Proxima
Proxima читать книгу онлайн
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
— Wielka szkoda… — stwierdził Allan w zamyśleniu.
— Nie martw się — pocieszył go Renę. — Gdzie znajdziesz więcej ciekawej roślinności niż w oazie ciepła? Odkryjesz tyle nowych gatunków, ile zapragniesz.
— Nie p to mi chodzi w tej chwili…
— Trapi cię coś? — serdecznie spytał Renę.
— Zgadłeś. Chciałem się właśnie ciebie poradzić.
— Wal śmiało, Al — zachęcił go zoolog.
— Widzisz… — zaczął powoli. — Nadal myślę o tych porostach. Wiesz…
— TY-112? Ale przecież uznałeś, że epidemia już wygasa. Inaczej nie przylecielibyśmy tu.
Allan zastanawiał się.
— Jak by to powiedzieć?… Epidemia wygasła doszczętnie. Ale ja nic a nic z tego nie rozumiem.
— Słuchaj, chłopcze — serdecznie odparł Renę. — Obaj jesteśmy biologami. Wiemy, jak ogromne, często wręcz nieprzeczuwalne, zasoby sił witalnych tkwią w przyrodzie żywej. One mobilizują samoobronę komórek, tkanek, organizmów, ba! może nawet całej biosfery. Taki właśnie proces tu się wydarzył. Z pewnością wkrótce odkryjesz mechanizm jego działania.
— Odkryłem go. Może nie tyle proces, co wynik. Ale… on kłóci się rażąco z moją wiedzą biologiczną!
— Jak mam to rozumieć?
— Otóż TY-112 nie został zwalczony przez jakieś ciała odpornościowe w organizmach roślin — ciągnął Allan — ani jakimkolwiek innym sposobem. On sam uległ kolejnej mutacji, wręcz zbawiennej dla całej zainfekowanej flory.
— Dla już zainfekowanej flory? — powtórzył zoolog z niedowierzaniem.
— Mało tego! Mutacja nie wydarzyła się jeden jedyny raz, jak to bywa normalnie, lecz uległy jej równocześnie wszystkie TY-112, które badałem. Pochodziły z różnych miejsc i z różnych gatunków porostów, a także świeżo porażonych mchów.
— Nonsens — odparł Renę. — Widocznie nie było należytej sterylności i jedne kolonie zakażały się od drugich.
— Powtarzałem badania — odparł Allan już z mniejszą pewnością siebie.
— Powtarzaj tak długo, aż wykryjesz, w czym tkwi niedopatrzenie. W żadnym wypadku nie radzę ci pisać o tym „odkryciu” w sprawozdaniu.
— No cóż, jak wrócę do Jedynki, nie wyjdę z laboratorium, póki tego nie wyświetlę. Wóz albo przewóz! Dziękuję ci bardzo za życzliwe rady — dodał po chwili. — A teraz musimy zająć się sprawami, dla których przylecieliśmy tutaj. Nie daje mi spokoju tamten ogień nad rzeką. Kto go rozniecił? Ani burzy, ani wybuchu wulkanu… A jestem prawie pewien, że widziałem płomień. No i ten dym.
Renę zastanowił się.
— Tak. Niewątpliwie w promieniu tysięcy kilometrów nie ma prócz nas żadnej ludzkiej istoty. Może naprawdę tajemniczy ktoś rozpalił sobie ognisko?
OGNISKO
Wysoki mech, przypominający miękką puszystą sierść, rozsuwał się bezszelestnie pod stopami Renego i Allana. Niepokaźny wzgórek był pokryty popiołem i zwęglonymi resztkami gałęzi.
Już od czterech godzin wędrowali przez puszczę, na próżno szukając źródła tajemniczego dymu. Gdy już chcieli zawrócić, niespodziewanie spostrzegli szarą plamę na polanie.
— Jakież to niezwykłe! — wykrzyknął botanik.. — Ognisko rozniecone przez…
— …piorun! — dokończył Renę, choć minę miał niepewną. Allan zasępił się.
— Tak sądzisz? W każdym razie musimy szczegółowo zbadać ten ślad. Może jednak czyjeś ręce skrzesały tu ogień?
Zoolog stanął nad pogorzeliskiem w głębokim zamyśleniu.
— Trzeba ustalić, kiedy tu hulał płomień.
To rzekłszy, wsunął dłoń w warstwę popiołu. Uczuł przyjemne ciepło.
— Grzeje, prawda? — rzucił Allan z zadowoleniem. Potem wyjął termometr. Powietrze miało 15 °C, a pod warstwą popiołu było o sześć stopni cieplej.
— To jeszcze nie dowód, że temperaturę podwyższył gasnący żar — zastanawiał się Renę. — Jesteśmy przecież w kotlinie ciepła. Zapewne grunt jest tu naszpikowany takimi walcami radioaktywnymi, jak ten, którego część wydobyli Hans i Wład. Trudno znaleźć inne wyjaśnienie panującej odwilży. W tych szerokościach planetograficznych Temy wszystko powinien skuwać lód.
Pomiar temperatury o kilkanaście metrów dalej potwierdził to rozumowanie. Analiza zmian, jakie zaszły w węglu drzewnym, upewniły badaczy, że to, na co patrzą, było ogniskiem pięć albo sześć dni temu.
Poszukiwania w popiele dały wiele do myślenia. Wyżłobione w ziemi palenisko, półmetrowej głębokości, miało kształt paraboidalny. Allan wydobył wystający zeń przedmiot przypominający miskę. Bliższe oględziny wykazały, że to kawał pancerza stanowiącego pokrywę grzbietową jakiegoś niedużego zwierzęcia.
— Czy stosując kryteria anatomii porównawczej — zapytał Allan — odtworzysz wygląd właściciela tej skorupy?
— W przybliżeniu — odparł zoolog. — Współzależność narządów wchodzących w skład organizmu powinna być podobna w dowolnych obszarach wszechświata. Jednak aby rekonstrukcja była wierną kopią oryginału, konieczna jest ogólna znajomość biosfery danej planety, zarówno współczesnej jak minionej.
Z wierzchu pancerz był czekoladowy z szarymi pręgami. Allan odwrócił go stroną wewnętrzną i dostrzegł niewielki otworek wywiercony w twardej skorupie.
W miarę jak Renę przyglądał się znalezisku, rysy jego twarzy nabierały powagi.
— W tym miejscu pancerz został przebity ostrym narzędziem — stwierdził po namyśle. — Takim sposobem rabuś, nie określajmy go bliżej, dostał się do miękkich części ofiary, prawdopodobnie do mózgu. Może dokonał tego przed pieczeniem mięsa? Zbadajmy, czy miejsce przebicia było poddane działam;
ognia tak samo długo, jak reszta powierzchni pancerza. A przede wszystkim:
czym zrobiono otwór.
Zoolog wyjął z plecaka podręczny mikroskop, narzędzia do skrawania preparatów i kilka analizatorów chemicznych. Obaj przykucnęli nad pogorzeliskiem, skrupulatnie ustalając skład chemiczny i stopień wypalenia krawędzi otworu, jak również — dla porównania — sąsiednich części pancerza.
— Więc jednak… to ONI — wyszeptał Allan. — Przeczuwałem, że tu ICH znajdziemy.
Renę potwierdził skinieniem głowy. Był tak zajęty powtórnym sprawdzaniem wyników analiz, że prawie nie spostrzegał towarzysza i całego otoczenia. Gdy skończył, botanik położył mu rękę na ramieniu.
— Jak oceniasz poziom ich cywilizacji? Renę rozłożył ręce.
— Jest tu jakaś sprzeczność. Z jednej strony istoty te rozporządzają dłutami czy świdrami ze stali, którą my uznajemy za znakomitą…
— Być może był to pocisk z broni palnej?
— Raczej nie. Tego rodzaju śladów mechanicznych i chemicznych nie stwierdziłem. Niemniej jest to narzędzie doskonałe. Z drugiej jednak strony, sposób pieczenia zwierzyny pasuje do dzikich ludzi. Nasz przodek, praczłowiek sprzed miliona lat, który jeszcze nie potrafił krzesać ognia, ale skutecznie posługiwał się. ogniem naturalnym znalezionym w przyrodzie, tak samo prymitywnie opiekał upolowaną zdobycz.
Allan milczał chwilę, po czym odezwał się:
— Samo palenisko wydrążone w ziemi przedstawia się bardzo ubogo. Ale techniki pieczenia i konsumowania nie znamy. Niestety, trafiliśmy tu zbyt późno. A co do broni palnej, masz rację choćby dlatego, że nie widzę drugiego otworu.
— Otwór został przewiercony bądź przebity hartowanym narzędziem. W każdym razie nigdy nie stałem przed taką zagadką. A właściwie przed łańcuchem zagadek, którego końca nawet nie potrafię dostrzec. Bo cóż nam mówią fakty na podstawie naszej wiedzy ziemskiej? Ze pożarte zwierzę trochę przypominało miniaturę głyptodonta, olbrzymiego pancernika z maczugowatym ogonem, którego kilka tysięcy lat temu Praindianin kłuł włócznią poniżej pancerza? Albo to, że upieczono je w całości, a potem obrano?
— W każdym razie myśliwi nie zostawili żadnego śladu tego zwierzaka prócz okrywy grzbietowej — wtrącił Allan.
— Jeśli naprawdę schrupali go z kośćmi i pazurami, nie uznam ich za równych” sobie — oświadczył uroczyście Renę.
— Czy, twoim zdaniem, posunięta na tyle wszystkożerność jest sprzeczna z prawami rozwojowymi istot rozumnych?
Zoolog uśmiechnął się.