-->

Cala prawda o Planecie Ksi

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Cala prawda o Planecie Ksi, Зайдель Януш Анджей-- . Жанр: Научная фантастика. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Cala prawda o Planecie Ksi
Название: Cala prawda o Planecie Ksi
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 237
Читать онлайн

Cala prawda o Planecie Ksi читать книгу онлайн

Cala prawda o Planecie Ksi - читать бесплатно онлайн , автор Зайдель Януш Анджей

Przedstawiaj?c przed laty konspekt powie?ci o planecie Ksi tak Janusz A. Zajdel pisa? o swych zamierzeniach:

Osnow? powie?ci jest sprawa grupy osadnik?w, kt?rzy mieli si? osiedli? na planecie innego uk?adu, lecz z nieznanych przyczyn zerwali kontakt z Ziemi?. Z Ziemi wyrusza ekspedycja maj?ca za zadanie wyja?ni?, co si? wydarzy?o.

Ekspedycja napotyka jeden ze statk?w osadnik?w, wracaj?cy ku Ziemi, z jednym tylko cz?owiekiem na pok?adzie. Cz?owiek ten, by?y pilot kosmiczny, jest w stanie zupe?nego rozstroju psychicznego…

Dow?dca ekspedycji ratunkowej odkrywa prawd? o planecie Ksi, lecz sam pow?tpiewa, czy to aby ca?a prawda. Po powrocie na Ziemi? zdaje raport swym prze?o?onym i znowu leci na Ksi.

O tym, co tam zastanie i jak potocz? si? losy ?yj?cych w ekstremalnych warunkach kolonist?w, nie dowiemy si? ju? nigdy. Janusz A. Zajdel zmar? w 1985 roku po ci??kiej chorobie i nie zd??y? zaprezentowa? nam swojego innego spojrzenia na planet? Ksi. Pozosta?y tylko trzy urywki zamierzonej powie?ci i jej konspekt. Drukujemy je wraz z Ca?? prawd? o planecie Ksi – jednej z najwybitniejszych powie?ci fantastyczno-socjologicznych lat osiemdziesi?tych. W ho?dzie dla nieod?a?owanej pami?ci Janusza A. Zajdla, wybitnego autora, przenikliwego wizjonera, znakomitego naukowca i niezwykle szlachetnego cz?owieka. Patrona najwa?niejszej nagrody literackiej polskiego fandomu. W XX rocznic? Jego ?mierci.

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

Перейти на страницу:

Gotowy pomnik upamiętni na wieki wspaniały wysiłek tych dziesięciu dzielnych ludzi, którzy stworzyli naszą nową ojczyznę".

Tym razem tłum nie wzniósł żadnego okrzyku, a Silvie wydało się nawet, że wszystkie plecy przygarbiły się nieco…

Sloth kluczył uliczkami, oglądając osiedle i podsłuchując rozmowy ludzi. Zorientował się z nich, że trafili na dzień wolny od pracy, zwany tu Dniem Wdzięczności. Święto to, przypadające raz na dwanaście tutejszych dni, wiązało się z przykrą dla mieszkańców powinnością Dobrowolnych Darów – dzielenia się częścią dóbr otrzymanych uprzednio ze zbiorów i wyrobów wspólnych gospodarstw i warsztatów wytwórczych. Jak można było łatwo się domyślić, owe dary przeznaczone były na utrzymanie administracji i strażników. Ci ostatni byli szczególnie aktywni w przypominaniu mieszkańcom o moralnym obowiązku dobrej woli w zakresie składania tychże darów. Sloth był świadkiem, jak patrol złożony z Czterech strażników penetrował jedną z lepianek w poszukiwaniu czegokolwiek do zabrania.

– Już drugi raz nie składasz Dobrowolnych Darów, obywatelu Numer Taki to a Taki łamany przez Owaki – krzyczeli strażnicy, wywracając wszystko do góry nogami.

Gospodarz lepianki lamentował głośno, dzieci darły się niemiłosiernie, aż strażnicy, znalazłszy plastikowy pojemnik wódki i parę pęczków rzepy na zakąskę, odczepili się wreszcie. Sloth obserwował tę scenę przysiadłszy na kamieniu po drugiej stronie ulicy.

Widział, jak gospodarz splądrowanego domu odprowadza wzrokiem odchodzący patrol, a twarz jego wypogadza się w miarę jak się oddalają.

– Nie martw się, bracie! – powiedział Slotn. podchodząc do poszkodowanego. – Mam jeszcze trochę.

Wyciągnął butelkę i potrząsnął nią przed nosem mężczyzny, który uśmiechnął się przyjaźnie, zapraszając gestem do wnętrza rudery. Sam wyszedł na chwilę i wrócił, dzierżąc spory połeć wędzonego mięsa i koszyk ogórków.

– Niedoczekanie ich, złodziei, żeby co ode mnie dostali! – powiedział, stawiając wiktuały na nędznym stole. – U mnie jest bieda, nie ma co do gęby włożyć.

Zaśmiał się, krojąc plastry mięsiwa nożem z zaostrzonego kawałka stalowej blachy.

– Złapią cię kiedyś – powiedział Sloth.

– To i złapią. Przecież oni dobrze Wiedzą, że ludzie mają więcej niż pokazują. Ale nie u każdego potrafią znaleźć.

– Z kłusownictwa? – spytał Sloth, Wskazując na mięso.

– A jak? Myślałeś, że z rynku? Kto by tam miał czas godzinami wyczekiwać?!

Wypili, pogadali i Sloth wyszedł po kwadransie z paroma nowymi wiadomościami. Niezawodny środek do zawierania znajomości kończył się niestety w jego butelce. Należało wracać.

Skierował się znów w stronę centralnego placu osiedla. Uszu jego dobiegł głośny warkot gdzieś nad głową. Rozejrzał się. Od strony wzgórza nadlatywał śmigłowiec. Silnik charczał i krztusił się ostatnim tchem, aż strach było patrzeć, a co dopiero wyobrazić sobie podróż takim gruchotem. U spodu tej latającej trumny uwieszony był na linach jakiś ciemny tobół.

Nagle ze wszystkich lepianek wybiegać zaczęli ludzie. Z nożami w dłoniach pędzili na złamanie karku w stronę środka rynku, nad którym zawisł śmigłowiec ze swym ładunkiem. Sloth przystanął i potrącany przez przebiegających, obserwował rosnący tłum. W pewnej chwili śmigłowiec obniżył się znacznie, odczepiono liny i ogromny, ciemny kształt pacnął o ziemię. Pokrył go zaraz mrowiący się tłum.

– Go się dzieje? – zagadnął Sloth jakąś staruszkę siedzącą ze stoickim spokojem na progu pobliskiej lepianki.

– Nie Widzisz? Mięso.

– A ty… nie chcesz, babciu?

– Żeby mnie tam zgnietli? – wzruszyła ramionami. – A w ogóle, to zębów nie mam, żeby jeść takie twardziele. Przecież to murlong, stary i pewnie łykowaty.

Pierwsi zdobywcy wracali właśnie niosąc triumfalnie w dłoniach krwawe ochłapy murlonga.

– Dawniej,to czasem dali kawałek mangura albo wipsa… Teraz to i murlong rzadko bywa.

– Żeby to chociaż podzielili sprawiedliwie… – mruknął jakiś przechodzący staruszek.

– Ej, gadacie głupstwa – obruszyła się babcia. – Jakby podzielili, to po ile by wyszło? Pół kęsa dla każdego. A tak, kto pierwszy, ten lepszy.

Achmat już po raz czwarty wycofywał się z kolejnej ulicy, którą chciał dotrzeć w głąb dzielnicy willowej. Za każdym razem drogę zastępował mu strażnik, pstrzył na numer i ręką wskazywał, że należy zawrócić. Jeden, do którego Achmat zbliżył się niespodziewanie, poparł niecierpliwy gest pogardliwym pomrukiem: "Dokąd, leziesz, łajzo czterocyfrowa" i sięgnął do wiszącej u boku długiej drewnianej pałki.

Achmat wycofał się w stronę osiedla, a potem obszedł wzgórze od wschodu, gdzie stok zbiegał w kierunku krzewów i wyrastającej za nimi ściany lasu., Tutaj, ukryty w wysokiej trawie, zmył z czoła pierwszą, czterocyfrową część swego numeru i starannie wpisał w jej miejsce cyfrę "dziewięć".

"Jak w grze liczbowej – pomyślał przy tym. – Licho wie, czy nie trafiłem kulą w płot".

Na wszelki wypadek przełożył do bocznej kieszeni mały ciśnieniowy pojemnik z gazami i umieścił w nozdrzach kapsułki filtracyjne.

Rozejrzawszy się wokoło, skierował się znów ku zgrupowaniu budynków na stoku. Od tej strony dzielnica willowa była widać mniej starannie strzeżona, bo zdążył wejść pomiędzy pierwsze budynki, nim wyrósł przed nim strażnik. Spojrzawszy przelotnie na czoło Achmata, usunął się skwapliwie z drogi i wyprężył się z szacunkiem, odprowadzając go wzrokiem do najbliższego skrzyżowania. Achmat dostrzegł kątem oka drugiego strażnika, ukrytego w krzakach, w ogródku willi, którą właśnie mijał. Udając, że go nie dostrzega, wszedł w alejkę prowadzącą w kierunku wejścia do budynku i przez chwilę obserwował dom zbudowany z grubych pni drzewa, łączonych znaną od wieków techniką stosowaną przez ludowych cieśli w wielu regionach Ziemi.

Okna były przesłonięte matowymi, nieprzejrzystymi płatami jakiejś substancji – być może prymitywnie wyprodukowanego szkła albo jakiegoś tworzywa organicznego.

Dom przedstawiał się okazale w porównaniu z sąsiednimi; Achmat postąpił jeszcze kilka kroków w jego stronę.

– Przepraszam Waszą Równość – usłyszał za sobą pełen uszanowania głos strażnika, który wyłonił się zza krzaka. – Jego Równość Trzy przez Jeden jest chwilowo nieobecny.

– Ach, tak?… – uśmiechnął się Achmat, sięgając nieznacznie do kieszeni. – Pozwolę sobie wpaść później.

Zawrócił w stronę ulicy. Gdy mijał strażnika, dostrzegł jego badawcze spojrzenie kontrolujące numer. Coś jakby wyraz niepewności pojawiło się w tych bystrych oczach, wbitych w jego czoło.

Przeszedłszy wolno kilka kroków, Achmat odwrócił się nagle. Strażnik sprawdzał coś na trzymanej w dłoni kartce papieru.

– Coś nie w porządku? – Achmat zatrzymał się zwrócony ku strażnikowi.

– Nie, nic takiego, Wasza Równość. Proszę wybaczyć, obowiązek służbowy… – uśmiechnął się strażnik przepraszająco. – Nie znam Was osobiście, więc… – pozwoliłem sobie sprawdzić w rejestrze…

– I co? – Achmat patrzył wyczekująco.

– .No… oczywiście… nie ma tu numeru Waszej Równości… – bąknął strażnik, chowając świstek do kieszeni.

– Pokażcie to!

– Przepraszam Waszą Równość, ale…

– Pokażcie! – Achmat podszedł do strażnika i puścił w jego twarz strumyk gazu z ukrytej w dłoni butli.

Pod osłoną krzewów zaciągnął bezwładne ciało w głąb ogródka i ukrył wśród zarośli. Z kieszeni kombinezonu strażnika wydobył spis i przejrzał długą kolumnę liczb – zapewne rejestr tych, do których miejscowe władze nie żywiły zbytniego zaufania. Były w tym spisie pozycje zaczynające się od numerów trzy i czterocyfrowych, lecz oprócz nich było także sporo rozpoczynających się jedną lub dwiema cyframi. Oprócz oficjalnego niejako zróżnicowania na potomków Pierwszej Dziesiątki – którym, jakby dla podkreślenia szacunku należnego ich przodkom – przysługiwał tytuł "Waszej Równości" – oraz potomków pierwszych strażników i całej reszty istniały jeszcze dodatkowe, poufne podziały, związane zapewne ze stosunkiem poszczególnych osobników do ekipy, dyktatorskiej.

Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название