Czarne Oceany
Czarne Oceany читать книгу онлайн
Cho? autor CZARNYCH OCEAN?W o?ywia klasyczne w?tki literatury science fiction, jego powie?? sporo zawdzi?cza no?nej problematyce i stylistyce prozy cyberpunkowej, a wi?c pisarstwa zrodzonego tak z fascynacji najnowsz? technologi?, jak i l?k?w doby informatycznej. Ju? teraz ?yjemy w ?wiecie rz?dzonym przez superkomputery. Co si? stanie, kiedy te popadn? w ob??d? – pyta w swej powie?ci Jacek Dukaj.
W CZARNYCH OCEANACH najbardziej wybredny czytelnik fantastyki znajdzie to, czego zwyk? szuka? i czego nie mo?e zabrakn?? w ksi??kach tego rodzaju: spiski i wojny, eksperymenty naukowe, nad kt?rymi uczeni stracili kontrol?, a tak?e nieko?cz?ce si? spekulacje na temat mo?liwo?ci i kondycji ludzkiego rozumu. W wartk? i efektown? fabu?? Dukaj umiej?tnie w??czy? tre?ci dyskursywne mieszcz?ce si? w polu takich dziedzin, jak polityka, ekonomia i psychologia. CZARNE OCEANY bez w?tpienia nale?? do erudycyjnego nurtu polskiej SF i nawi?zuj? do najlepszych tradycji tego gatunku, z tw?rczo?ci? Stanis?awa Lema na czele.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Z tym większą uwagą przystąpił do przekładania protokołów pokonferencyjnych na język biurokratycznych dyrektyw. Zgodnie z przewidywaniami Nicholasa było tego kilkadziesiąt terabajtów, same wnioski zamykające obrady każdej z grup w sumie zajmowały sześć mega nie sformatowanego druku. I – także zgodnie z jego przewidywaniami – proponowały tyle wzajem sprzecznych strategii, że Hunt mógł być spokojny o uzasadnienia wszelkich swoich decyzji, przeszłych i przyszłych.
Przekopiował całość danych do swej wszczepki i dalej pracował w półzaślepie A-V. Natknąwszy się w jednym z nagrań na przemawiającego Krasnowa, przypomniał sobie o Anzelmie i pogonił Lucyfera. Niestety: telefon Preslawnego wciąż nie dawał sygnału zwrotnego. Zirytowany, zadzwonił bezpośrednio do szefa personelu Hacjendy.
– Jeszcze nie wrócił – odparł tamten.
– Wyjechał? Kiedy i dokąd?
– Do miasta chyba, no bo gdzie indziej mógłby pojechać? Wczoraj wieczorem. Tak. Ciemno już było. Widocznie zabalował.
– Telefon mu nie odpowiada. -Sugeruje pan, żeby posłać kogoś za nim? Sam pan najlepiej wie, jakie tam macie procedury, Proszę tylko pingnąć do mnie, gdy coś się pokaże. – „Coś", hę? Okay proszę bardzo, pół godziny później zadzwonił do Hunta Fortzhauser, z kolejnymi narzekaniami na Vassone: że niby zamęczają go z „Curtwaitera", bo pani doktor znowu nie raczyła się pokazać, telefon sobie wyłączyła i buja gdzieś w obłokach. Ta nagła plaga detelefonizacji poruszyła w Nicholasie złe skojarzenia. Swoją drogą – Vassone rzeczywiście głupio prowokowała podejrzenia.
Następne pół godziny – i diabeł przypomniał mu o spotkaniu ze Skrytojebcą. Już czas, już czas. Hunt zjeżdżał do garaży razem z McFly'em i jednym z agentów specjalnych, tamci dwaj opowiadali sobie makabryczne dowcipy rodem z kostnicy, dla Nicholasa jakoś zupełnie nieśmieszne. Do domu sneakera jechał znacznie dłużej niż wczoraj: strefy podmiejskie wyjątkowo się pokorkowały, programy pilotujące samochodów nie mogły sobie poradzić. Przyczynę jednego z zastojów zobaczył na własne oczy: na wstędze niżej kilkoro pasażerów wysiadło z wozów i zaczęli się szarpać, kopać, okładać pięściami, na oczach Nicholasa Przyłączali się kolejni. Helikoptery drogówki i jurydykatorów krążyły ponad, w Necropolis podobne włochatym ważkom.
Tym razem. Hedge poprosił Hunta do środka i na dół, do piwnicy swej willi, tam mieściła się izolatka sneakera.
Byt to mały pokój urządzony w karykaturze orientalnego stylu: jaskrawe dywany, stosy poduch, żadnych krzeseł, w ogóle brak mebli. Miodowej barwy światło biło z ustawionych w czterech rogach pomieszczenia blaszanych lamp.
Gdjzieś też płonęło kadzidło, w każdym razie Nicholas wyczuł taki zapach. Hedge wskazał mu jedno z gniazd poduszek, sam ułożył się wygodnie na boku przy drzwiach.
Tym razem był w wielkim czerwonym szlafroku – tylko fezu mu na głowie brakowało dla dopełnienia obrazu dobrotliwego paszy przystępującego właśnie do targów z niewiernyrn.
Od momentu zatrzaśnięcia drzwi izolacja była zupełna. Hunt przekonał się o tym po pięciu bezskutecznych próbach połączenia się wszczepki z lokalnymi gwiazdami Prawdopodobnie klatka Faradaya.
Skrytojebca sięgnął za pazuchę i wyciągnął spod fałdów czerwieni wijącą się szaleńczo kobrę.
– Taki mój mały programik – pogłaskał ją po kapturze. – Opuść tarcze, Nicholas, muszę się upewnić, że nie włączysz mi tu nagle skanu. – Bez uprzedzenia przeszedł na ty: już bardziej out of NEti, jak oni dwaj teraz, nie można być.
Nicholas skinął na Lucyfera.
– Dobra – mruknął na głos.
Sneaker rzucił w niego kobrą. Wąż skręcił się w locie, spadł Huntowi na pierś i dziabnął go przez ubranie. Nicholas z obrzydzeniem strzepnął go z siebie jednym uderzeniem. Gad szybko zniknął gdzieś między poduszkami.
– No? – mruknął zirytowany już lekko Hunt. – Więc? Skrytojebca wskazał kciukiem ścianę po lewej. Ściana była zaledowana: teraz wyświetlił się na niej obraz idącej długim, pustym korytarzem Chiguezy, twarzą ku karnerze.
– Chigueza, Maria Vonda. Urodzona w 1997 w Paryżu, Francja, matka Francuzka, ojciec Meks. Pretrevelyanistka. Prawnik. Od trzydziestego pierwszego pracuje w Sementicc, późniejszym filarze Grupy Langoliana. Od trzydziestego trzeciego zaczyna wchodzić w ich udziały Zakres obowiązków niejasny aż do pięćdziesiątego drugiego, kiedy to krótko pełni funkcję dyrektora inwestycyjnego. Ale zaraz schodzi w ogóle z listy płac. W następnych latach, po szeregu fuzji, wzmacnia swoją pozycję i zwiększa udziały. Jednak o konkretne dane coraz trudniej. W momencie powstania Langolian Group schodzi z całości swoich akcji i od tej pory brak jakichkolwiek oficjalnych powiązań. Opodatkowuje się w Indyjskiej Buforowej, nie sposób ocenić faktycznej wielkości jej dochodów i majątku. Prześledziłem ścieżki co większych pakietów akcji Grupy i na podstawie tych danych oraz mojego zawodowego doświadczenia zaryzykowałbym zakład, że Chigueza kontroluje od dwudziestu do czterdziestu pięciu procent udziałów. Może nawet więcej. To trudno ocenić, ponieważ wirtualni właściciele dobierani byli najwyraźniej za pośrednictwem firm toserskich.
Więc ona posiada pakiet kontrolny? – mruknął w zamyśleniu Hunt chłonący te dane z tym większym skupieniem, iż nie będzie mieć potem szans na powtórkę wykładu ze skanu ani w transkrypcji tekstowej.
Kariera Chiguezy od trevelyanistki do właścicielki korporacji nie zrobiła na nim aż tak wielkiego wrażenia: podobne kariery zdarzały się nazbyt często, by stanowić jeszcze jakąś sensację. O potędze stanowiła najpierw ziemia, potem kapitał, teraz zaś moc intelektualna – a to oznacza ludzi i zawartość ich umysłów. Jednak prawdziwie wartościowych jednostek nie sposób już skrępować więzami emocjonalnymi (wymuszając wierność ojczyźnie/spółce), ani też utrzymać, za każdym razem przebijając oferowaną im przez konkurencję płacę. Pierwsze zrozumiały to firmy w całości opierające się na potencjale intelektualnym: kancelarie prawnicze, biura doradcze, konsultingowe i im podobne. Struktura ich własności w krótkim czasie zmieniła się radykalnie – przekształciły się w coś w rodzaju spółdzielni, spółek pracowniczych, przy czym udziały w nich przysługiwały jedynie pracownikom powyżej pewnego wysokiego progu wydajności oraz w proporcji do ich potencjału. System ten przenikał błyskawicznie wszędzie tam, gdzie zdolności intelektualne miały kluczowe znaczenie – czyli już prawie do każdego sektora gospodarki. Najsilniej dotyczył jednak wciąż klasy menadżerskiej, ponieważ tu występowało najbardziej bezpośrednie przełożenie „wartości" najętego umysłu na wysokość osiąganych zysków. Do pewnego momentu wielkość udziałów Chiguezy świadczyła zatem o jej znaczeniu dla firrny. Teraz już wszakże mówiła więcej o znaczeniu firmy dla Chiguezy.
Że Maria opodatkowywała się w jednej ze stref poindyjskich – to też nie wzbudziło zainteresowania Nicholasa. Gdy podstawowym produktem jest informacja, a środki jej produkcji ograniczają się praktycznie do ludzi, i to bynajmniej nie wielkich mas robotniczych, lecz małych grup specjalistów – nic wówczas nie wiąże firm z konkretnym krajem i wystarczy, by korzyści ekonomiczne wynikłe z przenosin przewyższyły dyskomfort psychiczny spowodowany emigracją, a już przesuwa się punkt ciężkości światowej gospodarki. A przecież ten dyskomfort był z biegiem czasu coraz mniejszy: trzeba się naprawdę postarać, żeby jeszcze znaleźć na Ziemi takie miejsce, w którym człowiek faktycznie poczułby się emigrantem. Na dodatek konieczność fizycznej przeprowadzki dotyczyła niskiego procentu pracowników, większość i tak wykonywała swą pracę zdalnie, do przeniesienia się spółki na drugi koniec świata starczyło kilka operacji na kryształach sądów rejestracyjnych. Gdyby nie wynikła z Wojen Ekonomicznych konieczność konsolidacji w obronne holdingi i sojusze, zwarte struktury branżowo-terytorialne – za ojczyznę dziewięćdziesięciu procent przedsiębiorstw uznać należałoby VR. Indyjskie powiązania Chiguezy o niej samej nie mówiły nic. Ot, miała dobrych doradców podatkowych.
– Praktycznie tak – odparł Hedge na pytanie Nicholasa. – Wolumen akcji Langoliana w wolnym obrocie nie jest aż tak duży, to dosyć gęsta sieć, przyjęli w Wojnach strategię otorbiania.
To też nic niezwykłego. Udział państw demokratycznych oraz korporacji o luźnej strukturze kapitałowej w światowym PKB spadał z roku na rok na rzecz firm „zamkniętych", „otorbionych". Taka struktura po prostu bardziej się opłacała.
– Jeszcze ciekawostka dotycząca firmy: dziesięć lat temu mieli u jezuitów proces z jednym z podwykonawców Mostu. Nic nie wyszło poza zakon, ale możemy przypuszczać, że szło o prawa do technologii neuroprzyłączy. Treści samego orzeczenia jezuitów nie sposób dociec.
Większość sporów dotyczących umów cywilnych rozstrzygana była podług załączanych uproszczonych kodeksów, ekskluzywnych wobec prawa miejscowego. Jeśli zgadzały się na to obie strony, miast do sądu, szły do tak zwanych „sędziów zaufania". Zazwyczaj byli to duchowni wyznań o długiej tradycji, cieszący się niepodważalnym autorytetem. Firmy wybierały tę drogę, ponieważ było to opłacalne: usuwało potworny, kilkudziesięcioprocentowy nawis wydatków na obsługę prawną, niezmiernie przyspieszało całą procedurę i minimalizowało prawdopodobieństwo afer łapówkarskich. – Teraz proszę uważać.
Obraz na ścianie się zmienił: zamiast korytarza pojawiło się wnętrze hali lotniska. Hunt na zbliżeniu rozpoznał siebie samego oraz owego jurdę waszyngtońskiej filii A amp;S. Nicholas siedział samotnie przy jednym ze stolików, jurda – przy stoliku obok.
– Mogę ci to przewinąć z godzinę w obie strony – rzekł Skrytojebca. – Gadałeś do popielniczki. Bardzo fachowa robota. Sprawdziłem nawet, czy nie ma luki w tłumie, skąd wyszła, ale i to naprostowali. Więcej: to, co ty tam sobie mamroczesz, to są jakieś nieprzyzwoite rymowanki. Dowcipni ludzie.
– Z czego to jest? Sieci ochrony lotniska?
– I ubezpieczenia prawnego.
To ruszyło Nicholasa. Ten Skrytojebca faktycznie jest niezły, skoro tak lekko wchodzi na kryształy notarialne NEti.
Widać, że jednak nie bez przyczyny te wszystkie zabezpieczenia w Centrali.
– Senora Chigueza w ogóle rzadko nawiedza świat żywych – kontynuował Hedge. – Teraz pokażę te kilkanaście ścinków, które udało mi się wygrzebać z ostatniego roku, przy czym większość i tak jest z publicznych save’ów skanów przypadkowych przechodniów, bo z NEti niczego nie uświadczysz.