Cala prawda o Planecie Ksi
Cala prawda o Planecie Ksi читать книгу онлайн
Przedstawiaj?c przed laty konspekt powie?ci o planecie Ksi tak Janusz A. Zajdel pisa? o swych zamierzeniach:
Osnow? powie?ci jest sprawa grupy osadnik?w, kt?rzy mieli si? osiedli? na planecie innego uk?adu, lecz z nieznanych przyczyn zerwali kontakt z Ziemi?. Z Ziemi wyrusza ekspedycja maj?ca za zadanie wyja?ni?, co si? wydarzy?o.
Ekspedycja napotyka jeden ze statk?w osadnik?w, wracaj?cy ku Ziemi, z jednym tylko cz?owiekiem na pok?adzie. Cz?owiek ten, by?y pilot kosmiczny, jest w stanie zupe?nego rozstroju psychicznego…
Dow?dca ekspedycji ratunkowej odkrywa prawd? o planecie Ksi, lecz sam pow?tpiewa, czy to aby ca?a prawda. Po powrocie na Ziemi? zdaje raport swym prze?o?onym i znowu leci na Ksi.
O tym, co tam zastanie i jak potocz? si? losy ?yj?cych w ekstremalnych warunkach kolonist?w, nie dowiemy si? ju? nigdy. Janusz A. Zajdel zmar? w 1985 roku po ci??kiej chorobie i nie zd??y? zaprezentowa? nam swojego innego spojrzenia na planet? Ksi. Pozosta?y tylko trzy urywki zamierzonej powie?ci i jej konspekt. Drukujemy je wraz z Ca?? prawd? o planecie Ksi – jednej z najwybitniejszych powie?ci fantastyczno-socjologicznych lat osiemdziesi?tych. W ho?dzie dla nieod?a?owanej pami?ci Janusza A. Zajdla, wybitnego autora, przenikliwego wizjonera, znakomitego naukowca i niezwykle szlachetnego cz?owieka. Patrona najwa?niejszej nagrody literackiej polskiego fandomu. W XX rocznic? Jego ?mierci.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
U nasady półwyspu zaczynały się wyższe krzewy i drzewa o niekształtnych, gęsto na wylot podziurawionych pniach. Z tych dziur wyglądały jakieś monstrualne, pierzaste stwory o ogromnych, żółtych oczach, z niewiarygodną prędkością uciekające, gdy się zbliżali, lub pod-fruwające wyżej, tam gdzie gęste korony drzew splatały się gałęziami i zamykały nad idącymi nieprzejrzystym stropem.
Tutaj, wśród drzew, było chłodniej, szło się znacznie lepiej, z mniejszym wysiłkiem.
Raz tylko drogę przecięło im stadko większych zwierząt, przypominających duże, plamiste psy o wielkich głowach i mięsistych, grubych ogonach jak u kangura. Przystanęli z miotaczami gotowymi do strzału, lecz zwierzęta zbiegły po pochyłości brzegu i zanurzyły się w wodzie tak, że tylko końce ogonów sterczały nad powierzchnią.
– To chyba… mangur cętkowany, z rodziny ogonodysznych – powiedział Achmat. Podrażniony może być niebezpieczny. Jest drapieżnikiem, ale żywi się głównie zwierzyną wodną.
– A ty skąd wiesz? – zdziwił się Sloth.
– Czytywałem raporty o tej planecie. Na wachtach miałem sporo czasu.
Brzeg skręcał ostro w prawo, wcinając się w toń jeziora. Szli dalej, coraz ostrożniej i wolniej. Zapadał zmierzch, niebo nabierało odcienia brudnego fioletu. Nie widzieli zachodzącego słońca, zasłaniała je gęstwa lasu porastająca środek półwyspu. Posuwali się tuż nad wodą, wygładzającą się w lustro, odbijające kolor nieba. Ponad toń wystrzelały czasem, w różnych odległościach od brzegu, fontanny wody lub jakiś podłużny, obły kształt zataczał wysoką parabolę i znikał znowu pod powierzchnią.
Las skończył się nagie, odsłaniając rozległą równinę, porośniętą niską roślinnością, Teren wznosił się łagodnie w kierunku środka półwyspu, przechodząc w rysujące się na horyzoncie nagie wybrzuszenie… To musiało być wzgórze, wspominane tak często w zapisie Pradziadka. Sloth dał znak, by się zatrzymali. Słońce zaszło już pół godziny temu, zmrok gęstniał szybko.
– Pójdziemy dalej brzegiem jeziora, w kierunku końca półwyspu – powiedział Sloth rozglądając się po równinie.
Ściemniało się szybko. Przedarli się przez pas gęstych, kolczastych zarośli, za którym rozciągało się ogromne pole porośnięte niskimi, posadzonymi w rzędach, ciemnozielonymi kępkami roślin. Achmat wysunął się do przodu i sięgnął do najbliższego krzaka. Oglądał przez chwilę zerwany pęd.
– Jesteśmy w domu! – powiedział, podając go Slothowi. – To kartofle.
Pole kartofli sięgało do samego brzegu jeziora. Szli dalej jego skrajem, rozglądając się czujnie.
– Tam! – wskazał nagle Silva. – Co to może być?
Wśród pola, o jakieś dwieście metrów od nich, widniał ciemny, stożkowaty kształt. Obok niego poruszała się jakaś zgarbiona sylwetka.
– Achmat – powiedział Sloth cicho. – Zobacz z bliska.
Posuwając się na czworakach wzdłuż bruzdy między rzędami kartoflanych krzewów, Achmat zbliżył się do stożkowatego obiektu. W gęstym już mroku dostrzegł niski szałas z gałęzi wiązanych witkami pnączy. Ktoś wpełzł do środka, skąd słychać było lekkie postukiwania, jakby patykiem o blachę.
Z szałasu wynurzył się człowiek. Nie był młody, plecy miał zgarbione i postękiwał prostując grzbiet. W jednej ręce trzymał blaszane naczynie, w drugiej – coś w rodzaju łyżki wystruganej z drewna. Potoczył wzrokiem wokoło, wypatrując czegoś w kartoflisku, a potem, jakby uspokojony, zgiął się w pół i z powrotem zniknął pod daszkiem z gałęzi.
Achmat odczekał jeszcze kilka minut i wycofał się powoli o kilkanaście metrów, a potem, nisko schylony, pobiegł w stronę towarzyszy.
– To pewnie dozorca pilnujący pola – powiedział, kładąc się w bruździe obok Slotha.
– Tylko jeden?
– Chyba tak. Szałas jest bardzo mały, dwóch by nie wlazło.
– Trzeba z nim porozmawiać – zadecydował Sloth. – Chodźmy.
– Zobaczy, że nie mamy numerów! – zaniepokoił się Achmat.
– Nic nie szkodzi. Kiedy opowie, że widział Nienumerowanych, nikt mu i tak nie uwierzy.
Wstali i ruszyli bruzdą w kierunku szałasu. Nać ziemniaków szeleściła o tkaninę kombinezonów. Człowiek w szałasie musiał usłyszeć nadchodzących, bo wyskoczył stamtąd nagle podnosząc dłoń do ust. Rozległ się wysoki, przejmujący gwizd, który urwał się natychmiast.
– Ej, czego wy tam?… – głos jego drżał lekkim niepokojem. – Straszycie człowieka po nocy! Jak chcecie kartofli, to nakopcie sobie, tylko z brzegu, jeden cały rząd, albo dwa, i potem wyrównać bruzdę, żeby nie było widać…
– Pozwalasz? – spytał Sloth.
– A jak nie pozwolę to co, nie weźmiecie? – zaśmiał się nerwowo dozorca. – To i tak przecież nie moje tylko wspólne. Mało to ludzie nakopią po nocach…
– A od czego tu jesteś? Masz pilnować, czy nie?
– Mam odpędzać maagury i trykwy. O ludziach nikt nic mi nie mówił – znów się roześmiał ulegle, pojednawczo.
– Mangury? Przecież one nie żrą kartofli – włączył się Achmat. – One żerują w wodzie.
– W wodzie też. A kartofle… Może kiedyś, jak nie było, to nie żarły. One żrą wszystko, nawet jeden drugiego. Widziałem, jak Jeden łamane przez Dwanaście strzelał do mangurów. One zawsze chodzą stadem. Zabity upadł, a tamte od razu rzuciły się żreć go. Na kawałki rozdarły. Jeden łamane przez Dwanaście musiał od razu całe stado wystrzelać, żeby zostało trochę mięsa. Byłem na nagonce. Dostałem kawałek. Delicje!
– A ty, tutaj, czym je odpędzasz?
– Gwizdkiem. Boją się tego.
– Mógłbyś zapolować, jeśli takie smaczne.
– Kiedy mówię, że stadem chodzą. I z czego strzelać? A poza tym, to przecież zabronione!
– A Jeden łamane przez Dwanaście może?
– On Wszystko może, bo to syn Jedynki. Dwunasty, ale syn. A wy, co? Może… kłusujecie?
Cofnął się nagle, choć i tak stali z dziesięć metrów od niego.
– Nie bój się. Ani po kartofle, ani Rysować nie przyszliśmy.
– No, to po co? – zdziwił się szczerze.
– Porozmawiać..
– Aa… No, to siadajcie. Porozmawiać. Ze mną. O czym? – zaniepokoił się nagle. – Wy ze straży? Ja… nigdy żadnych kłusowników tu nie widziałem, naprawdę!
Podeszli bliżej i kazali mu usiąść. Posłusznie klapnął przed szałasem, a oni otoczyli go półkolem. W ciemności widać było tylko zarys postaci i nie było obawy, że dostrzeże brak numerów.
– Jaki masz numer? – spytał Sloth.
– Dwa tysiące trzysta dwa łamane przez trzy.
– Aha. To znaczy, twój ojciec przyleciał tu z Ziemi.
– Przywieźli go, dranie! Ale my się im nie damy!
– Komu?
– Jak to – komu? Jest tylko jeden wróg. Ci z Ziemi!
– Kartofli nie możesz obronić, a tych z Ziemi chcesz odeprzeć?
– Od tego mamy straż. Oni nas obronią.
– A gdybyśmy to my byli z Ziemi?
– E, tam. Nie żartuj – wzdrygnął się dozorca.
– No, to jesteśmy.
– Głupio żartujesz. Oni są zupełnie inni. Wy jesteście zwyczajni ludzie z osiedla.
– Ci z Ziemi też są podobni.
– To zależy, którzy. Ci, co pracują, są podobni. Ale wynędzniali, głodni i nieskłonni do żartów. Ich zresztą nikt by tu nie puścił. Są w niewoli Władców i Dozorców.
– Tutaj też są władcy i strażnicy.
– Nasza władza jest dobra, bo pozwala nam pracować i możemy jeść codziennie, a nawet dwa razy na dzień. A nasi strażnicy bronią nas przed okrutnymi Dozorcami z Ziemi. Okropnie bym nie chciał urodzić się tam… Jakie to szczęście, że ojca wywieźli tutaj, na naszą planetę…
– Tam jest zupełnie inaczej niż myślisz – powiedział Silva.
– Wiem… Na pewno jest inaczej. Dużo gorzej niż mogę sobie wyobrazić. Ci biedni niewolnicy pracują po osiem godzin na dobę, a my tylko po sześć i na odpoczynek zostaje nam aż dziesięć… Oni mają Dzień Wdzięczności co siedem dni, a my – co dwanaście… Współczuję tym biedakom… Może kiedyś będziemy dość silni, by im pomóc, wyzwolić ich z tyranii Władców i Dozorców… Ale na razie jest nas zbyt mało. Musimy ciągle pracować, bez wytchnienia pracować, by ich kiedyś wyzwolić z tego jarzma… Byłoby nam tu jeszcze lepiej, gdybyśmy nie musieli tak pracować dla obrony przed tym samym wrogiem, który ich gnębi i nam zagraża.