Xavras Wy?rn
Xavras Wy?rn читать книгу онлайн
Ksi??ka sk?ada si? z dw?ch powie?ci: Zanim noc i Xavras Wy?ryn.
Pierwsza z nich to przejmuj?cy, utrzymany w realiach VII wojny ?wiatowej opis przej?cia do innego, niedost?pnego dla ludzkich zmys??w ?wiata. Bohater – cynik i hitlerowski kolaborant – dopiero w obcym wymiarze przekonuje si?, czym s? naprawd? dobro i z?o.
Powie?? Xavras Wy?ryn nale?y do popularnego gatunku ‘historii altrnatywnych’. W 1920 roku Polska przegra?a wojn? z bolszewikami. Kilkadziesi?t lat p??niej partyzanci z Armii Wyzwolenia Polski pod wodz? samozwa?czego pu?kownika Xavrasa Wy?yna usi?uj? wyzwoli? kraj spod sowieckiej dominacji. Oddzia? uzbrojony w bomb? atomow? rusza w kierunku Moskwy.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– W każdym razie polskim Stalinem. I nie zapominaj przypadkiem, jak ochotnie te twoje demokracje na jedno jego skinienie lizały mu buty.
– Tak. Ponieważ demokracja nie ma honoru. Nie ma sumienia. To raj głupców i tchórzy; myślisz, że nie wiem? Ty natomiast postawiony w identycznej sytuacji, karku oczywiście byś nie ugiął. Zapewne też w imię absolutu, który jest ponad. On jest ponad, człowiek jest pod. Nawet teraz. Czy walczysz dla ludzi? Nie. Ludzie za mali, brud pod ich paznokciami, podłość w myślach. Walczysz dla idei. Oj, nie cieszylibyście się długo tą swoją wolnością, tego jestem pewien.
– Sądzisz, że Jewriej mi tego nie przepowiedział? Każdy z nas nosi w sobie świętego i kanalię. Pamiętaj jednak o bombie.
– A, bomba. No tak.
Znowu milczenie. Xavras rysował coś patykiem na piasku.
– Istnieje coś takiego jak aerodynamika duszy – rzekł wreszcie. – Są dusze gładkie, opływowe, idące szybko z prądem, w złą bądź dobrą stronę, na ogół bezbolesne dla otoczenia. I są dusze kanciaste, bardzo toporne w kształcie, trudne w ruchu, nieprzyjemne w kontaktach, wymagające od właściciela nieporównanie większej siły woli i determinacji.
Smith uśmiechnął się kątem ust.
– No i?
Wyżryn wzruszył ramionami, złamał patyk.
– Czasami, gdy oglądam te wasze filmy, odnoszę wrażenie, jakbyście się z pokolenia na pokolenie coraz bardziej upodabniali do swoich samochodów.
•
Wyznaczono mi z łaski poślednią rolę kronikarza; zbyt mądry, by walczyć, zbyt głupi, by nie walczyć – zapisuję historię klęsk i zwycięstw, nie potrafiąc odróżnić jednych od drugich. Kto da mi wzrok Jewriejowy, by widzieć jasno i wyraźnie, co naprawdę znaczy dzisiejszy triumf lub upokorzenie? Kto da mi boską niewzruszoność Xavrasa, by nie oślepnąć od widoków, które wówczas się przede mną roztoczą? Ja od początku miałem rację: to jest zły, bardzo zły człowiek. Rzeczy wielkie objawiają się w rzeczach małych; gdybym był fotoreporterem, zrobiłbym mu zdjęcie -czarno-biale, wzięte pod słonce – jak z całkowicie bezmyślnym wyrazem twarzy i sennym rozleniwieniem w ciemnych oczach przeżuwa chleb ze smalcem, siedząc przygarbiony na pniu, z ręką z kanapką przy ustach, w czarnym podkoszulku i ubłoconych spodniach moro i gapi się w ekran przenośnego telewizorka, krzywo ustawionego na pniu obok, na którym to ekranie lekarze w białych skafandrach wynoszą ze zrujnowanego szpitala potwornie poparzone ofiary moskiewskiej bomby, skazane już na pewną i szybką śmierć od choroby popromiennej: dzieci i dzieci jeszcze niniejsze,złożone na noszach zawoje krwawych szmat, z których tu i tam wystaje pozbawiona skóry kończyna; a on żuje, on się gapi, obciera czerwoną dłonią wąsy – on je, je, je, JE, JE!!! Za tę jedną chwilę, za ten chleb ze smalcem – smażyć się powinien w piekle przez wieczność. A kiedy go spytam, kiedy go oskarżę – z cwaniackim półuśmiechem zagadnie mnie, ile to miliardów widzów, oglądając codziennie takie obrazki przy śniadaniu, obiedzie i kolacji nawet nie pomyśli o cierpieniu ofiar filmowanych w gruncie rzeczy dla zysku reklamodawców stacji. Ja, by być uczciwym, zrównam go z nimi w owym znieczuleniu – i wówczas będzie już w pół drogi do całkowitego usprawiedliwienia się. Więc pytać nie będę. Właśnie dlatego jest to tak potworne: ja w ogóle nie muszę go o nic pytać. Na każde pytanie, które jest we mnie – jest we mnie również odpowiedź. Xavras niczego nowego mi nie rzekł, nie wymyślił niczego oryginalnego. Czuję się, jakby od urodzenia siedział mi w głowie, gdzieś tam z tylu, skryty w cieniu nieuświadamianych sobie pragnień i żądz. Nie mówi: czyń źle. Mówi: czyń z rozmachem. Nie mówi: krzywdź. Mówi: nie zapominaj o krzywdach własnych. Nie mówi: kłam. Mówi: nie zważaj na prawdę. Nie mówi: nienawidź. Mówi: nie kochaj. Nie mówi: żyj. Mówi: zachowaj wiarę. To nie jest kusiciel, przebiegły sprowadzacz do złego o twarzy lisa, tchórzliwy i przymilny. Nie próbuje cię oszukać, nie zwodzi na manowce, nie proponuje łatwych przyjemności; sam wszak pogardza pochlebcami. On tylko uświadamia ci własną małość. Wespół z głosem sumienia powtarza: mogłeś lepiej, mogłeś wyżej, mogłeś dalej, tak naprawdę jesteś przecież więcej wart, wystarczy odrobinę wysiłku (zawsze jest to jedynie odrobina), no przyłóż się, sięgnij, spójrz w górę – widzisz ten szczyt do zdobycia? Widzisz tę utopię do spełnienia? Widzisz to zło do naprawienia? Widzisz kraj do wyzwolenia? Wskazuje wyłącznie strome i kamieniste ścieżki. Niewielu na nie wstępuje. Zazwyczaj odchodzą, ze wstydem odwracając wzrok, pełni pogardy do samych siebie; wspomnienie zaprzepaszczonej szansy wielkości zatruwa im potem życie. Ludzkość składa się z maluczkich, skromne są zastępy Aleksandrów Wielkich, Napoleonów, Stalinów, Dżyngis-chanów, świętych Szczepanów, Rolandów, Drake'ów, po nazwisku można wymienić tych, którzy doszli do końca ścieżki. Nie ma znaczenia, z czyim imieniem na ustach idą: zło jest nie w idei, zło jest w nich, bo zło jest w każdym; ale oni są jak smok przy mrówce, jak słońce przy świeczce – i takie też jest ich zło. Widzę jego mroczne fale, jak nieustannie przewalają się w Xavrasie, z lewa na prawo i z prawa na lewo; zapewne są w nim również wielkie głębie czystego dobra, zapewne są – dla mieszkańców Moskwy marna to jednak pociecha. I dlatego mówię: to zły, zły człowiek. Nie będę patrzył w jego intencje, bo tam dojrzałbym jedynie Polskę. Ja widzę te dzieci w Moskwie, i widzę go żującego chleb, i to mi wystarcza.
•
Dzień po nalocie natknęli się na dwudziestoosobowy oddział miejscowej partyzantki (Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia mówił na nią: partyzantka niedzielna), który, na wieść o triumfach AWP i wycofywaniu się Armii Czerwonej, z własnej inicjatywy przystąpił do akcji derusyfikacji okolicznych miasteczek i wiosek. Wszystko to byli ludzie w wieku średnim, jeśli nie starsi, o zaciętym wyrazie twarzy; ściskali w niewprawnych dłoniach zdobyczną broń, jakby nie bardzo wiedząc, co z nią począć. Lufy ich włodów zakreślały w powietrzu niebezpieczne łuki, celując wszędzie tam, gdzie padał wzrok właścicieli. Kiedy dowiedzieli się, z kim mają do czynienia, mało nie popadali plackiem za ziemię. Jeden siwowłosy gość ze sztuczną szczęką, która wystawała mu z ust krzywą podkową, zabrał się nawet do całowania dłoni Wyżryna: padł na klęczki, złapał jego czerwone ręce i dalejże przyciskać je do oślinionej szczęki. Smitha obrzydzenie brało na ten widok, i to podwójne, bo po pierwsze od samych mokrych pocałunków starca, a po drugie od miny Xavrasa, który popatrywał z góry na przykrytą wiechą tłustych, załupieżonych włosów głowę mężczyzny z nieśmiałym zażenowaniem charakterystycznym dla monarchów i polityków, przepraszająco uśmiechających się do kamer, w reakcji na nazbyt wylewne oznaki uwielbienia ludności.
– Wyż-ryn! Wyż-ryn! Wyż-ryn! – zaczęli skandować partyzanci. Zaraz odezwały się i zdobyczne włody: poszły w powietrze długie serie. Wyżrynowcy spoglądali w niebo, próbując ocenić, gdzie spadną kule.
Zaprowadzono ich potem do miasteczka wybranego przez jakiś samozwańczy komitet powstańczy na siedzibę władz okręgowych. Na dachu dawnego Domu Partii powiewała wielka biało-czerwona płachta, sporządzona zapewne z prześcieradła oraz flagi byłego ZSRR. Na drzewach dookoła budynku wisiały trupy mężczyzn z tabliczkami na piersiach: RUSCY BANDYCI. Kilkoro wyrostków rzucało kamykami, usiłując trafić w otwarte oczy wisielców.
Kierownik komitetu, miejscowy weterynarz, usiłował podjąć ich chlebem i solą, ale Xavras się wymówił. Smith obserwował jego poczynania z mimowolnym podziwem: zaiste, ten człowiek był urodzonym politykiem; w świecie wymuszonych stosunków międzyludzkich poruszał się z tą samą wprawą i pewnością co po polu walki, choć teraz już przecież nie było przy nim Jewrieja.
Chciał filmować cały ten triumfalny powrót Wyżryna na ziemie ojczyste, lecz pułkownik się sprzeciwił. Co więcej: uczynił rzecz, do której się dotychczas nigdy jeszcze nie posunął, wobec żadnego z przysyłanych mu przez sieć reporterów – a mianowicie skonfiskował kołpak. Ledwo wyszli z tego nowo mianowanego ratusza, ledwo Ian zdążył zadać pytanie i wyjąć z plecaka urządzenie – Xavras wyrwał mu je z rąk, warknął: „Konfiskuję!" i wcisnął Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia z przykazaniem, by pilnował aparatury jak oka w głowie. Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia tylko wyszczerzył do Smitha zęby, on od początku nie lubił Amerykanina.
Na zapleczu, pod tylnym wyjściem z dawnego Domu Partii, na brukowanym placyku, który otaczały omarkizowane kafejki, małe sklepy spożywcze i punkty usług, stał zdobyczny transporter opancerzony. Był to pomalowany w maskujące plamy NGG 20, wersja południowa, ta ze wzmocnionym pancerzem i domontowaną na wieżyczce wyrzutnią rakiet ziemia-ziemia. Jeden bok miał osmalony i chuligani już zdążyli wysmarować w jego czerni brzydkie wyrazy. Na wysokiej antenie dyndała biało-czerwona szmata.
– Jak z paliwem? – spytał Xavras. Półnagi mechanik wylazł z wozu. – Ano, jest.
– Po co tam w nim grzebiesz? Uszkodzony? Nie uszkodzony? Co? Pojedzie?
– Ano, pojedzie.
Pułkownik machnął na weterynarza; pogrążyli się w szybkiej szeptanej rozmowie. Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia warował trzy kroki od nich, z palcem na osłonie spustu anuki.
Tymczasem pozostali wyżrynowcy zdążyli się już rozpanoszyć po całym placyku i okolicy, zdobyli także sam Dom Partii – jakiś obwieszony ładownicami młodzian wychylał się właśnie w towarzystwie dwóch rozchichotanych dziewczyn z okna na drugim piętrze i słał gromkim głosem niecenzuralne teksty swym wygrzewającym się na słoneczku towarzyszom. Trwało to, dopóki tamci nie odkryli na zapleczu pobliskiej knajpy kilkuset butelek piwa – wówczas nastąpiło natychmiastowe przegrupowanie sił.
Smith stał i patrzył; nie miał na głowie kołpaka i nie potrafił o sobie zapomnieć. Stał samotny. Nikt się do mego nie odezwał, nie zagadnął, nie posłał zapraszającego spojrzenia; nawet żartowali z niego tak, żeby nie mógł tego słyszeć, żeby nie mógł w śmiechu uczestniczyć. Był obcy. Ignorowali go. Nie miała znaczenia ilość razem spędzonego czasu, nie miały znaczenia wspólne doświadczenia, wspólne ryzykowanie życiem. Nie widzieli go, nie widzieli; pierścień Gygesa wciąż działał.