-->

Pieprzony Los Kataryniarza

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Pieprzony Los Kataryniarza, Земкевич Рафал A.-- . Жанр: Научная фантастика. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Pieprzony Los Kataryniarza
Название: Pieprzony Los Kataryniarza
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 198
Читать онлайн

Pieprzony Los Kataryniarza читать книгу онлайн

Pieprzony Los Kataryniarza - читать бесплатно онлайн , автор Земкевич Рафал A.

Po tamtej stronie komputera trwa wirualny ?wiat.

Dla wielu jest miejscem codziennej pracy i skarbnic? rozrywek.

Dla wtajemniczonych to arena bezwzgl?dnej walki o ?ycie.

Powie?? zawiera uderzaj?c? wizj? Polski XXI wieku wnosz?c? w er? wszechpot??nej informatyki baga? swych narodowych i historycznych nieszcz???. Czerpi?c z tradycji Ma?ej apokalipsy i ameryka?skiego cyberpunku, stanowi na polskim rynku dokonanie nowatorskie.

"Te teksty wyra?aj? nowe b?d? na nowo uaktywnione religijne i polityczne konflikty Polski i ?wiata ju? bez czerwonego knebla, ale z pozosta?o?ciami silnej czerwonki. Mo?e to jest dopiero fantastyka stricte polityczna, a nie jedynie antytotalitarna".

Maciej Parowski

"Najmniej jest tu fikcji. Owszem, pozostaje sztafa? science fiction, lecz w gruncie rzeczy jest to opowie?? o Polsce dnia dzisiejszego".

Marek Arpad Kowalski

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 ... 34 35 36 37 38 39 40 41 42 ... 60 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

Dokładnie tego właśnie było jeszcze Robertowi trzeba, żeby go ostatecznie dobić.

Ruch został zatrzymany. Ludzie w zablokowanych samochodach przeklinali hanysów, święte krowy i chamstwo zbuntowane; od sprasowanego w korku tłumu biła skumulowana, bezsilna nienawiść. Przechodzący wyczuwali ją. Skandowali coś, krzyczeli z twarzami czerwonymi od wódki, wymachiwali kukłami, transparentami pełnymi bluzgów i ściskanymi w garściach trzonkami od motyk, z każdą minutą coraz bardziej naładowani samonakręcającą się agresją. Byli wystarczająco wściekli, że wynajęty przez związek pociąg przetrzymano parę godzin pod semaforami (w końcu związki kolejarzy też musiały jakoś uczcić Gwarancje), co stanowiło dla nich kolejny niezbity dowód prześladowania bojowników o robotniczą sprawę. Teraz drażniły ich jeszcze pomruki i nieprzyjazne twarze warszawiaków.

Posuwający się równolegle do manifestacji dziennikarze wypatrywali wzrokiem transparentów, na których niewprawne ręce nakreśliły przy czyimś nazwisku słowa: “Do Izraela” albo “Do gazu”, zapisywali, czasem wskazywali je kamerzystom. Sami kamerzyści rozglądali się raczej za gwiazdami Dawida na niesionych kukłach lub innymi tego rodzaju graficznymi, łatwo zrozumiałymi dla obcokrajowców przejawami odwiecznego polskiego antysemityzmu. Wiedzieli doskonale, że takie zdjęcia światowe stacje biorą zawsze, płacąc jak za zboże.

W którymś momencie jeden z manifestantów nie wytrzymał, wychylił się z przechodzącej przez rondo kolumny i rąbnął trzonkiem od motyki w maskę najbliższego samochodu. Zanim zdążyli do niego podbiec policjanci z otaczającego manifestację przerzedzonego kordonu, to samo zrobił drugi i trzeci. Właściciel zaatakowanego samochodu wyskoczył ku napastnikowi, niemal natychmiast zjawili się obok niego inni kierowcy. Świadomość, że za chwilę także ich lakier może się znaleźć w niebezpieczeństwie, na moment spięła ludzi więzami rzadkiej solidarności. W obie strony posypał się gęstniejący z każdą chwilą grad jobów, tylne szeregi manifestantów zaczęły przystawać, kupić się przy wykrzykującym z furią i wywijającym drągiem mścicielu krzywd klasy robotniczej. Wzięci w dwa ognie policjanci naturalną koleją rzeczy zwrócili się przeciwko tej stronie, która napierała słabiej i zaczęli spychać kierowców pomiędzy samochody, ściągając w ten sposób na siebie ich furię.

Atmosfera gęstniała, przesypujące się nad głowami stróżów porządku obelgi przestały już wymieniającym je wystarczać, zaczęli ponad i pod ramionami policjantów wystawiać ręce, popychając i szarpiąc za ubrania przeciwników. Wtedy do środka wydarzeń dopchał się wysoki mężczyzna o donośnym głosie wprawnego, wiecowego mówcy. Robotnicy cichli na jego widok i ustępowali posłusznie, patrząc tylko gniewnie spode łba. Mężczyzna krzyczał, że będą potrzebni pod URM, że tam siedzą prawdziwi wrogowie i żeby nie dali się prowokować policji. Te argumenty znalazły posłuch. Zawichrowanie w ruchu marszowej kolumny zaczęło się wyprostowywać, zanikać, zgęstniały tłumek rozproszył się. Sprawca całego zajścia dał się, z oporami, odciągnąć kolegom. Mamrotał coś po nosem, wreszcie, na pożegnanie, potrząsnął trzonkiem motyki w stronę kierowców i ryknął:

– My wam, jeszcze, kurwa, pokażemy! Pierdoleni… -zaniósł się na chwilę, nie mogąc znaleźć w pamięci stosownego epitetu. – Pierdoleni… posiadacze!!!

Robert widział to wszystko i słyszał, jego umysł zapisał wydarzenia w pamięci – ale w momencie, kiedy się rozgrywały, nie był w stanie o nich myśleć.

Siedział w swoim wozie i bał się. Jego strach sięgnął szczytu. Czuł się bezradny, porzucony przez wszystkich, zniszczony i potrafił myśleć tylko o jednym, że Wiktoria tego nie zniesie, a on nawet nie będzie jej umiał powiedzieć.

A potem strach przesilił się i zmalał do rozmiarów niepokoju, poważnego, ale nie porażającego. Zanim korek zaczął się rozładowywać, Robert poczuł, że znowu jest w stanie myśleć.

Tamten prędzej by się śmierci spodziewał – oczywiście bohaterskiej i oczywiście za Ojczyznę – niż tego, że za dwadzieścia parę lat będzie gotów stanąć całą duszą po stronie policji pałującej “Solidarność”. Nie miał racji, siwy skurwysyn? Nie ma racji Brzozowski? Nie byłeś po prostu głupim gówniarzem?

Zajechał pod swoją klatkę schodową. Sterownik i peryferia leżały na tylnym siedzeniu samochodu. Otworzył drzwiczki. Pociągnął ciężkie pudło komputera ku sobie i trzymając w lewej ręce wyjęte z kieszeni, spięte platikowym brelokiem klucze, ruszył ku drzwiom klatki.

Zanim cały świat, jego świat, zaczął się obracać cegiełka po cegiełce, Tamten potrafił sobie doskonale wyobrazić, jak to powinno być. Wszyscy powinni dostać po kawałku Polski, jakby na nowo rozdano karty, i dalej niech już w uczciwej grze decyduje pracowitość, zdolności i los. Ale oprócz Tamtego mało kto chciał tak iść na niepewne. Po cholerę im jeszcze jakieś gwarancje, myślał, targając ciężki sterownik. Mało im jeszcze gwarancji? Wszyscy tu już przecież mają wszystko zagwarantowane. Robole -minimalną płacę i to, że żaden z nich nie okaże się cwaniaczkiem, nie zrobi nagle pieniędzy i nie będzie nimi kłuł w oczy byłych kompanów. Chłopi – minimalne ceny i kontyngenty. Biznesmeni – kredyt, zbyt, brak konkurencji i spokojny zysk za odpalenie komu trzeba. Inteligenci – że póki się nie wychylą z jaką ciemnotą, nikt im nie wytknie słomy w butach. Dzieci sitwy – dobre posady po markowych studiach, dzieci roboli – zasiłek i bramę, żeby w niej przekiwać życie. A oni, rozdawcy łask, szafarze koncesji, zamówień, kontyngentów i karier – oni, nade wszystko, mieli zagwarantowane, że nic ich nigdy nie ruszy. I wszyscy byli, generalnie, zadowoleni. Jeśli robole rozrabiali, to przecież nie przeciwko zasadzie. Nie użerali się o jakieś wielkie sprawy, nie myśleli poprawiać świata. Im chodziło tylko o “bolączki”. To słówko zrobiło za pamięci Roberta niezwykłą karierę, proporcjonalną do kariery poglądu, że polityka jest wstrętna i brudna, wszyscy politycy kłamią i porządny człowiek winien omijać ją z dala, ograniczając się tylko do ucapienia, co jego. Bolączki to było to, co akurat fabryczna siła robocza potrafiła zrozumieć. Właściwie siła robocza miała tylko jedną bolączkę: żeby z tego tortu trochę więcej się dostawało im. Bo dlaczego nie, skoro jak się tak zbiorą w kupę, to każdemu mogą dać w mordę, zatrzymać każdy zakład, zablokować każdą drogę?

Proszę bardzo, byleście się nie ważyli na jakieś idee, jakieś większe prawdy. Ale nie ma obawy, my są apolityczne ludzie, po stówce na łeb i fertig. My się już przyuczyli nie wdawać się w żadne tam, bo zaraz ktoś nas, prostaczków, wydudka jak leszczy. W końcu, tak źle im było? -wściekał się bezgłośnie; źle im było pod czułą opieką szafarzy łask i fabrycznych hersztów, z gwarancją, że nikt nie zmieni swego losu, chyba że będzie taki sprytny, by ze związku przeskoczyć w ministerialne układy. Tak ogólnie, to wszystkim ten świat odpowiadał, a sfrustrowani wariaci, jak Tamten, po prostu musieli odejść.

Wcisnął przycisk na pudełku klucza; cichy pisk, szczęk odsuwanych rygli. Schody. Drzwi do mieszkania, drugi klucz.

– To nieprawda – powiedział na głos.

Kurwa mać, to nie mogła być prawda. Siwy ubek zgrywał się przed nim. Odstawiał nie wiedzieć kogo, a dał się nabrać na jakiś prymitywny, podatkowy kruczek, zastosowany przez InterDatę, która zaksięgowała kupę kosztownego sprzętu jako znajdującą się w depozycie własność pracowników.

Siwy ubek zgrywał się. Nie powinien mu wierzyć. Byli ludzie, wciąż byli ludzie tacy jak on. Musieli być. Tylko byli rozproszeni, rozpaczliwie samotni, bezsilni, nie mieli nikogo, komu mogliby zaufać, bo jakieś wiszące nad nimi fatum dbało, by każdy, kto do tej roli aspirował, okazywał się prędzej czy później albo błaznem, albo durniem, albo w najlepszym wypadku beznadziejną dupą wołową. Demokracji chcieliście? Ależ proszę bardzo. Szanowny pan życzy Partię Liberalną, Socjaldemokratyczną czy Zjednoczony Obóz Katolicko-Patriotyczny?

Z westchnieniem podrzucił w ramionach sterownik, wziął między palce płaskie, plastikowe pudełko klucza, przytknął je do drzwi na wysokości oczu, a potem, kiedy elektroniczne miauknięcie zasygnalizowało ich otwarcie, pchnął kolanem.

1 ... 34 35 36 37 38 39 40 41 42 ... 60 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название