Pieprzony Los Kataryniarza
Pieprzony Los Kataryniarza читать книгу онлайн
Po tamtej stronie komputera trwa wirualny ?wiat.
Dla wielu jest miejscem codziennej pracy i skarbnic? rozrywek.
Dla wtajemniczonych to arena bezwzgl?dnej walki o ?ycie.
Powie?? zawiera uderzaj?c? wizj? Polski XXI wieku wnosz?c? w er? wszechpot??nej informatyki baga? swych narodowych i historycznych nieszcz???. Czerpi?c z tradycji Ma?ej apokalipsy i ameryka?skiego cyberpunku, stanowi na polskim rynku dokonanie nowatorskie.
"Te teksty wyra?aj? nowe b?d? na nowo uaktywnione religijne i polityczne konflikty Polski i ?wiata ju? bez czerwonego knebla, ale z pozosta?o?ciami silnej czerwonki. Mo?e to jest dopiero fantastyka stricte polityczna, a nie jedynie antytotalitarna".
Maciej Parowski
"Najmniej jest tu fikcji. Owszem, pozostaje sztafa? science fiction, lecz w gruncie rzeczy jest to opowie?? o Polsce dnia dzisiejszego".
Marek Arpad Kowalski
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Co cię dzisiaj naszło?
– Co mnie dzisiaj naszło? – powtórzył na głos, zamknąwszy za nią drzwi. Skończy śniadanie, przeczyta ten list i pojedzie do pracy. Weźmie się wreszcie za to rozgrzebane zlecenie dla rządowego Biura Repatriacji i będzie siedział w Studni przez bite siedem godzin – pełny limit, jaki dopuszczali na jeden dzień lekarze. A może nawet odrobinę dłużej. Zmorduje się tak, żeby nie móc o niczym myśleć. Ani o świeżo odkrytych zmarszczkach, ani o Strefach, ani o pytaniu Wiktorii. Czuł, że jeśli zacznie o tym myśleć, rozklei się na cały dzień.
Drukarka wydała potrójny, szybki pisk i wyrzuciła z siebie pojedynczą kartkę. Uniósł ją do oczu.
Przeczytał, zamrugał oczami i przeczytał jeszcze raz.
Kiedy się zorientujesz, że jesteś w kłopotach, wiesz, gdzie mnie szukać – pisał Brzozowski.
Płaszczyzny światła wycinały z ciemności nierzeczywiste, widmowe sklepienie. Pod jego ostrymi łukami grały uwięzione w kryształach jasne płomienie. Również wysokie ściany utkane były z wielobarwnej poświaty. Miejsce, w którym się znajdowali, wyglądało jak powidokowa kopia średniowiecznej katedry. Z tą jedną różnicą, że gdyby ktoś próbował oddać w kamieniu lub cegle fantazyjne kształty, w jakie tutaj zwijała się przestrzeń, wysokie stropy nieodwołalnie musiałyby runąć.
Ale ani miejsca, w którym się znajdowali, ani widmowej materii, która je tworzyła, nie imały się ograniczenia fizyki i logiki przestrzennej.
Dwóch ludzi, rozmawiających w świetlnej katedrze, miało przed sobą tę samą twarz, której tego poranka przypatrywał się w lustrze Robert.
– Jestem sceptyczny – oznajmił jeden z nich. Jego postać lśniła świetlnymi refleksami, kiedy się poruszał, jak gdyby stworzono ją z płynnej rtęci. Twarz nie różniła się pod tym względem od reszty ciała: oczy i usta zaznaczały się na niej jedynie wypukłościami metalicznej powierzchni.
Rozmówca Rtęciowego wyglądał podobnie. On jednak był uczyniony z miedzi, a powierzchnie jego ciała jarzyły się w światłach katedry matowym blaskiem.
Miedziany uniósł rękę i poruszył palcami. Unosząca się na wysokości ich oczu karta katalogowa z trójwymiarowym zdjęciem Roberta w prawym górnym rogu zgasła i zniknęła w jednej chwili.
– Bardzo późno zaczął – wyjaśnił Rtęciowy. – Jest całkowicie ukształtowany. Zawsze instynktownie wzdragam się przed dopuszczaniem do sieci takich ludzi.
– Nie zauważasz jednego. Fakt, że zdołał rozwinąć zdolności mimo tak późnego startu, dowodzi wyjątkowego talentu, nie sądzisz?
Zarówno Miedziany, jak Rtęciowy mówili bez poruszania ust i bez wydawania dźwięków. Niewidzialna, łącząca ich nić elektronicznego sprzężenia przenosiła bezpośrednio do nerwów usznych, w których odzywały się one zawsze takim samym, metalicznym głosem. Podobnie jak jednakowa dla wszystkich członków rady forma fantomów z płynnego metalu, różniących się jedynie barwą tworzywa, zabezpieczało ich to przed możliwością przypadkowego rozpoznania.
– Tak czy owak, zostanie poddany próbie – oznajmił Miedziany – i dopiero wtedy przyjdzie czas na twoją akceptację lub sprzeciw. Jeśli chodzi o mnie, mam zaufanie do Garetha, to jeden z moich najbardziej oddanych researcherów. Jeśli go zarekomenduje, ta rekomendacja będzie wiele znaczyć. Jeśli uzna, że ten człowiek na rekomendację nie zasługuje, załatwi sprawę we własnym zakresie.
Przechadzali się niespiesznie po wzorzystej posadzce. W pewnym momencie przestrzeń przed nimi zafalowała, formując rosnącą z każdą chwilą soczewkę. Gdy jej średnica urosła do rozmiarów człowieka, bezbarwna materia zaczęła mętnieć, nabierać złotego odcienia, przelewać w kształt coraz bardziej przypominający ludzkie ciało. Wreszcie skonsolidowała się w kolejnego człowieka z płynnego metalu. Ten był ze złota.
– Nareszcie – stwierdził Rtęciowy. – Ostatnio coraz częściej każesz nam na siebie czekać.
– Jeśli chodzi o mnie, nie przeszkadza mi to – rzucił Miedziany. – Lubię to miejsce.
– Wybaczcie. Moja sieć jest dzisiaj bardzo przeciążona i miałem kłopoty z czasem rzeczywistym – Złoty skinął dłonią i z posadzki wyrosły trzy zwrócone do siebie fotele. Zasiedli w nich. Skinął dłonią jeszcze raz i w rękach jego rozmówców pojawiły się grube, oprawne w skórę woluminy. Gdy jednak Miedziany otworzył księgę, zmieniła się ona w wypełniony wypukłymi przyciskami panel sterowania hipertekstu.
Oczy wszystkich trzech otworzyły się jednocześnie, w tej samej chwili. Wyglądały teraz jak okna wycięte na nieskończoną, kosmiczną pustkę, w których iskrzyły się małe, kolorowe słońca źrenic.
– Panowie, oto sprawa, w której chcę poznać waszą opinię. Macie przed sobą najnowsze opracowanie porównawcze dynamiki ekonomicznej krajów Wspólnoty Pacyfiku. Odbiegają one od dotychczasowych oczekiwań. Niepokojąca jest zwłaszcza tendencja do rozdrobnienia, jaką przejawiają Chiny. Mamy tutaj trzy niezależne od siebie ekspertyzy przygotowane dla Banku Światowego, FAO i WTO. Są zbieżne w generalnych wnioskach i zamierzam postawić sprawę przeorientowania pod ich kątem naszych zaleceń. Najpierw jednak pozwólcie przedstawić sobie prognozę wymodelowaną na podstawie danych zebranych przez WTO.
Palce Złotego zatoczyły krąg, wywołując z nicości pomiędzy nimi trójwymiarową projekcję plastycznej mapy basenu Pacyfiku, na której barwne symbole oznaczały potencjał gospodarczy poszczególnych krajów.
Przysadzisty budynek z burego piaskowca, oddzielony wąską uliczką od gmachu Filharmonii, zdawał się pamiętać jeszcze takie czasy, gdy w mieście Kataryniarza wierzono w lepsze jutro. Ponad rzędem wieńczących dach pseudorenesansowych ozdóbek wznosiły się szklanosrebrzyste ściany dwupiętrowej dobudówki, którą od czasu ostatniej reorganizacji dzieliły między siebie serwisy informacyjne TeleNetu i Centralna Agencja Informacyjna.
W budynku pracowało się właściwie przez całą dobę, ale codziennie na krótko przed dziewiątą rano przyległe parkingi i portiernia wypełniały się szczelnie tłumem spieszących do wejścia pracowników. Dziewiąta była w większości redakcji godziną porannego kolegium, rytuału wyznaczającego rytm życia mediów elektronicznych tak samo, jak wieczorne zamykanie numeru wyznaczało rytm życia prasy.
Andrzej miał zwyczaj zjawiać się w robocie jakieś pół godziny przed największym ściskiem, unikając w ten sposób kłopotu z parkowaniem. Od strony parkingu budynek miał dwie pary drzwi, obie zdobione stylizowaną, wykutą w stali kratą, przykrywającą szyby z mlecznego szkła. Te bliżej Świętokrzyskiej prowadziły do pięter biurowych, te bliżej Filharmonii używane były przez dziennikarzy. Zaraz za nimi trzeba było przejść przez elektroniczną bramkę albo skręcić w prawo, ku zapuszczonym stolikom poczekalni.
W drzwiach Andrzej wydobył z kieszeni marynarki staroświecki, skórzany portfel. Rozłożył go. Wewnątrz, w kilkunastu zachodzących na siebie przegródkach, tkwiły jedna koło drugiej karty magnetyczne. Spod skóry wystawały jedynie ich brzegi, połowa z nich miała ten sam, kościanożółty kolor i jak zwykle nie mógł sobie przypomnieć, która z kart jest jego legitymacją. Musiał przystanąć przed bramką i usunąć się o krok wzdłuż podwójnej barierki z grubych, srebrzystych rur, przepuszczając innych. Czubkami palców wysuwał jedną kartę po drugiej o kilka centymetrów, chował i z rosnącą irytacją wysuwał następną. Karty rabatowe, karta klubu golfowego, kredytowa, jedna z czterech, przydatna w sieci stacji benzynowych British Petroleum/Danska Oil, legitymacja związku…
Właściwa karta okazała się tkwić w przedostatniej przegródce po lewej stronie. Nie miał pojęcia, jak to robił, ale każdego poranka zaczynał poszukiwania od niewłaściwej strony.
Odstał kilkuosobową kolejkę, która zdołała się w ciągu jednej chwili utworzyć do przejścia, wreszcie wcisnął swą kartę do szczeliny czytnika. Blokująca bramkę, lśniąca metalicznie rozgwiazda obróciła się ze szczękiem o jedno ramię, wpychając go do środka. Wymieniając ze strażnikami obojętne spojrzenia dołączył do rosnącej grupki oczekujących na windę.