-->

Proxima

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Proxima, Boru? Krzysztof-- . Жанр: Научная фантастика. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Proxima
Название: Proxima
Автор: Boru? Krzysztof
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 213
Читать онлайн

Proxima читать книгу онлайн

Proxima - читать бесплатно онлайн , автор Boru? Krzysztof

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 ... 43 44 45 46 47 48 49 50 51 ... 114 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

Renę naciśnięciem guzika połączył burzometr z wyrzutniami pocisków meteorologicznych. Jednocześnie rozpoczął silne hamowanie.

Kilka rakiet pomknęło ukośnie ku zwartej masie obłoków.

Po upływie minuty huk piorunów wzmógł się co najmniej dwudziestokrotnie. Jednocześnie pojaśniały wielkie przestrzenie chmur, a miejscami rozwarte okna odsłoniły ciemnosiną, prawie czarną powierzchnię planety.

— Pikujemy — oznajmił Renę.

Samolot runął w dół. Pole obłoków przybliżało się szybko. Naraz nieprzenikniona biel skryła cały obraz. Kiedy ustąpiła, w dole widniało szaro-niebieskie podszycie niskich krzewów, przeważnie płożących się po ziemi. Tu i ówdzie tworzyły odosobnione kępy pośród grząskich moczarów, gnące się do ziemi pod wściekłym naporem wichru.

Renę wyrównał lot na wysokości dwustu metrów.

— Chętnie przetrząsnąłbym tutejszą tundrę — zauważył. — Jej zwierzostan może kryć wiele niespodzianek.

Allana, jako botanika, pociągało skompletowanie zielnika z tych niegościnnych równin. Ale te marzenia musiał odłożyć. Trapił go zresztą znacznie ogólniejszy problem, który powinien skonsultować z Renem.

Zoolog spojrzał na mapę.

— Zaraz będzie morze.

Allan dostrzegł w pobliżu widnokręgu dziwną błyszczącą ścianę, która ostro łączyła niebo, powleczone gmatwaniną obłoków, z twardym gruntem planety.

— Co to? — wskazał ręką.

— Deszczowy wał — odparł spokojnie Renę. — Pociski meteo rozładowują burze. Przyrząd nastawiłem na odległość dwudziestu kilometrów, bo lecimy nisko.

Tuż przed nimi szalał żywioł wodny. Wygięta w olbrzymi łuk linia brzegowa miejscami cofała się raptownie, by opodal sięgnąć na setki metrów w głąb moczarów poszczerbionych wściekłym zębem sztormów. Niektóre fale zdawały się na krótko zastygać w bezruchu i dopiero po chwili cofały się ku pełnej toni, białe i jakby kanciaste.

Zjawisko oglądane z góry przedstawiało się nierealnie. Allan dopiero po chwili uprzytomnił sobie istotę tajemniczych ociężałych fal.

— Więc to są zwały lodu pędzone nurtem wód i uderzeniami sztormu? Chwycił lornetkę. Brzeg został już daleko za nimi. Lecieli nad bezkresną kipielą, w której woda, lód i bryzgająca biała piana bez ustanku tłukły o siebie, wyły przeciągle, przewalały się jak dzika niesamowita lawina, prąc wciąż naprzód, na południe.

Po dziesięciu minutach lotu nad falami Renę wyprowadził samolot świecą w górę. Niebo było prawie zupełnie pogodne. Proxima, która godzinę wcześniej przetoczyła się przez zenit i dość szybko opadła ku zachodowi, olbrzymiała nadal. Był to jeden z paradoksów Temy: czasami pod wieczór robiło się jaśniej niż w południe.

Pola burzowych chmur, skłębione nad szalejącym oceanem, dawno już zakrył horyzont. Mijali rozległą, pustynię, która z wysokości prawie trzydziestu kilometrów przypominała ciemną pocętkowaną derkę.

Renę przyjrzał się bacznie temu widokowi przez lornetkę.

— Wiesz, czym usiana jest pustynia? — zapytał AUana. Botanik nie dał się wywieść w pole.

— Pustynia? Niczym. A przynajmniej niczym takim, co by się. odznaczało z tej wysokości i w dość niekorzystnym oświetleniu. To niebo roi się od drobnych, jakby wełnistych obłoczków.

Pół godziny później samolot znów pikował.

— Ostatnie półtora tysiąca kilometrów przebędziemy już niskim lotem — zaproponował Renę. — Patrząc ze stratosfery, stracilibyśmy zbyt wiele malowniczych widoków. Na Temie teren oglądany z takich wysokości nie jest nawet mapą, a raczej czymś zamazanym i nieciekawym. Sprawia to atmosfera prawie dwukrotnie grubsza od ziemskiej i dodatkowo mniej przezroczysta wskutek obfitości dwutlenku węgla.

Allan uporczywie wpatrywał się w uciekającą do tyłu pustynię. Pędzone wiatrem zwały piasku układały się sypkim śródpowietrznym kobiercem. Gdzieniegdzie jakiś bardziej zadzierzysty wir porywał nieprzezroczysty kłąb i igrając z nim podnosił piaszczystą trąbę nad obłoki.

Nagle u nasady jednego z takich skręcających się lejów pociemniało coś, jakby gigantyczny łeb potwora plującego piaskową fontanną.

— To szczyt odporny na burze piaskowe i silne skoki temperatury— wyjaśnił Renę. — Jego wierzchołek z twardej skały jest płaski jak stół, a zbocza kanciaste i strome.

— Gdzie ty widzisz to wszystko?

— Dwukrotnie przelatywałem nad tą okolicą. Raz miałem doskonałą widoczność.

— I tak dokładnie zapamiętałeś tę górę? Renę uśmiechnął się.

— Nie chodzi właśnie o tę. Jest ich tu całe mnóstwo i są całkiem podobne do siebie. To jeden z typów ukształtowania rzeźby pustyni. Ale zdaje się, że już powinien być periastron. Jeśli chcesz przyglądać się, włącz ściemnienie szyb.

Ogromny, oślepiający krąg dziennej gwiazdy wisiał jeszcze wysoko nad widnokręgiem.

Proxima - _8.jpg

Rysunek 9. Orbita Temy

— Przed dwoma minutami Tema przeszła najbliżej Proximy — stwierdził Renę obrzuciwszy przyrządy przelotnym spojrzeniem. — Jesteśmy zaledwie czterysta tysięcy kilometrów od fotosfery naszego słoneczka. Większej tarczy dziś już nie zobaczymy.

Wyłączyli ściemnienie i znów wpatrywali się w dół. Nie pozostało ani śladu mdłej, jednostajnej kurzawy piasków, która przedtem zamazywała widok. Pod nimi rozłożył się bezkres garbów i pofałdowań dziwnie regularnych, jakby odmierzonych. Matowobiałe fale, wyższe od największych bałwanów oceanicznych, stały nieruchome, jak gdyby nagle stwardniały w kleszczach kosmicznego mrozu podczas straszliwej burzy.

Renę jeszcze raz objął spojrzeniem malowniczy widok.

— Możemy lecieć prosto do celu. Pułap tysiąc pięćset metrów, nie wyżej. Stopniowo krajobraz stawał się coraz bardziej urozmaicony. Okolica była falista. Rozczłonkowanie rzek i strumieni, zasilanych resztkami gwałtownie topniejących śnieżnych zasp, stwarzało wrażenie mocno splątanej sieci. Zarysy widnokręgu zaczęły się zamazywać. Z gry odcieni szarych i sinych wyrosło ogromne, pionowo wydźwignięte kłębowisko.

— Zbliżamy się do oazy ciepła, którą powinno poprzedzać pasmo górskie — wyjaśnił Renę. — Trzeba sprawdzić radarem, co leży za tą zasłoną.

Okazało się, że widok przysłaniają gęsto spiętrzone chmury. Na ekranie radarowy/m ostro wyzębiał się łańcuch górski. Niektóre szczyty przekraczały cztery tysiące pięćset metrów. Gdy wznieśli się wyżej, szeroki ruchliwy pas chmur, z rzadko wystrzelającymi piorunami, przesuwał się pod skrzydłami samolotu.

Po drugiej stronie gór powietrze było wyjątkowo przejrzyste. Dobrą widoczność zakłócały już bardzo skośnie padające promienie Proximy, której czerwona tarcza dolną krawędzią niemal opierała się o widnokrąg. Była olbrzymia. Przy porównaniu z dalekimi formacjami terenu wydawała się jeszcze większa. Nisko nad horyzontem nie raziła już wzroku, a barwa jej stała się niemal wiśniowa.

Samolot wytracił przeszło połowę wysokości i leciał teraz znacznie wolniej. Renę wskazał w dole olbrzymią niebieskawą płachtę urozmaiconą łysinami polan i taflami jezior.

— To właśnie najlepiej zachowana oaza ciepła. Na jej skraju Ast upatrzyła dogodne lądowisko.

Przeleciawszy jeszcze kilka kilometrów, pojazd zatrzymał się w powietrzu i zaczął szybko opadać w dóŁ

Ze zdumieniem spostrzegli biały pióropusz dymu ścielący się w oddali na tle rzeki. Allanowi zdawało się, że pomiędzy czubkami drzew nad widnokręgiem błysnął w tym miejscu pomarańczowy płomyk.

Gdy wylądowali, z otwartych drzwi samolotu pierwszy wyskoczył Smok, a za nim Allan. Rozejrzawszy się wokoło, botanik stuknął butem o twarde podłoże raz i drugi. Nie okaleczył go nawet najdrobniejszą rysą. Z uwagą przyglądał się nawierzchni.

— Kto topił i wytłaczał tę kostkę, by nam ułatwić lądowanie?

— Kto? — powtórzył pytanie Renę, wyciągając z bagażnika plecaki ze sprzętem badawczym. — Przyroda!

— Więc to formacja naturalna?

— Tak. Ten typ pustyni nazywa się takyrem. W czasie topnienia śniegów gliniastą glebę pokrywa warstewka wody. Przy każdym podejściu Temy do periastronu grunt wysycha i pęka na cztero- i sześciograniaste płytki, twarde jak kamień. Takyry, znane na Ziemi, to pustynie ubogie we wszelkie życie. Wątpię, aby w tutejszych warunkach, gdzie proces powrotu do stanu „kostkowego” powtarza się regularnie co trzy dni, mogła uchować się jakaś roślinność. Podczas wysychania bowiem pękająca glina za każdym razem rozrywałaby brutalnie korzonki coraz to w innym miejscu.

1 ... 43 44 45 46 47 48 49 50 51 ... 114 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название