Proxima
Proxima читать книгу онлайн
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Zoe zrozumiała milczenie ojca, więc zapytała krótko:
— Kto będzie ze mną?
— Lecę tylko z Alem. Zostaniesz z matką i Mary.
— Chciałabym odwiedzić Włada i Hansa — znienacka oznajmiła Zoe.
— Temu chyba nic nie przeszkodzi — odparł Renę. — Zaraz po powrocie mogę cię tam zabrać.
PRZYGODZIE NAPRZECIW
Samolot wznosił się coraz wyżej, raz po raz podrzucany gwałtownymi zrywami wiatru. Wszystkie trzy oazy ciepła, ścieśnione na obszarze wielkości Belgii, mieli poza sobą. Ostatnia siniała w dali jak ciemna płachta wśród bieli rozległych monotonnych płaszczyzn.
W dole, niby ogromna chusta, rozpościerała się śnieżna równina, aż hen ku wypiętrzonej lodowej ścianie. Spływała niedostrzegalnie w doliny długimi jęzorami lodowców, spękanych i brudnoszarych na ostrych krawędziach. Spoza wschodniego widnokręgu wyłaniała się olbrzymia wiśniowa tarcza Proximy, w dwóch piątych schowana jeszcze za linią horyzontu. Rosła szybko, zmieniając barwę.
Osiągnąwszy pułap dwudziestu pięciu kilometrów, samolot przeszedł do lotu poziomego, zwiększając szybkość.
Allan spojrzał w dół.
— Czemu tak szaro?
— Chmury — odparł zoolog. — Lecimy ponad piekielnym kłębowiskiem. Tam w dole chyba szaleje śnieżyca.
— Jaką prędkość teraz rozwijasz?
— Ponad cztery tysiące kilometrów na godzinę. Powinniśmy wznieść się jeszcze wyżej i zwiększyć prędkość, ale warto obejrzeć zespół wulkanów na wyżynie lodowcowej. Przed chwilą Ast donosiła z łkara, że warstwa chmur nie jest tam zbyt gruba. Zapiszę parę kryształów. Dziś prawdopodobnie wulkany pokażą się w pełni swej wybuchowej krasy.
Naraz daleko przed nirrii zabłysło sponad chmur światło — jakby drugie słońce, bardziej żółte, o postrzępionych konturach. Rychło przedzierzgnęło się w ognisty jęzor, później poczerniało i wreszcie zgasło w czarnoburym oparze.
— Który to wulkan? — spytał Allan. Renę uważnie przyjrzał się mapie.
— W zespole Giganta Chyba on sam, bo wybuch znamionuje niezwykłą siłę. Nie zapominaj, że chmury wznoszą się ponad sześć tysięcy metrów. To, co widzimy, stanowi tylko górną część słupa ognia i dymu.
— Czy zwolnisz prędkość lotu?
— Oczywiście. Ale dopiero za dziesięć minut. Nie możemy jednak podlecieć bliżej niż na osiemdziesiąt kilometrów. Niewiele mniejszy jest zasięg twardych odłamków wyrzucanych przez ten wulkan. Wynika to z obserwacji trzech ostatnich jego wybuchów.
— Opuścimy się poniżej chmur?
— Niewiele byśmy zobaczyli. Wyziewy gazów połączone z popiołem tworzą na dole nieprzeniknioną zasłonę. Całe widowisko lepiej ogarnąć z wysokości. Nasady krateru nie ujrzymy, nawet gdyby chmury ustąpiły.
Samolot zakołysał się.
Dopiero teraz usłyszeli basowy pomruk, a za nim serię dudniących grzmotów. Odtąd powtarzały się rytmicznie, ustając tylko czasami, i to na krótko.
Maszyna zmniejszyła prędkość i szerokim łukiem okrążała wulkan. Renę filmował zawzięcie. Allan również nie spuszczał oczu ze zjawiska, które urzekało powabem nieujarzmionej grozy.
Widoki zmieniały się jak w kalejdoskopie. Teraz już nie można było odróżnić chmur pośród wzburzonego kłębowiska dymów. Z tej burosinej kipieli wystrzeliwały jaskrawe płomienie.
Po drugiej stronie wulkanu Renę opuścił samolot poniżej chmur. Z wysokości dwóch tysięcy metrów Gigant nie odcinał się wcale od otaczających gór, a tylko ognisty jego szczyt raz po raz błyskał różową łuną spoza ciemnej zasłony. Głuche pohukiwania targały powietrzem.
Mijali potężny łańcuch górski. Ostre, miejscami całkiem prostopadłe urwiska wskazywały, że jest to młoda formacja geologiczna.
— Czy długo jeszcze będziemy lecieć tak nisko? — zapytał Allan
— Pół godziny. Minąwszy lodowiec, wzbijemy się w górę.
— To on się nadal rozciąga pod nami? — zapytał Allan trochę zdziwiony.
— Południowy Lodowiec Biegunowy rozpościera się dość jednolitym płaszczem do trzech kilometrów grubości na obszarze blisko stokrotnie większym niż Francja. W dwóch trzecich powierzchni stanowi lądolód, reszta jest grubo zamarzniętym oceanem sięgającym aż poza biegun.
— No, a te szczyty?
— To jeden z kilku masywów wypiętrzonych nad płaskowyż. W ich przełęczach powstają górskie lodowce, spływające w dół do ogólnej zlodowaciałej masy. Ot, chociażby, ten w prawo! Sam proces przebiega podobnie jak na Antarktydzie.
— A co to za mgła przed nami? Wygląda jak parujące jezioro. Zdaje się, że gejzery.
— Chyba tak. Warto je obejrzeć z bliska.
Z wysokości sześciuset metrów gołym okiem można było rozpoznać obszerną kotlinę wypełnioną białymi oparami.
Przyjrzawszy się grupie efektownych gejzerów, lecieli nad monotonną żółtawą równiną z rzadka urozmaiconą niewielkimi wzgórzami. Wzbiwszy samolot ponad kotłowaninę chmur. Renę spojrzał na mapę.
— Minęliśmy pustynię. Pod nami rozległa tundra, sięgająca pasem szerokości tysiąca kilometrów aż do brzegów Wschodniego Oceanu. Moglibyśmy przypatrzyć się gwałtownemu tajaniu śniegów w związku z silnym promieniowaniem Proximy, lecz nie warto tracić czasu. To samo dzieje się w okolicach, gdzie wylądujemy. Będzie to wieczór, ale nader gorący. Po południu nasza dzienna gwiazda osiągnie największe rozmiary.
Tema, krążąc bardzo blisko Proximy, obiegała ją po wydłużonej orbicie w ciągu niecałych trzech dni ziemskich. Za to czas obrotu planety wokół osi był bardzo długi, gdyż wynosił osiemnaście i pół doby. Dawało to niezwykły efekt wciąż zmieniającej się długości dnia i nocy, które mogły trwać od siedmiu do sześćdziesięciu godzin. Przemierzając niebo, tarcza Proximy rosła, to znów malała. Gdy dzień był krótki, średnica jej dochodziła do monstrualnych rozmiarów, pięćdziesiąt razy większych od średnicy tarczy Słońca oglądanej z Ziemi. Wiązało się to z niedużą odległością periastronu, czyli punktu przy-gwiezdnego orbity Temy, który zgodnie z prawami mechaniki nieba planeta mijała bardzo szybko.
W tej chwili wielka tarcza Proximy świeciła blisko zenitu i gwałtownie rosła, by za dwie godziny osiągnąć maksymalne rozmiary.
Potężny huk rozdarł powietrze. Drzemiący wyżeł Smok otworzył ślepia, spoglądając z niepokojem na Renego.
— Wulkan? — zapytał Allan. Renę zastanowił się.
— Chyba nie. Najbliższy leży prawie dwa tysiące kilometrów stąd. Tuż za równikiem, począwszy od wybrzeży oceanu, dymi ich kilka. A to prawdopodobnie burza.
— Nic dziwnego. Kiedy mają szaleć nawałnice, jak nie teraz, w perias-tronie. Ocean musi przypominać kocioł parujących wód.
— Niekoniecznie — odparł zoolog. — Pamiętaj, że w czasie gdy Tema najbardziej oddala się od Proximy, nawet na równiku są tęgie mrozy. Ten zimny okres trwa znacznie dłużej niż krótkotrwały, parogodzinny żar. Toteż oczekuj raczej gór lodowych niż lazurowego, tropikalnego morza. Zaraz się zresztą przekonasz.
— Czy sądzisz, że tam w dole szaleje burza na znacznych przestrzeniach?
— Najprawdopodobniej. Ale po co zgadywać mając przyrządy? Renę położył pod przezroczystą płytę burzometru mapę terenu rozciągającego się przed nim. Obejmowała prawie ćwierć miliona kilometrów kwadratowych.
Nacisnął guzik. Dwie głowy pochyliły się nad mapą.
— Bardzo jasne, niespokojnie rozbłyskane pola — wyjaśniał Renę — to strefy najsilniejszego naelektryzowania chmur. W tych okolicach dojrzały one do stanu wysokich chmur burzowych z rozłożystym „lodowym kowadłem” na szczycie. Nasilenie promieniowania płyty wskazuje, że są to burze tak potężne, jakich na Ziemi nie spotykamy nawet w tropikach. Zjawisko normalne w równikowych partiach Temy.
Allan zasępił się.
— Więc obniżyć lot możemy dopiero dalej, nad pustynią?
— Przede wszystkim wywołamy oberwanie chmury, aby deszcz nie utrudniał widoczności — odrzekł zoolog.
Allan spojrzał na mapę, gdzie położenie samolotu znaczyło się ostrą czarną strzałką.
— Chyba już czas. Czterysta kilometrów przed nami znajduje się Morze Niespokojne.