Czarne Oceany
Czarne Oceany читать книгу онлайн
Cho? autor CZARNYCH OCEAN?W o?ywia klasyczne w?tki literatury science fiction, jego powie?? sporo zawdzi?cza no?nej problematyce i stylistyce prozy cyberpunkowej, a wi?c pisarstwa zrodzonego tak z fascynacji najnowsz? technologi?, jak i l?k?w doby informatycznej. Ju? teraz ?yjemy w ?wiecie rz?dzonym przez superkomputery. Co si? stanie, kiedy te popadn? w ob??d? – pyta w swej powie?ci Jacek Dukaj.
W CZARNYCH OCEANACH najbardziej wybredny czytelnik fantastyki znajdzie to, czego zwyk? szuka? i czego nie mo?e zabrakn?? w ksi??kach tego rodzaju: spiski i wojny, eksperymenty naukowe, nad kt?rymi uczeni stracili kontrol?, a tak?e nieko?cz?ce si? spekulacje na temat mo?liwo?ci i kondycji ludzkiego rozumu. W wartk? i efektown? fabu?? Dukaj umiej?tnie w??czy? tre?ci dyskursywne mieszcz?ce si? w polu takich dziedzin, jak polityka, ekonomia i psychologia. CZARNE OCEANY bez w?tpienia nale?? do erudycyjnego nurtu polskiej SF i nawi?zuj? do najlepszych tradycji tego gatunku, z tw?rczo?ci? Stanis?awa Lema na czele.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
W sumie było tego nieco ponad siedem minut. Chigneza migała na ścianie Hedge'owej izolatki na tle różnych krajobrazów, we wnętrzach różnych budynków, sama i w towarzystwie, w tłumie, na ulicy, z tyłu, z przodu, z profilu, z góry, w odbiciach, w ujęciach statycznych i rwanych formatunkach dynamicznego POV. Czasami udawało się wychwycić wypowiadane przez nią słowa, ukazywały się wtedy równolegle w oddzielnym oknie. Zdania bez związku, o Grudniu.nic.
Hedge nadal nie oglądał się na ścianę, on nieodmiennie patrzył na Hunta. Jeśli czekał jakichś gwałtownych reakcji, zawiódł się całkowicie – Nicholas ani nie mrugnął, ni jeden mięsień twarzy mu nie drgnął. Kiedy prezentacja się skończyła, poprosił o powtórzenie. I raz jeszcze. – Jakiś konkretny fragment? – spytał Skrytojebca. Ale Hunt pokręcił przecząco głową.
– Często trafia pan na takie fantomy?
– Częściej niż przypuszczasz – sapnął Hedge. – Prawa własności to dżungla. Jest paru tych potentatów, których widzisz wszędzie w mediach, jest parę takich głęboko ukorzenionych familii – ale potem: dziura, wielka dziura między nimi a najemnym menadżmentem. Ci miliarderzy zrodzeni z Wojen, oni nie identyfikują się z żadną wspólnotą, to są jednoosobowe państwa, wycinają się z rzeczywistości nie ze snobizmu czy przez jakieś próżne paranoje, nie wydaje mi się. Prędzej ze strachu. Zdarzało się, że miast przeciwko firmie, grano bezpośrednio przeciwko jej właścicielowi, i to naprawdę ostro, pamiętasz chyba Lanckfursta albo sprawę Michigan. Teraz oczywiście też mniej więcej wiadomo, kto za czym stoi. Są to wszakże standardowe środki ostrożności.
Potem Nicholas spytał o Bronsteina.
– Nic zupełnie – przyznał szczerze sneaker. – Nie mogłem się zresztą zbytnio zagłębiać, zbyt wiele na czarnych kryształach.
– Mam nadzieję, że nie podejmował pan przesadnego ryzyka.
– Nie – zaśmiał się Skrytojebca – podejmowałem nieprzesadne. Zresztą, a bo to kiedy można wiedzieć? W tym interesie żadnych ostrzeżeń się nie otrzymuje. Po prostu, pewnego dnia niebo spada na głowę.
– Grudzień – otworzył kolejny temat Hunt.
– Tak – westchnął sneaker – tu miałem problem. Przy tak szeroko rozwartych widełkach utonąłem pod lawiną nie powiązanych danych, przecież to jedno z najczęściej używanych słów. Ciężko ułożyć dokładny i skuteczny filtr. Nie zlistuję ci tego, bo i tak byś nie ogarnął. Musiałem się ograniczyć do korelacji z podanymi przez ciebie podmiotami. Odcedziłem banalizmy. Jeśli gadali szyfrem, jakimś ich wewnętrznym kodem – to trudno, tego nie sposób rozpoznać z kilku zdań rzuconych na ulicy czy w restauracji. Zostały dwa pliki.
Na ścianie pojawiła się przykryta grubą kołdrą śniegu drewniana chata, z jej otwartych drzwi buchały w noc kosmate kłęby jasności, odblask od kryjącej ziemię bieli tworzył nieprzyjemne dla oka kontrasty z mroczną głębią lasu i nieba. Obraz trwał w stopklatce. Na pierwszym planie znajdowali się mężczyzna i kobieta, oboje ubrani zaskakująco lekko jak na domyślną temperaturę powietrza. Kobieta pochylała się ku ziemi, wpółobrócona ku schodzącemu po schodkach chaty mężczyźnie.
– Ten fenomongoł pracuje w Langolian, zastępca szefa działu prawnego. To jest jego żona na czteroletnim przedłużonym. Zdjął ich właściciel chaty. Proszę słuchać, podciągnąłem fonię.
Obraz ruszył. Kobieta, prostując się, cisnęła w mężczyznę śnieżką.
– Albo może ten wasz grudzień, co?! Zasrani…
– Zamknij się!! – wrzasnął fenomongoł, podbiegł do niej, przewrócił w śnieg. Szamotali się chwilę. Wreszcie podźwignął ją na nogi i poprowadził do wnętrza chaty.
– Drugi – zaanonsował Skrytojebca.
Zjazd z autostrady. Słońce nisko nad prerią. Reklama Ferno. Zatrzymuje się mercedes, wysiadają dwaj rzeźbieni. Stop.
– Brunet to doktor Muchin, genetic designer, najpierw w projektach rządowych, pod Vermundterem, potem krótko w SRTY Ltd., Langolian daje jej osiemdziesiąt procent zamówień; teraz freelancer, na zleceniach. Ten drugi to jego mąż na dwuletnim.
Wysiedli, mercedes zamknął drzwi, ruszyli ku kamerze. -Ale po grudniu, po grudniu… – mruczał Muchin. -Nie przejmuj się tak. -Bo ja wiem… -Toteż właśnie.
– Smeeboy nigdy… – Eetam.
– Mówię ci.
– Przecież to nie wy. To przypadek.
– Ale modlitwa… Modlitwa to wszystko wykorzysta, to są miliardy, biliony, Jezu, sam już nie wiem…
– Chodź, chodź. Wyszli poza kadr.
– Jeśli jest coś więcej – oświadczył Hedge – to w każdym razie ja nie zdołałem się dogrzebać.
– Kiedy zarejestrowano ten drugi kawałek?
– Ee… w zeszły wtorek.
Hunt podniósł się na poduszkach, sięgnął do kieszeni i rzucił sneakerowi oba Anzelmowe dyski.
– Sprawdziłby pan z łaski swojej, co właściwie na nich jest.
Skrytojebca tylko lekko uniósł brew. Wygrzebał skądś spod poduszek obłego kształtu pudełko i wcisnął weń dyski. Obserwującemu to z kamienną twarzą Huntowi poniewczasie przyszło do głowy, że Hedge prawie na pewno skopiuje sobie całą ich zawartość.
– Nie znam tego formatu – rzekł powoli sneaker, popatrując gdzieś ponad głowę Nicholasa. – Na oko sądząc, jest to pakiet spakowany, ale jakim kompresatorem, Bóg raczy wiedzieć. Nie ma główki, sam się nie rozwinie. Skąd to masz?
– Bóg raczy wiedzieć – wzruszył ramionami Hunt, wyciągając rękę po dyski.
Skrytojebca oddał mu je.
– Co do naszego rozliczenia… – zaczął Nicholas.
– Moja propozycja wciąż pozostaje w mocy.
– Naprawdę nie sądzę…
– Proszę się nie przejmować – zaśmiał się Hedge wstając. – Może po prostu bawię się w Don Corleonego, przysługa tu, przysługa tam.
Hunt skinął głową.
– W takim razie za to zapłacę od ręki – powiedział, spoglądając z dołu na sięgającego ku gałce drzwi sneakera.
– Za co?
– Gubią mi się bez przerwy ludzie, myślą, że jak wyłączą telefon, to mają wolne.-Nie chciałbym wciągać w to wewnętrznych, ale powinni przecież znać rygor. Mógłby ustawić na nich sita? Dzień, dwa. Anzelm Preslawny, Marina Vassone. Zaraz dam panu ich numery. Hedge wzruszył ramionami. – Nie ma sprawy.
Hunt wstał, odebrał od Lucyfera kopertę i podał ją Skrytojebcy. W kontynuacji tego ruchu uścisnęli sobie ręce. Z cashchipa poszedł dym, wyświetliły się dane operacji, Nicholas potwierdził.
Hedge osobiście odprowadził Hunta do bramy posiadłości, do samochodu. Leon się nawet nie pokazał.
Ledwo Nicholas wyszedł z izolatki, zapłonęły mu czerwonymi neonami nazwiska oczekujących połączenia rozmówców. Sam bez przerwy dobijał się tak do aparatów Anzelma i Mariny, lecz ich nazwisk nie było na liście. W drodze powrotnej do Cygnus Tower tyle się nagadał, że w końcu zaczął chrypieć – Orator to wygładzał, ale Hunta drapało już w gardle.
Popijając firmowy tonik BMW, wyjrzał przez okno wozu i ze zdziwieniem spostrzegł, że nadal nie wydobył się ze strefy podmiejskich obwodnic, chociaż już dawno zaszło słońce. Reklamy płonęły na niebie niczym zapowiedzi apokalipsy komercji. Hunt odchylił głowę na oparcie, fotel rozpoznał nastrój i objął go głębiej. Psychiczne zmęczenie przekładało się w ciele Nicholasa na zmęczenie materii. W miarę jak stygły mięśnie, rósł w nim pesymizm. Jeden z tych telefonów był od jego operatora giełdowego: w ciągu kilku godzin stracił Hunt ładnych parę kilodolców. Czy schodzić? – dopytywał się program domu maklerskiego. Czy schodzić? Nicholas odpowiedział przecząco, ale już jedynie z czystego uporu.
Ponure myśli go ogarnęły Nawet jeśli słusznie domyśla się Grudnia – to co z tego? Komu mógłby to sprzedać?
I to sprzedać w zamian za nowe życie? Obawiał się, że jest to jedna z tych spraw, które szkodzą w pierwszym rzędzie tym, którzy je ujawniają. Tak samo przecież nie zmartwychwstałby, ujawniając jakąś wielką aferę łapówkarską – po pierwszych dwóch-trzech miesiącach zepchnąłoby to go tylko jeszcze głębiej w półmrok świata zombich.
Więc czemu w ogóle się naraża? Trzeba było mi stchórzyć, przeżyłbym to jakoś, nie ma obawy, większe tchórzostwa przełykałem. Teraz natomiast zapadam się coraz głębiej w absurdalne śledztwa, na dodatek po części nielegalne. A jeśli przyjdą do Kleist, generał zrobi ze mnie szarą eminencję urojonego spisku. Spisek, mój Boże…! Zaśmiałby się – ale co to byłby za śmiech.
Może ja lepiej wyjdę z tego Necropolis, po co się dodatkowo dołować…
Zgłosił się kolejny rozmówca. Czerwone litery: HEDGE.
– Tak?
– Vassone, drzwi jej apartamentu, przed minutą, wyszła lub weszła.
– Dziękuję.
Westchnąwszy, wywołał kierowcę i zmienił destynację. Chwilę potrwa, zanim wóz w ogóle przesunie się na pasy zjazdu. Przewidywany czas dotarcia na miejsce: 27 minut.
Ostatecznie potrwało to blisko dwukrotnie dłużej. Hunt w tym czasie zdążył wybrać, wyprofilować i przetestować Baryshnikova, amatorski edytor ruchu. Nie chciał okazać przed Mariną zmęczenia, chciał być bezczelny, arogancki, przepełniony złośliwą energią.
W windzie hotelu przejrzał się jeszcze w lustrze i poprawił makijaż. Wyszła – weszła: fifty-fifty. Idąc ku jej drzwiom, postukiwał głośno laską. Zamknął wizualizację sekretarza telefonicznego, otworzył zapis pełnego skanu A-V.
Wyszła – weszła, wyszła – weszła…
– No co? – warknęła nań, ledwo drzwi się uchyliły. -Czego pan chce?
– Dobry wieczór – ukłonił się gładko. Baryshnikov bezpiecznie zamroził jego twarz. – Pozdrowienia od Marii Chiguezy.
Tylko zmierzyła go wzrokiem. Teraz spojrzał na nią z większą uwagą: oczy miała zaczerwienione, włosy nie zaczesane. I jak była ubrana: w dżinsy i ciemny golf- Nawet schowała podeń swój wisiorek z logo jurydykatora, widocznie nigdzie się nie wybierała. Kłaniając się zauważył co miała na nogach: sportowe, wysokie nad kostki tauppies.
Stała w drzwiach, zagradzając mu drogę do wewnątrz, jeśli Hunt się szybko nie wycofa, podpadnie z NEti pod kilka paragrafów.
No? – powtórzyła, i aż się zastanowił, czy i ona nie korzysta z jakiegoś Oratora, z taką siłą rzuciła mu w twarz tę pojedynczą sylabę; ale nie, przecież nie ma wszczepki, sama mu to powiedziała. – Czego?
– Czyżby zatem to zupełny przypadek zrządził, iż zatrzymałyście się w Bostonie w tym samym hotelu i przy tym samym stoliku spożywałyście posiłek? Umaczała pani sobie rękaw w sosie, o, tu. Chigueza płaciła z zewnętrznego chipa.