Pieprzony Los Kataryniarza
Pieprzony Los Kataryniarza читать книгу онлайн
Po tamtej stronie komputera trwa wirualny ?wiat.
Dla wielu jest miejscem codziennej pracy i skarbnic? rozrywek.
Dla wtajemniczonych to arena bezwzgl?dnej walki o ?ycie.
Powie?? zawiera uderzaj?c? wizj? Polski XXI wieku wnosz?c? w er? wszechpot??nej informatyki baga? swych narodowych i historycznych nieszcz???. Czerpi?c z tradycji Ma?ej apokalipsy i ameryka?skiego cyberpunku, stanowi na polskim rynku dokonanie nowatorskie.
"Te teksty wyra?aj? nowe b?d? na nowo uaktywnione religijne i polityczne konflikty Polski i ?wiata ju? bez czerwonego knebla, ale z pozosta?o?ciami silnej czerwonki. Mo?e to jest dopiero fantastyka stricte polityczna, a nie jedynie antytotalitarna".
Maciej Parowski
"Najmniej jest tu fikcji. Owszem, pozostaje sztafa? science fiction, lecz w gruncie rzeczy jest to opowie?? o Polsce dnia dzisiejszego".
Marek Arpad Kowalski
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
W hali redakcji krajowej, pełnej zestawionych w czworokąty biurek, zawalonych elektroniką i papierami, było jeszcze prawie pusto. Jedna z dziewczyn, Ilona, przeniesiona niedawno z mieszczącego się kilka pięter niżej programu lokalnego, ślęczała nad taśmą z wydrukiem zapowiadanego przez PAP rozkładu dnia.
– Cześć pracy. Że ci się chce, o takiej porze…
– Nie chce mi się – wyznała. – Ni cholery. Ale Rodakowi się nie chce jeszcze bardziej, a miał na kogo zwalić.
Wzruszył ramionami. Pod drukarką na jego biurku piętrzył się stosik listów z nocy. Zastanawiał się, w której szufladzie są dzisiaj papierosy. Z tym też było tak, jak z kartami w portfelu.
– Strata czasu – oznajmił w jej kierunku. – Już kiedy jak kiedy, ale dzisiaj wszystko jest wiadome. Wielki Dzień z Wielkim Niusem. Uroczyste podpisanie Gwarancji Społecznych na czołówkę^ wielki wiec związkowy zaraz potem i pierwsze dziesięć minut mamy z głowy. Dodajmy zagraniczne echa naszego wielkiego wydarzenia, krótkie relacje z dalszych oraz bliższych frontów, sport, pogodę… i po ptakach.
Znalazł. Tym razem były w najniższej.
– Szykuje się spokojny dzień – podsumował swą przemowę. – Oczywiście nie dla tych, których Rodak wpakuje do grafiku. A moja kolejka – podkreślił z dumą – jest dopiero w piątek.
Zajrzał dziewczynie przez ramię.
11:30, Ministerstwo Handlu Detalicznego, briefing nt. udziału Polski w najnowszych pracach Europejskiej Komisji Normalizacyjnej Opakowań Produktów Żywnościowych, zapowiadany udział min. Czesława Kiesia; 12:30 planowany przylot samolotu przewodniczącego Komisji Wspólnot Europejskich, sir Camemberta, Okęcie; briefing sir Camemberta w Małej Sali terminalu, akredytacje Centrum Prasowe URM.
– Ja to bym nie miała nic przeciwko. Chciałabym w końcu zrobić jakąś ważną imprezę, a nie same ogony.
Ilona była od niego prawie dwadzieścia lat młodsza, ale w hierarchii Działu Krajowego nie ustępowała mu ani o szczebelek. Nie myślał o tym. Człowiek zwariowałby, gdyby myślał o takich rzeczach. Zwłaszcza w tym fachu.
Odmruknął coś, zgarnął z biurka wydruki i z ich plikiem w jednym, a papierosem w drugim ręku poszedł na korytarz, skorzystać, że przy popielniczkach jeszcze się nie zdążył zrobić ścisk.
Minęły całe stulecia, od kiedy dziennikarstwo jawiło mu się jako dziedzina pełna romantyzmu i przygody, w której co drugiego dnia odkrywa się aferę Watergate i demaskuje knowania wywiadów. Kiedyś, w dawnych czasach, wielu podobnych mu młodych durniów wyobrażało sobie pewnie, że marynarze odkrywają nowe lądy i spędzają upojnie czas we wciąż nowych portach. A potem, pewnego dnia uświadamiali sobie, że niepostrzeżenie zmarnowali najlepsze lata życia na szorowanie pokładów, ani powąchawszy przygód.
Tak jak, niejasno uświadamiał sobie, coś takiego i on.
W rzeczywistości dziennikarzenie było robotą nudną i głupią, przypominającą do złudzenia przerzucanie węgla. Z tą jedyną różnicą, że szuflowało się i porcjowało informacje. Dzień w dzień bezbarwne łażenie po konferencjach prasowych, podtykanie sitka pod nos ludziom, którzy codziennie na nowo udowadniali, że nie mają literalnie nic do powiedzenia, a potem jeszcze żmudniejsze montowanie uzyskanych nagrań, lepienie z nich półminutowych i minutowych piguł, każda z jakimś pozorem wiadomości, że ktoś tam gdzieś tam powiedział coś tam.
Wszystko po to, aby wyrobić codzienną normę niusów, zwięzłych i szybkich, piętnaście wersów, pół minuty. Aby wypchać łamy gazet i czas antenowy dzienników informacyjną masą, dostarczyć ludziom na czas kolejnej porcji kitu do przeżuwania. Nie dlatego, by naprawdę potrzebowali wiedzieć, co na świecie i w kraju słychać. I tak połowy z tego nie rozumieli, a to, co przypadkiem zrozumieli, zapominali po minucie. Ludzie potrzebowali jedynie kojącego uszy szumu, ciągłego utwierdzania ich w fałszywym przekonaniu, że wiedzą, co się wokół nich dzieje, że świat jest mniej więcej taki, jak sądzą, nie wymyka się spod kontroli, a w razie, gdyby się wymykał, zostaną o tym w porę powiadomieni. Cała potężna maszyneria, w której Andrzej był maleńkim trybikiem, istniała po to, by dawać im poczucie bezpieczeństwa. Przeżuwali wciąż nowe porcje szuflowanego przez dziennikarzy informacyjnego kitu, zapominali natychmiast i zaraz włączali telewizor po jeszcze; jeśli zdarzyło się coś ważnego, zaraz i tak było wyganiane z ich pamięci przez codzienny natłok naznoszonych z różnych konferencji prasowych pseudoniusów i im więcej pochłaniali szczegółów, im pilniej ślęczeli wieczorami przy Wiadomościach, tym mniej wiedzieli i rozumieli. Gdzieś w głębi, intuicyjnie, Andrzej zdawał sobie z tego wszystkiego sprawę, ale nigdy tak o tym nie myślał. Starał się o takich sprawach nie myśleć w ogóle. Wystarczało, że się w tym kieracie kręcił, żeby jeszcze miał o kręceniu się w nim rozmyślać. Od czasów, gdy chciało mu się deliberować nad swoim miejscem we wszechświecie, także minęły całe stulecia.
Istnieją trzy główne sposoby, którymi dziennikarze bronią się przed monotonią szuflowania informacyjnego kitu. Pierwszym jest wmówić samemu sobie, że szuflowanie informacyjnego kitu to ważka, społeczna misja, od której zależy coś, i popaść w zaangażowanie, na przykład na rzecz reform albo tolerancji. Sposób drugi to, przeciwnie, demonstracyjnie okazywany cynizm; redakcyjne pokoje i korytarze jak mało które miejsce zaludnione są przez całe tłumy mniej lub bardziej ponurych wesołków, cieszących się każdego dnia na nowo odkryciem, że na całym świecie nie ma nic świętego, nikogo uczciwego i ani jednej przyzwoitej motywacji. Trzecim wreszcie, najrzadszym i najgłębiej skrywanym, jest mieć niezłomną nadzieję, że pewnego dnia właśnie mnie trafi się ta długo oczekiwana sprawa, sensacja, brylant, prawdziwa bomba, która spomiędzy anonimowego tłumu, pożytkującego konferencyjne słone paluszki i wody mineralne, wyniesie mnie do wąskiego grona adorowanych gwiazd.
Andrzej wciąż żywił tę nadzieję, na wszelki wypadek nie przyznając się do niej nawet przed samym sobą. To ona kazała mu starannie przeglądać ignorowane przez innych drobiazgi, kolekcjonować znajomości we wszystkich możliwych środowiskach i nie odmawiać nigdy nikomu niewiele go kosztujących przysług, z nadzieją, że zostaną kiedyś odwzajemnione.
Inaczej niż Robert, miał zwyczaj ustawiać swojego desktopa tak, aby w nocy, kiedy nie używał do wejścia w sieć notebooka, każdy wchodzący do wewnętrznej skrytki list był od razu wyrzucany przez drukarkę na biurko.
Na jednym z kolejnych wydruków przykuła jego uwagę nazwa InterData. Zajęło mu kilka sekund, zanim przypomniał sobie, gdzie ją słyszał. Któryś z kumpli, z dawnej obsady lokalnego radia, gdzie zaczynał pracę, został podobno kataryniarzem. Jak on się nazywał?
W żadnym wypadku nie było w tym jakiegoś nagłego przeczucia, gwałtownego uderzenia adrenaliny, nic nie krzyknęło w nim: “Nareszcie, to jest właśnie to!” Nic podobnego.
Po prostu jeszcze jedna informacja. Szczerze mówiąc, nie wiedział, dlaczego mu ją przysłano. Prokuratura wojskowa wydała nakaz aresztowania prezesa firmy InterData, zamiast nadawcy sześciocyfrowy kod. Takimi kodami identyfikowały się komputery z ogólnodostępnych sieci pracujących dla instytucji państwowych. Wśród ludzi, którzy prosili go swego czasu o drobną przysługę, kilku uważano za związanych z Firmą. Marny rewanż.
Dopiero wracając do pokoju krajówki uświadomił sobie, że aby list ujawnił swą istotną zawartość, trzeba dokonać drobnej operacji: położyć akcent nie na orzeczeniu, tylko na początku zdania.
Samochód, wiozący grupę Lancy, dotarł do miejsca, gdzie skarpa wiślanej pradoliny obrosła starymi kamieniczkami o stromych, kolorowych dachach, wieżami kościołów i czerwienią cegieł. Tam zwolnił i skręcił w lewo, pozostawiając za plecami połyskującą oleiście rzekę. Odstał swoją kolejkę na ślimacznicy mostu i włączył się w gęsty potok samochodów, ginący w pobliskim tunelu. Półkolisty, okafelkowany na brudnożółto strop skrył pracowników Firmy i prezesa przed wzrokiem spiżowego króla, wypatrującego z wysokości swej kolumny, czy na pobliskie parkingi zajeżdżają już autokary wiozące manifestantów z ich kukłami, trumnami i całą resztą wiecowych gadżetów.