-->

Xavras Wy?rn

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Xavras Wy?rn, Dukaj Jacek-- . Жанр: Научная фантастика. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Xavras Wy?rn
Название: Xavras Wy?rn
Автор: Dukaj Jacek
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 197
Читать онлайн

Xavras Wy?rn читать книгу онлайн

Xavras Wy?rn - читать бесплатно онлайн , автор Dukaj Jacek

Ksi??ka sk?ada si? z dw?ch powie?ci: Zanim noc i Xavras Wy?ryn.

Pierwsza z nich to przejmuj?cy, utrzymany w realiach VII wojny ?wiatowej opis przej?cia do innego, niedost?pnego dla ludzkich zmys??w ?wiata. Bohater – cynik i hitlerowski kolaborant – dopiero w obcym wymiarze przekonuje si?, czym s? naprawd? dobro i z?o.

Powie?? Xavras Wy?ryn nale?y do popularnego gatunku ‘historii altrnatywnych’. W 1920 roku Polska przegra?a wojn? z bolszewikami. Kilkadziesi?t lat p??niej partyzanci z Armii Wyzwolenia Polski pod wodz? samozwa?czego pu?kownika Xavrasa Wy?yna usi?uj? wyzwoli? kraj spod sowieckiej dominacji. Oddzia? uzbrojony w bomb? atomow? rusza w kierunku Moskwy.

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 ... 30 31 32 33 34 35 36 37 38 ... 57 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

– Głodna?

– Bo co?

–  Nic – zreflektował się. Nie mógł zacząć tak po prostu rozdawać jedzenia, natychmiast zwróciłby na siebie uwagę. Ta zima była ciężka, lecz wędrując ze Ślązakiem przez kraj, jakoś nie widział konających z głodu; ale głód ma wiele twarzy, a on, urodzony i wychowany w świecie sytości, znał jedynie komiksowe wersje Jeźdźców Apokalipsy, myślał ekstremami, szokującymi ujęciami kamery. A nikt by nie otrzymał nagrody za sfotografowanie tej dziewczynki: ani nie była kościście chuda, ani śmiertelnie ranna, ani też sama nie zabijała i nie zadawała okrutnych ran, nie zaliczała się również do owych niezmiernie fotogenicznych nieletnich ofiar choroby popromiennej -a jednak to w jej oczach, na jej twarzy zalegał ciężki cień nadchodzącego Armageddonu.

–  Jak masz na imię?

–  Wiera. – Odgryzła kolejny kęs jabłka. – Dokąd pan idzie?

–  A tak, robotę jakąś znaleźć.

–  Do Niemców?

–  Ano. Na Śląsk.

–  Ma pan pieniądze?

–  Podobno czasami puszczają darmo. Skrzywiła się.

–  Pan w to wierzy? Wszyscy biorą.

–  Się zobaczy.

Bez przekonania skinęła głową. Splunęła pestką i usiadła obok Smitha, opierając się o beton i podciągając kolana pod brodę.

–  Mama mówi, że teraz to już koniec. Nie zrozumiał.

–  Koniec?

–  Noo, wezmą się za łby, a potem przyjdą Chińczyki. – A Ruskie?

–  Co Ruskie? – prychnęła. – Dadzą im wódkę i będzie spokój.

Smith chichotał w duchu, słuchając tej analizy politologicznej.

–  A tata? – spytał.

–  Co?

–  Noo, co on na ten temat sądzi?

–  Ee, panie, mojego tatę to już trzy lata temu zabrali.

–  Zabrali?

– Nie żyje, nie żyje. – Przyłożyła dłoń z palcami ułożonymi w pistolet do swojej skroni. – Puf! Wie pan, jak wtedy mózg wylatuje? Taki szary budyń na ścianie. Ale czasami kula ugrzęźnie w środku i wtedy nic nie widać. Ale z włoda to serią i wtedy głowy w ogóle nie ma. Bum-bum-bum! A ja kiedyś strzelałam… wie pan, jak to kopie? Mało mi z ręki nie wyskoczył. Strzelał pan kiedyś? Brat mówi, że najlepsze są te snajperskie. Człowiek idzie sobie pustą ulicą, a tu nagle nie wiadomo skąd… i załatwiony! Fajne, nie? Ale jeszcze lepsze są granaty. Znaleźliśmy kiedyś z bratem… O rany, mama mnie woła, muszę lecieć. -Poderwała się i odbiegła.

Nie patrzył za nią. Czuł się winny, że w ogóle z nią rozmawiał. Miał zamęt w głowie, nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć. Przebywał tu już wystarczająco długo, by nie posługiwać się kategoriami urazów psychicznych i traum dziecinnych; lecz na ich miejsce nie znalazł żadnych innych narzędzi. W efekcie po prostu brakowało mu słów i świat rozpadał się na kawałki, nieopisywalny. Ludzie, przedmioty, idee – wszystko się rozmywało. Ta dziewczynka – mój Boże, ta dziewczynka… przecież ona w żadnym razie nie jest chora, to dla niej całkowicie naturalne.

I tak na cokolwiek by nie spojrzał. Normalność nienormalności. Potrzeba nowych słów, nowych myśli. Ale miał tylko stare.

Patrzył i słuchał już bez wyimaginowanego kołpaka na głowie. Dom Partii kubaturą odpowiadał średniowiecznym katedrom i mniej więcej tyle samo słońca do środka wpuszczał. Kłębiło się tu, w zimnym półmroku, ponad tysiąc osób. Tych bardziej odległych widział już tylko cieniami. W kątach, przy nie doburzonych ścianach, poustawiano niskie i wąskie łóżka, coś jakby prycze, na których leżeli chorzy. Od świeżego cmentarza, w jaki przemienił się miejski park, dzieliło ich nie więcej, jak kilkadziesiąt metrów; nie była to dobra wróżba. Przy chorych żadnych lekarzy; tylko rodzina, a i to nie zawsze. Niewykluczone, że ktoś tam właśnie kona w samotności, a tuż obok bawią się dzieci. Przy filarze kilku starców rżnie w karty – oczywiście na pieniądze i oczywiście są to niemieckie marki, bo przecież nie ruble, zżerane przez hiperinflację z prędkością ponaddźwiękową. W cienistym wnętrzu unosi się szum przyciszonych rozmów: rozmawia się tak, by nie zwracać uwagi, niemal szeptem, nawet matki wołające dzieci, bo już pora spać, nawet one czynią to jakimś zduszonym głosem, jakby w obawie poniesienia srogiej kary za podniesienie poziomu dźwięków, choć wszak nie ma tu żadnych strażników, żadnych żołnierzy, żadnych oficjeli, tu sami uchodźcy. A mimo to rozmawia się po rosyjsku. Z perspektywy Nowego Jorku wydawało mu się to kolejnym sztucznym przymusem, powszechnie omijanym -wszak od śmierci Stalina nie groził już stryczek za użycie języka polskiego – tymczasem okazało się zmianą bodaj najtrwalszą. Są takie dzieci, mówił Ślązak z jakimś gorzkim niesmakiem, są takie dzieci, co to już w ogóle: tylko ruski. Z perspektywy Nowego Jorku wydawało się to zgoła niemożliwe. Trzy czwarte wieku – czy to aż tak wiele? Czy to naprawdę tak wiele? A przecież wystarczy się chwilę zastanowić, by pojąć, iż z ludzi, którzy polskiego nauczyli się w dzieciństwie jako języka, jeśli nie ojczystego, to w każdym razie rodzinnego, dziś już żyją jedynie ostatnie niedobitki; że pokoleniem dzisiaj dominującym jest pokolenie ludzi śniących po nocach krwawe koszmary, iż w miejscu publicznym wymknęło im się choć pół zdania po polsku. Można potępiać okrucieństwo takich metod, lecz przecież nikt nie neguje ich skuteczności.

I wtem, jakby w komentarzu do swych rozważań, posłyszał puszczoną z magnetofonu o trzeszczącym głośniku – polską piosenkę. Obdarzony wyjątkowo niskim głosem mężczyzna smętnie zawodził przy akompaniamencie rozstrojonej mandoliny; fatalnie było to nagrane. Smith nie znał tego kawałka, chociaż słyszał już wiele jemu podobnych kiczowatych pieśnideł ciągniętych na nutę ludowych przyśpiewek.

Czarnej Zośce czarne kwiaty,

Czarnej Zośce czarny bez,

Słodki całus piegowatej,

Zezowatej strumień łez.

Dobre słowa cichej żonie,

Cichej żonie tysiąc słów,

A kochankom, słowo o niej

I złą prawdę;

bowiem znów -Tak, to będzie długie lato:

Tego lata zadrży świat…

Obudził go Witschko, potrząsając za ramię. – C-co…?

–  Zbieraj się, idziemy.

Smith momentalnie oprzytomniał. Był wczesny ranek, a sądząc po kącie padania promieni słonecznych – ledwie świtało. Pozbierał swoje rzeczy, zarzucił na bark plecak. Ludzie pogrążeni byli we śnie, nikt nie patrzył. W drzwiach minęli się z rozespaną kobietą, wracającą od przycmentarnych dołów kloacznych.

Na werandzie Smith złapał przemytnika za rękę.

–  Tak – odparł Ślązak, zanim Amerykanin zadał pytanie.

Poszli.

Na rogatkach była zapora, stał tam transporter opancerzony, na nim wylegiwało się dwóch Ruskich, trzeci siedział w trawie obok i zajadał kiełbasę, popijając jakimś mętnym płynem z brudnej flaszki o wyszczerbionej szyjce. Przy nim rozłożyło się trzech młodych mężczyzn w cywilu, grali w karty i opowiadali sobie dowcipy, sołdat z kiełbasą częstował ich chlebem i cebulą. Czwarty z obsługi transportera, rozebrany do szarego podkoszulka, stał przy zaporze i palił papierosa. Przewieszony przez jego ramię włod kołysał się przy każdym zaciągnięciu, zatknięte za pas charakterystyczne kwadratowe magazynki puszczały w pobliski las ostre zajączki z odbitych promieni zbliżającego się do zenitu słońca. Słowem: sielanka wojenna.

Witschko podszedł do palacza i zamienił z nim kilka słów. Ten odwrócił się i zawołał w stronę karciarzy. Niechętnie się pozbierali, schowali karty, podnieśli plecaki; pożegnali się z żołnierzami i podeszli do Ślązaka.

Smith obserwował to wszystko zza pierwszych drzew lasu i kiedy potem spotkał się z grupą za zakrętem szosy, spytał o tych Ruskich.

–  Fajne chłopaki – powiedział ryży. Tymczasem Witschko zbierał się do odejścia.

–  Zobaczymy się jeszcze kiedyś? – zagadnął go Amerykanin.

Przemytnik po swojemu wzruszył ramionami.

–  Wątpię – mruknął, uścisnął mu rękę i odszedł. Trzech młodzieńców odprowadziło go spojrzeniami.

–  Stary skurwysyn – skrzeknął ostrzyżony na łyso. Smith poczuł, że czas przejąć kontrolę nad sytuacją.

–  Smith – rzekł, wyciągając dłoń.

Obawiał się, że z jakiegoś powodu zignorują ten gest, ale niepotrzebnie. Ryży zajął się przedstawianiem.

–  Jan, Michał, Andrzej. – On był Michał, Andrzej to ponury łysol, a Jan to ten trzeci, chudy brodacz z blizną nad okiem.

Smitha zaciekawiła wymowa imion, czysto polska; sam ich dobór też mu się z czymś niejasno kojarzył. Zaśmiali się, gdy zapytał.

–  Oczywiście, że co innego w papierach! Imienna ustawa, wiesz przecież. Ale to są nasze prawdziwe imiona.

Faktycznie, wiedział. W dwudziestym czwartym, równo z ustawą językową, weszła w życie ustawa imienna, nakazująca nadawanie dzieciom jedynie imion znajdujących się w oficjalnym sowieckim rejestrze, zmieniano nawet nazbyt polskie otczestwa. Tak więc ta trójka w bumagi wpisane miała zapewne jakichś Iwanów, Aleksiejów, Michaiłów. Od wybuchu powstania przez Republikę Nadwiślańską przewaliła się prawdziwa fala reimionizacji, zrobiła się z tego po prostu moda.

– A ja jestem Jachim Weltzmann – powiedział Smith. – Żyd repatriowany z Syberii.

Bardzo dobrze – skinął głową ryży Michał. – Bardzo dobrze. Sprzęt w plecaku?

– Aha.

–  To już gorzej. – Poskubał sobie brew. – No nic, coś wykombinuj emy.

–  Gdzie jest Wyżryn?

–  Powoli, powoli.

–  Mówią, że ruszył z Bałkanów.

–  Wiosna w końcu.

–  A słyszeliście, że Czerniszewski nie żyje?

–  Co, znowu? – skrzywił się Andrzej. – Ten Posmiertcow nie ma w ogóle wyczucia. Ile w końcu można? Istny kabaret z tego zrobił.

Posmiertcow był ministrem obrony Rosji. Michał spojrzał w niebo.

–  No to pójdziemy. Ładny dzionek. Co będziemy tu sterczeć jak stare dzięcioły.

Machnął na Andrzeja i ponurak ruszył naprzód, zapewne jako czujka. Smith z dwoma pozostałymi wkrótce stracili go z oczu, zresztą początkowo maszerowali bardzo powoli, pozwalając tamtemu wysforować się na odpowiednią odległość. Później jednak narzucili mordercze tempo.

1 ... 30 31 32 33 34 35 36 37 38 ... 57 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название