Prawo do powrotu
Prawo do powrotu читать книгу онлайн
Opowie?? ta rozpoczyna sie i ko?czy w Kosmosie. Nie jest kronik? kosmicznej wyprawy – jest tylko jej epizodem.
Astrolot, gwiazdy, planety i kosmiczna pustka s? tu scen?, na kt?rej dziej? si? sprawy Istot Rozumnych – istot male?kich i bezsilnych, gdy rozpatrywa? je z osobna, pot??nych jednak, gdy wspiera je wiedza, technika i do?wiadczenie miliard?w im podobnych, cho? odleg?ych w przestrzeni i czasie.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Major rozłożył ręce i uśmiechnął się przepraszająco, po czym zawiązał tasiemki plastykowej teczki i podał ją Janowi.
– W porządku. Pan mnie w to pakuje – pan też będzie mnie z tego wyciągał – powiedział Jan, siląc się, aby wypadło to możliwie dowcipnie i beztrosko.
Kiedy jednak major znalazł się za progiem, Jan poczuł niedwuznaczne,,mrówki" na grzbiecie…
2
Księżycowy samochód poruszał się dość szybko po przetartym szlaku. Jan, rozparty na tylnym siedzeniu, widział przed sobą – pomiędzy masywnymi korpusami dwóch robotów – wycinek księżycowej panoramy. Nie znał tych okolic, kazał więc jednemu z robotów podawać głośno nazwy mijanych obiektów i widocznych większych kraterów. Robot-kierowca znał je wszystkie doskonale, widać wielokrotnie już przemierzał tę trasę. Drugi robot tkwił bez ruchu obok kierowcy; od czasu do czasu tylko, wymierzonymi, mechanicznymi ruchami, regulował coś na desce rozdzielczej pojazdu.
Jan, który w ciągu ostatnich kilkudziesięciu godzin wędrował nieustannie od stacji do stacji, wykorzystywał na drzemkę każdy równiejszy odcinek trasy, gdy pojazd sunął kołysząc się z lekka na miękkich amortyzatorach.
Obudziło go delikatne potrząsanie za ramię. Otworzył oczy i zobaczył pochyloną nad sobą postać robota.
– Przepraszam, panie inżynierze. Jesteśmy przed stacją Arthemis – powiedział robot, otwierając drzwi pojazdu.
Jan sprawdził wskaźnik powietrza, dociągnął pas na swym ubiorze księżycowym i spojrzał pytająco na robota.
– To jedna z najpiękniej położonych baz księżycowych -powiedział robot, jakby cytując przewodnik turystyczny. -Założona w końcu ubiegłego wieku, wielokrotnie modernizowana, służyła jako baza centralna wielu wyprawom selenograficznym, badającym ten rejon powierzchni Srebrnego Globu. Obecnie od dwóch lat jest nie zamieszkana…
– Dobrze, dobrze… – przerwał mu Jan, wysiadając z pojazdu.
Z przyjemnością rozprostował nogi, przeszedł kilkadziesiąt metrów w kierunku stacji i znalazłszy niewielki odłam skalny, przysiadł na nim, by obejrzeć to reklamowane cudo.
Stacja Arthemis wyglądała rzeczywiście malowniczo. Położona na stoku sporego wzniesienia wtapiała się w kamienisty krajobraz. Znaczna część jej powierzchni użytkowej ukryta była w szerokiej, ukośnie biegnącej szczelinie, przecinającej stok. Do wrót stacji wiodła dość stroma, wąska droga, pokonująca w dwóch zakosach wysokość kilkudziesięciu metrów.
Jan wytężył wzrok, chcąc z daleka dostrzec jakiś ślad ludzkiej obecności – błysk światła w przejrzystej kopułce obserwacyjnej, jakiś ruch przy wejściu… Niczego takiego nie wypatrzył, choć przecierał kilkakrotnie hełm irchową
ściereczką i wytężał wzrok. Po kilku minutach zawrócił do pojazdu, wsiadł i kazał jechać. Już w kabinie samochodu spostrzegł, że ma odpiętą jedną z zewnętrznych kieszeni skafandra. Zanim ją zapiął, sprawdził odruchowo zawartość. Brakowało irchy do przecierania szybki w hełmie, ale ponieważ pojazd w pędzie minął właśnie miejsce, gdzie Jan ją zgubił, więc machnął ręką na ten drobiazg.
Dojeżdżali do wrót tunelu śluzowego. Niebieskoszary pył podłoża utrwalił tu dziesiątki śladów różnych pojazdów, odwiedzających stację od chwili jej powstania. Wszystkie ślady były zupełnie wyraźne, jakby pozostawione przed chwilą. Tylko w miejscach, gdzie jedne przecinały drugie, można było stwierdzić, który był późniejszy. Pojazd zatrzymał się przed stalową bramą. Robot-kierowca podszedł do dźwigni zamka i przesunął ją. Na wrotach zapłonęło zielone światło i po chwili odsunęły się one, wpuszczając pojazd do wnętrza.
W komorze śluzy zapłonęło światło. Jan patrzył przez chwilę na wskaźniki małej tablicy rozdzielczej. Ciśnienie i skład powietrza we wnętrzu stacji nie odbiegały od normy. Wskaźnik zapasu ciekłego powietrza wykazywał lekki ubytek poniżej maksymalnego stanu, ale to jeszcze nie świadczyło o obecności Judzi.
Roboty sprawnie wyładowywały swoje skrzynie z przyrządami pomiarowymi. Jan podszedł do obszernych drzwi, wiodących w głąb stacji. Śluza wypełniła się już powietrzem, więc nacisnął przycisk zamka.
Ruszył korytarzykiem w kierunku części mieszkalnej, roboty zaś skierowały się od razu do siłowni, mieszczącej się na niższej kondygnacji, pod poziomem gruntu. Jan znał z grubsza rozkład pomieszczeń stacji Arthemis. Była to jedna z tych, które major Netz zaznaczył na mapie czerwonymi kółkami. Tej mapy Jan oczywiście nie miał, nie miał także planu stacji, ale wbił je sobie w pamięć podczas pierwszej doby pobytu na Księżycu.
Jan odszukał pierwszy z brzegu pokój mieszkalny, wszedł do środka i z ulgą ściągnął skafander.
„Trzeba będzie obejść wszystkie kąty" – pomyślał i ziewnął. Miękki tapczan kusił jednak zbyt mocno. Wyciągnął się na nim z dłońmi pod głową i – „tylko na chwilę" – przymknął oczy.
Gdy je otworzył, zobaczył przed sobą siedzącego na krześle mężczyznę o podłużnej, szczupłej twarzy i okrągłych, bardzo ciemnych oczach. Ta twarz, choć zmieniona upływem lat, była Janowi znana. Prawie natychmiast skojarzył ją z imieniem i nazwiskiem.
– Witam cię w stacji Arthemis – powiedział tamten, a Jan zauważył, że w spoczywającej na kolanie dłoni trzyma mały pistolet.
– Dzień dobry – powiedział Jan spokojnie. – O co chodzi?
– Czyżbyś naprawdę nie wiedział?
– O czym?
– Dobrze, dobrze… Już ja wiem, to wystarczy. Wynoś się stąd. Ten pokój nie ma dobrego zamknięcia, musisz się przenieść do innego pomieszczenia.
– Nie denerwuj się, Carlos… – wycedził Jan, obserwując twarz przeciwnika.
Lufa pistoletu drgnęła. Przybysz wstał z krzesła i z bliska przyjrzał się Janowi.
– A ty skąd mnie na tyle znasz, że zwracasz się do mnie po imieniu, którego już od lat nie używam?
– Zawsze byłeś krótkowidzem, Carlos. I nie chciałeś nosić okularów. Ale teraz już powinieneś, nie jesteśmy głupimi studentami, tylko poważnymi ludźmi, załatwiającymi poważne sprawy!
Człowiek nazwany Carlosem wciąż wpatrywał się w twarz Jana.
– No, przypomnij sobie, pierwszy rok studiów, Instytut Kosmiki!
– Jan? – wyszeptał Carlos na wpół do siebie.
– Tak, to ja. Bardzo dawno cię nie widziałem. Dziękuję, że złożyłeś mi tak nieoczekiwaną i miłą wizytę. Tylko… może opuścisz nieco niżej lufę tego, co trzymasz w ręce…
Carlos spojrzał na niego bystro.
– Zaraz, zaraz, przyjacielu – powiedział przeciągle. – Wydaje mi się, że studiowaliśmy razem biofizykę?
– Owszem, ale tylko przez jeden rok. Później zniknąłeś mi z oczu. Pewnie masz jeszcze gdzieś kilka pożyczonych ode mnie książek.
– Ty mnie tu, kochany, nie zagaduj – burknął Carlos zimno i z irytacją. – Od kiedy to biofizycy jeżdżą po Księżycu jako konserwatorzy stacji badawczych? Gadaj zaraz, kto cię tu przysłał, co tu robisz? Pomówmy szczerze…
– Świetnie, ty zaczynasz! – uśmiechnął się Jan.
– Jesteś bezczelny – Carlos z dezaprobatą pokręcił głową, ale Jan zauważył, że jego dawny kolega mimo woli daje się wciągnąć w rozmowę, której ton przypominał nieco beztroskie pogaduszki sprzed kilkunastu lat.
Tak, to był ponad wszelką wątpliwość ten sam Carlos Pedro Aldez, zawsze skłócony ze wszystkimi, ambitny pechowiec, podejrzliwy i nieufny, anarchista i znany na całym wydziale rozrabiacz, pewien swej nie docenianej przez ogół genialności, bezwzględny, jak wszyscy diabli, w swoim dążeniu do niezależności i panowania nad kolegami – co mu się zresztą na ogół nie udawało.
Jeden tylko Jan potrafił niekiedy dojść z nim do ładu. Czyżby Kosmopol dogrzebał się aż do tych starych spraw Jana-studenta? Jeśli tak, to doprawdy, oni muszą chyba wszystko wiedzieć. To by tłumaczyło, dlaczego wybór padł na Jana, ale… jeśli Carlos jest tym, który porwał statek księżycowy, to cóż mogą pomóc stare znajomości?
– Jesteś bezczelny i mylisz się, sądząc, że będę się z tobą cackał tylko z powodu jakichś tam dawnych kontaktów. Ale ponieważ jakoś nigdy nie miałem z tobą poważniejszych zatargów, więc niech tam, zagrani w otwarte karty. Tak, to właśnie ja i jeszcze paru porwaliśmy ten statek.
– Przeskrobaliście coś na Ziemi?
– Tak mówią? A, to dobrze. Ale Kosmopol szybko przekona się, że mamy zupełnie czyste konto. Poza tym porwaniem, oczywiście, lecz to po prostu drobiazg, preludium…
– Po co to wam było potrzebne? Kiedy zamierzacie odesłać Binxa?
– O, za dużo chcesz wiedzieć, Jan. Staremu Binxowi żyje się u nas doskonale. Więc przysłali cię tutaj, żebyś nas wytropił?
Jan ociągał się chwilę z odpowiedzią.
– Nno… – powiedział wreszcie – jeśli już mamy szczerze rozmawiać, to powiem. Tropić was nie musiałem, bo Kosmopol jest prawie pewien, że jesteście właśnie tutaj. To zresztą nie ma większego znaczenia, bo dopóki macie zakładnika, nie mogą przeprowadzić żadnej akcji przeciwko wam. Boją się o tego Binxa. To człowiek stary, niezupełnie zdrowy… Krótko mówiąc, przysłali mnie, abym was skłonił do wypuszczenia go stąd w zamian za mnie. Zgodziłem się zostać tu jako zakładnik tak długo, jak będziecie uważali za stosowne. Choć właściwie nie rozumiem, do czego zmierzacie…
Aldez zarechotał, wyraźnie ubawiony propozycją zamiany.
– A to dopiero! – śmiał się głośno i szczerze, siadając na skraju tapczana. – Wypuścić Binxa! Albo są tak naiwni i myślą, że ja nie wiem, kogo u siebie mam, albo… może sami nie wiedzą?… No, niech cię licho! To ci kawał! Oddać im Binxa!
Spoważniał nagle, zastanawiając się nad czymś i mierząc Jana spojrzeniem.
– Powinienem odesłać cię stąd do stu diabłów – powiedział. – Ale nie zrobię tego. Przyda mi się drugi zakładnik. A Binxa nie oddam, tak jak się nie oddaje wygranego losu loteryjnego. Chodźmy!