Pieprzony Los Kataryniarza
Pieprzony Los Kataryniarza читать книгу онлайн
Po tamtej stronie komputera trwa wirualny ?wiat.
Dla wielu jest miejscem codziennej pracy i skarbnic? rozrywek.
Dla wtajemniczonych to arena bezwzgl?dnej walki o ?ycie.
Powie?? zawiera uderzaj?c? wizj? Polski XXI wieku wnosz?c? w er? wszechpot??nej informatyki baga? swych narodowych i historycznych nieszcz???. Czerpi?c z tradycji Ma?ej apokalipsy i ameryka?skiego cyberpunku, stanowi na polskim rynku dokonanie nowatorskie.
"Te teksty wyra?aj? nowe b?d? na nowo uaktywnione religijne i polityczne konflikty Polski i ?wiata ju? bez czerwonego knebla, ale z pozosta?o?ciami silnej czerwonki. Mo?e to jest dopiero fantastyka stricte polityczna, a nie jedynie antytotalitarna".
Maciej Parowski
"Najmniej jest tu fikcji. Owszem, pozostaje sztafa? science fiction, lecz w gruncie rzeczy jest to opowie?? o Polsce dnia dzisiejszego".
Marek Arpad Kowalski
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Nie mógł zrobić nic lepszego, niż zdać sprawę na swojego osobistego sekretarza, a samemu zatrzymać się w trzeciej z połączonych w amfiladę sal i tam, popijając z kieliszka i zagryzając tartinkami, wymieniać starannie obrane z niepożądanych znaczeń uwagi z innymi gośćmi. Właściwie po to tylko wybierał się na ten koktajl, aby zamanifestować swą obecność i ewentualnie powyczuwać nastroje wśród bawiącego u generała-gubernatora towarzystwa. Dopiero telefon Waldiego zburzył te plany.
Jak na złość z obecności Gudrynia postanowił skorzystać wiceprezes Izby Handlowo-Przemysłowej, będącym zarazem jednym z głównych prywatnych udziałowców Centralnej Agencji Obrotu Produktami Rolnymi CAPRO GmbH, spółki, której pakiet kontrolny pozostawał w ręku Ministerstwa Rolnictwa. Gudryń wysłuchiwał uprzejmie żalów staruszka, kiwając swą łysą, piłkowatą głową, porośniętą wytartą siwizną i przystrojoną w druciane okulary. Jednocześnie wodził wzrokiem za swym sekretarzem. W końcu dostrzegł, że zdołał on zatrzymać w przejściu na chwilę rozmowy jednego z bardzo eleganckich i bardzo charmant przybocznych generała-gubernatora.
– To jest zachwianie równowagi – nudził wiceprzewodniczący. – Ja oczywiście nie mam nic przeciwko naszym kolegom ze związków, ale Izba Samorządowa ze swej zasady opiera się na trójstronnej równowadze. Skoro uprawnienia związkowców zostały rozszerzone, to głos pracodawców także musi być mocniejszy.
– Nie mamy co do tego żadnych wątpliwości – zapewniał dyrektor. – Szczerze mówiąc, właśnie szykujemy projekt idący w tym kierunku. Jak tam poszło polowanie? Słyszałem, że goście zachwyceni, u nich już nigdzie nie da się postrzelać, bo od razu protesty i pikiety zielonych.
– Jest lojalny, mam całkowitą pewność, przez ostatnie miesiące nic nie próbował kręcić na własną rękę – meldował sekretarz. – Będzie teraz spór o nominację szefa biura administracyjnego, Pazdyk idzie na emeryturę i Awramowicz chce tam koniecznie wsadzić swojego człowieka, Galewskiego. Wtedy miałby już pięciu szefów biur, a my tylko trzech.
– Czterech po siedem minut plus ten poseł – liczył przyboczny. – Da się wykroić jakieś dwie-trzy minuty pomiędzy tym gościem a następnym. Tylko bez ostentacji.
Sekretarz przecisnął się do dyrektora, który do tego czasu zdołał się już szczęśliwie uwolnić od marudnego samorządowca i prawił komplementy prezesicy Ligi “Katolicy Przeciw Klerykalizacji Życia”.
– Będą trzy minuty, ale cichcem – szepnął mu w ucho i obaj, rozpływając się w uśmiechach i ukłonach, wycofali się chyłkiem z towarzystwa.
Trzy połączone w amfiladę sale w siedzibie generała-gubernatora, przez które ciągnął się szwedzki stół, obfitowały w boczne wahadłowe drzwi, przez które wchodzili na salę i za którymi znikali dbający o stoły kelnerzy. Za tymi drzwiami, pilnowanymi przez dyskretnych porządkowych, rozciągał się długi, równie nowocześnie urządzony hali, wiodący ku windom i ubikacjom z jednej strony, a z drugiej do wyłożonej kryształowymi lustrami wielkiej poczekalni na wprost głównego wejścia, będącej zarazem palarnią. W owym równoległym do sal bankietowych hallu porządkowy otworzył im jedne z drzwi przeznaczonych dla personelu. Za nimi czekał przyboczny, który przed chwilą rozmawiał z sekretarzem. Poprowadził ich obu krętym korytarzem, do którego wdzierały się kuchenne odgłosy i zapachy, w pewnym momencie kazał im gestem zatrzymać się przed zakrętem. Sam wyszedł o krok przed załom muru i obróciwszy się, czekał. Dopiero kiedy drugi przyboczny, stojący przed wejściem do sali generała-gubernatora, dał mu znak, pokazał Gudryniowi drogę do drzwi. Dyrektor ruszył przed siebie, pozostawiając sekretarzowi swój telefon komórkowy.
Zazwyczaj Gudryń dochodził do tych drzwi od przeciwnej strony, tak że wszyscy mogli go dostrzec i zanotować sobie w pamięci fakt jego zaproszenia na krótką rozmowę. W przeciwieństwie do sal bankietowych, urządzonych nowocześnie, gabinet generała-gubernatora stylizowany był na empirową świątynię dumania. Meble z giętego drzewa harmonizowały z obiciami ścian, jak się Gudryń domyślał, niezbędnymi, by ukryć oplatające pokój obwody antypodsłuchowego tempestu.
Paskudników był niziutkim, jowialnym człowieczkiem o pulchnej, uśmiechniętej twarzy. Siedział na empirowej kanapce, mając po bokach dwóch swoich sekretarzy.
– Nu, dorogoj, szto u tiebia, kak pożiwajesz? – uniósł się lekko na jego przywitanie.
Gudryń odpowiedział na wylewne powitania skłonieniem głowy, odwzajemnił uścisk ręki generała-gubernatora i najzwięźlej, jak potrafił, wyjaśnił mu sprawę rosyjskiego konsorcjum TravRuss i parafarmaceutyków sprowadzanych do Polski, które tutaj zmieniały nazwę i opakowanie, by korzystając z niejasności w umowach pomiędzy Wszechrusią a Unią i Unią a Polską przekroczyć granicę Europy już jako jeden z atestowanych wyrobów farmaceutycznych państwa aspirującego, w ramach jego kontyngentu importowego, i natychmiast po przekroczeniu tejże granicy rozpłynąć się bez śladu na potężnym, światowym rynku.
Drugą minutę zajęło Gudryniowi wyjaśnienie sprawy InterDaty i związków jej prezesa ze spółkami dokonującymi obrotu rosyjskim towarem i późniejszym przetworzeniem go w polski kontyngent importowy.
– Mądrze – podsumował Paskudników. – Ty się nie niepokój, z nimi się da rozmawiać. Gdyby chcieli sprawę uciąć, uderzyliby w punkt zasadniczy. A zaczęli od właściwej osoby, ale w innym miejscu, to co znaczy, Wasilij? -odwrócił się do sekretarza po swojej prawej stronie.
– To znaczy, że ktoś mówi: chcę z wami negocjować.
– Ot, co – uśmiechnął się Paskudników. – Drobna sprawa, ale i dobrze, po drugiej stronie granicy też trzeba mieć przyjaciół.
– Chciałbym bronić prezesa – pozwolił sobie powiedzieć Gudryń. – To lojalny człowiek i utalentowany menadżer.
– No – skinął głową Paskudników. – Wasilij, ty się spotkasz z naszymi przyjaciółmi z tamtej strony i wszystko wyjaśnisz, a potem powiesz i mnie, i naszemu drogiemu dyrektorowi. Dobrze, że ty z tym do mnie przyszedł – zwrócił się do Gudrynia. – A przy okazji, u mnie jest taki człowiek, Stapkowskij. Młody, bardzo zdolny. Jak to u was mawiają: perspektywiczny. Szkoda go tam, gdzie teraz pracuje. Ty jemu znajdź jakieś dobre stanowisko, tak, żeby nabrał doświadczenia, ale i żeby ludziom się pokazał, żeby go lubili i żeby był do was w opozycji. Ja cię znam, na pewno coś wymyślisz.
– Biuro rzecznika praw obywatelskich – zasugerował Gudryń. – Albo Najwyższa Izba Kontroli?
– Może… Nu, dorogoj, ale tobie już czas uciekać, bądź zdrów. Wasilij da wam wszystkie szczegóły.
Dyrektor opuścił gabinet i zaraz za drzwiami skręcił w boczny korytarz, którym wcześniej przyszedł. Kiedy w nim zniknął, udając się z powrotem ku gwarowi sal bankietowych, przyboczny przy drzwiach dał znak koledze prowadzącemu następnego gościa.
Zatrzymał samochód o kilkadziesiąt centymetrów przed szlabanem i wysiadł. Podchodząc do budki strażnika wyciągnął z kieszeni zadrukowaną w jaskrawe kolory, plastikową kartę. Przeciągnął nią przez szczelinę przytwierdzonego do stróżówki czytnika; rozległ się krótki, przenikliwy pisk, pomalowane w żółto-czarne paski ramię szlabanu poszło do góry, a wyszczerzone pod nim stalowe zęby położyły się na płask, znikając w przegradzającym wjazd progu z czarnej blachy.
Dopiero w tym momencie przypatrujący się Robertowi strażnik skinął głową, jak gdyby i on był częścią uruchamianej elektronicznym impulsem maszynerii.
– Dzień dobry! – odezwał się z głębi swego blaszano-szklanego akwarium. – Wcześnie dzisiaj, co?
– Dobry – odmruknął Robert i wrócił do samochodu. Wcale nie było wcześnie. Stracił kupę czasu, usiłując się przebić przez zakorkowane centrum, by w końcu ugrzęznąć na dobre na skrzyżowaniu Marszałkowskiej i Alej. Od strony Dworca Centralnego pchała się całą szerokością prawego pasa spóźniona grupa związkowych manifestantów.