytuałów, które stworzyli, by uwięzić i zakląć to, co płonęło między nimi, aby nigdy nie zgasło. Ale gdy podszedł do Wiktorii, która umalowana już i gotowa do wyjścia czekała u drzwi na dopełnienie ceremonii, poczuł nagle przemożną chęć, żeby tym razem było to inaczej. Może dlatego, że uświadomił sobie, iż poza nią nic go dobrego w życiu nie spotkało, a może po prostu tkwiło to w szczególnej atmosferze tego poranka, w każdym razie zapragnął przytulić ją z całej siły do siebie i całować gorąco, tak gorąco, jak na osłoniętej krzewami ławce w Łazienkach, aż do utraty tchu, przycisnąć się do jej warg, znaleźć w nich smak tamtego odległego czasu…
– Zwariowałeś, chcesz mi wszystko rozmazać?! – uchyliła się z refleksem i zerknąwszy w lustro na ścianie poprawiła machinalnie kapelusik. – Nigdy nie wiesz, kiedy na co pora – dodała po chwili z wyrzutem.
Już po raz drugi tego poranka został ściągnięty gwałtownie na ziemię i po raz drugi nie zostało mu nic innego, niż pokryć to przywołaniem na twarz zagadkowego uśmiechu.
– Bo ty nigdy nie rozumiesz – westchnął, złożywszy na policzku żony codzienny, rytualny pocałunek.
– Lepiej się zacznij zbierać – zaśmiała się, obrzucając go spojrzeniem, po którym widać było, że mimo zagrożenia dla świeżo ukończonego makijażu ten nagły przypływ mężowskich uczuć nie sprawił jej przykrości. – Bo się spóźnisz do pracy. – I obróciwszy się jeszcze w drzwiach, kręcąc w zadumie głową, powiedziała: