-->

Pieprzony Los Kataryniarza

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Pieprzony Los Kataryniarza, Земкевич Рафал A.-- . Жанр: Научная фантастика. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Pieprzony Los Kataryniarza
Название: Pieprzony Los Kataryniarza
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 198
Читать онлайн

Pieprzony Los Kataryniarza читать книгу онлайн

Pieprzony Los Kataryniarza - читать бесплатно онлайн , автор Земкевич Рафал A.

Po tamtej stronie komputera trwa wirualny ?wiat.

Dla wielu jest miejscem codziennej pracy i skarbnic? rozrywek.

Dla wtajemniczonych to arena bezwzgl?dnej walki o ?ycie.

Powie?? zawiera uderzaj?c? wizj? Polski XXI wieku wnosz?c? w er? wszechpot??nej informatyki baga? swych narodowych i historycznych nieszcz???. Czerpi?c z tradycji Ma?ej apokalipsy i ameryka?skiego cyberpunku, stanowi na polskim rynku dokonanie nowatorskie.

"Te teksty wyra?aj? nowe b?d? na nowo uaktywnione religijne i polityczne konflikty Polski i ?wiata ju? bez czerwonego knebla, ale z pozosta?o?ciami silnej czerwonki. Mo?e to jest dopiero fantastyka stricte polityczna, a nie jedynie antytotalitarna".

Maciej Parowski

"Najmniej jest tu fikcji. Owszem, pozostaje sztafa? science fiction, lecz w gruncie rzeczy jest to opowie?? o Polsce dnia dzisiejszego".

Marek Arpad Kowalski

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 ... 35 36 37 38 39 40 41 42 43 ... 60 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

Z lustra naprzeciwko drzwi spojrzał na niego Kataryniarz. Ponad dźwiganą z wysiłkiem bryłą sterownika, w poszarzałej, wykrzywionej bezsilną wściekłością twarzy, lśniły oczy.

Oczy, które skądś znał.

Nie mógł sobie przypomnieć, skąd.

Uświadomił sobie wreszcie, zamykając drzwi piętą. To znowu były oczy Tamtego Roberta.

*

W chwili, gdy Robert otwierał kolanem drzwi swojego domu, Wiktoria nagle przypomniała sobie pytanie, które zadała mu sennym głosem tuż przed zaśnięciem, w dniu, od którego zaczęło się jego przygnębienie.

Te słowa wychynęły nagle z zakamarków jej pamięci, kiedy niechętnym przyciśnięciem trackballa odsyłała w obieg sieci wydawnictwa przekład kolejnego bzdurnego tekścidła do kolorowych pisemek dla garkotłuków. Tekścidło było reportażem o jakiejś parze śródziemnomorskich archeologów, którzy nocami migdalą się w turystycznych plenerach pierwszej kategorii, a za dnia wygrzebują z ziemi skorupy po Etruskach.

O to go właśnie wtedy zapytała. O Etrusków.

Przyszła do domu po jakiejś paskudnej nasiadówce, naprawdę późno, jej powitanie przepadło gdzieś bez odpowiedzi w zalegającym mieszkanie półmroku. Potem zobaczyła go, siedział w kuchni, z podciągniętymi pod brodę kolanami, zwinięty jak embrion, oparty ramieniem o deski boazerii. I już widziała, że jest źle. Kuchnia była jego ostatnim azylem, miejscem, gdzie przesiadywał, kiedy życie naprawdę mu dojadło do żywego. Nie widziała go takiego od czasu, kiedy walczył ze sobą, czy odejść z Kancelarii, czy jednak zostać. Dla Wiktorii to było proste: nie możemy zaradzić, trudno, ale nie przykładaj do draństwa ręki. Pieniędzy, chwalić Boga, wystarczy, a choćby nie -nie powinieneś. Ale Robert gryzł się wtedy przez dłuższy czas.

Zostawiła płaszcz i buty, podeszła i dotknęła delikatnie jego policzka, powiedziała łagodnie:

– Co z tobą, kochanie? – A on ożył pod jej dłonią, uniósł twarz, miał coś takiego umęczonego w oczach, tak, widziała, że jest naprawdę źle.

– Nic. Nic – powiedział, wstał i poszedł chwiejnym krokiem do łazienki.

– Nie ma pani gdzieś WIG-u z zeszłego tygodnia, pani Aniu? – dopytywał się zza ramienia Wacek. Nie, nie miała. Uświadomiła sobie, że patrzy w atakujące ją z ekranu szeregi liter, ale zupełnie nie byłaby w stanie powiedzieć, co to za tekst.

Zdjęła okulary i przez chwilę masowała palcami kąciki oczu. Miała straszną chęć, żeby do niego zadzwonić, sprawdzić, czy może już jest w domu. Po prostu żeby usłyszeć jego głos.

– Co z tobą, kochanie? – powtórzyła później, tego samego wieczora, gładząc palcami jego tors. Leżał koło niej jak strącony z cokołu posąg, wpatrzony w sufit, otępiały.

– Nic – odparł po długiej chwili. – Naprawdę, nie chcę cię zanudzać.

– Powiedz. Proszę.

– Martwię się. Po prostu.

– Czym?

Pokręcił głową, jakby nie dowierzał, że nie potrafi znaleźć odpowiedniego słowa, szukał go długo, wreszcie westchnął:

– Wszystkim. Wiesz, człowiek zbiera te dane, raz o bankach, raz o energetyce, raz o czymś jeszcze… I gdyby to brać na rozum, to powinien tylko stąd wiać, gdzie pieprz rośnie. Wszystko, czego tylko się tkniesz: bardak, złodziejstwo, układy. Dno. Jak w jakimś Kongo. Boże, ten kraj się musi rozlecieć, po prostu nie ma żadnej siły, która go może uratować. Niczego. Nikogo. Do widzenia, gasimy światło i po klocach…

Mówił i mówił, płynął przez niego strumień żalu, skarg, bezradności, jak naprawdę rzadko, chyba nigdy mu się to nie zdarzało, może ostatni raz w dniu śmierci teścia. A ona nie mogła mu pomóc. Nie mogła mu nic powiedzieć, niczym go pocieszyć.

Mogła tylko gładzić czule jego tors, całować go i pieścić, aż niepostrzeżenie, w którymś momencie ich ciała splotły się ze sobą i Robert z westchnieniem wtulił się w nią, jakby szukał ucieczki – i przyjęła go z całą czułością, na jaką potrafiła się zdobyć. I nie istniało nic, poza dotykiem, ciepłem i przygniatającym jej ciało ciężarem.

Potem milczeli długo, ale wiedziała, że i to nic nie pomogło, że on wciąż o tym myśli, w każdej sekundzie, nie potrafiła mu pomóc, czuła, że już zapada się w sen, więc cichym głosem odezwała się tylko:

– Przecież nic nie możesz poradzić. Nic nie poradzisz.

– Tak mi żal, kochanie. Nie mogę o tym nie myśleć. Tak mi żal tego wszystkiego. Tylu ludzi sobie zmarnowało życie, tyle pracy, poświęceń, i to wszystko zmarnowane, przetrwonione, wszystko na nic…

– Tak już jest – westchnęła sennie. I po chwili dodała: – Etrusków też ci żal?

Zaraz potem zasnęła.

Ocknęła się z zamyślenia, czując, jak od wspomnienia ramion i ciężaru męża obrzmiewają jej piersi i twardnieje podbrzusze. Odetchnęła głęboko. Wstała od biurka i poszła nalać sobie wody – nie chciało jej się pić, po prostu potrzebowała się przejść.

Wróciła z jednorazowym, styropianowym kubkiem, postawiła go obok odłożonych na skraj biurka gogli i rękawic, potem sięgnęła po telefon i wystukała numer do domu. Odczekała cztery sygnały i odłożyła słuchawkę, zanim odezwie się automat. Potem spróbowała jeszcze raz. Roberta nie było.

Oczywiście, że nie ma go w domu. Jeszcze za wcześnie. Daj spokój, stara, masz dziś tyle pracy – omal nie powiedziała tego na głos.

Wiktoria nie mogła wiedzieć, że zadzwoniła dokładnie w momencie, kiedy jej mąż zostawiwszy sterownik wrócił do samochodu po drugą partię swojego cudem odzyskanego hardware'u.

*

Sucha, żylasta sylwetka Gumy nie zdradzała w najmniejszym stopniu, iż jedną z jego życiowych namiętności było jedzenie. Nie znaczyło to, aby był smakoszem. Wymyślne kombinacje smaków krwistej pieczeni, egzotycznych owoców i miętowego sosu w najmniejszym stopniu go nie nęciły, a cudaczne potrawy, wymagające sześciu rodzajów sztućców i chirurgicznej sprawności w operowaniu nimi, wręcz przerażały. Guma po prostu lubił solidnie zjeść, przy czym jego upodobania stanowiły dokładne przeciwieństwo propagowanych przez Zjednoczone Redakcje zasad zdrowego i nowoczesnego żywienia. Uważał, że potrawy są tym smaczniejsze, im bardziej niezdrowe – i odwrotnie. Uważał także, iż życie człowieka jest zbyt krótkie, aby marnować je na zapychanie się czymś, co nie jest smażone, podlane obficie sosem, nie spływa tłuszczem po brodzie i czego nie uzupełniają tłuczone ziemniaki, zasmażana cebula, w ostateczności kapusta.

Dzięki niewytłumaczalnemu zrządzeniu Niebios, Guma mógł sobie na zaspokajanie tych kulinarnych pasji pozwolić. Apetyt mu dopisywał i wszystko, co pożarł, znikało w nim bez śladu. Pozostawał suchy i żylasty, bez grama tłuszczu na mięśniach, sprawiających wrażenie, jakby ukręcono je ze stalowego drutu. Mógł jeszcze czerpać dodatkową radość z dręczenia opowieściami o swych ucztach kolegów, którzy, sterroryzowani przez lejącą się z mediów propagandę fitnesu, a bardziej jeszcze przez ulegające tej propagandzie żony, walczyli w ponurej desperacji z nieubłagalnymi postępami otyłości i gryźli się wyrzutami sumienia po każdym wchłoniętym ukradkiem piwie.

– Pana to żarcie zgubi – krakał ich wydziałowy lekarz. – Niech pan nie myśli, że tak można bez końca, o nie. Pali pan paczkę dziennie, odżywia się jak jaskiniowiec, nie ma pan pojęcia, co się dzieje z pańskim sercem i wątrobą.

Guma traktował go z dobrotliwą pobłażliwością.

– Mnie, panie doktorze, jeśli kiedy co zgubi, to baby -zwykł odpowiadać.

Jak się miało tego dnia okazać, obaj mieli w pewnym stopniu rację, choć obaj myśleli o czymś zupełnie innym.

Gumie chodziło raczej o “księżniczki” z pigalaka, na które wydawał sporą część zarobków, i różne mniej lub bardziej znajome panie, pragnące to lub owo załatwić czy tylko zobowiązać go sobie drobną przysługą. W żadnym wypadku nie myślał o wciśniętej do resortu w ramach wymuszonej przez Unię Europejską afirmatywki pani wiceminister spraw wewnętrznych. Jedno z cudownych odkryć pani prezydent, zachwyciła ona prasę i telewizję gruntowną reformą żywienia w resortowych stołówkach.

1 ... 35 36 37 38 39 40 41 42 43 ... 60 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название