-->

Czarna Szabla

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Czarna Szabla, Komuda Jacek-- . Жанр: Научная фантастика. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Czarna Szabla
Название: Czarna Szabla
Автор: Komuda Jacek
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 193
Читать онлайн

Czarna Szabla читать книгу онлайн

Czarna Szabla - читать бесплатно онлайн , автор Komuda Jacek

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 ... 17 18 19 20 21 22 23 24 25 ... 49 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

- Starosta może być blisko - rzekł gruby, który od dłuższego czasu przyglądał się otaczającym ich braciom polskim. - Czekajcie, bracia, mam ja lepszy sposób na tego ptaszka.

Zawrócił konia, wpadł w tłum Chrystian. Po chwili wrócił, wlokąc za włosy opierającą się i szlochającą... Rachelę!

- To jego córka!

- Zacna i gładka! - warknął ten najmłodszy, ze zmrużonym okiem. Zeskoczył z konia, skinął na pachołków. Szybko popchnęli dziewczynę w tył, aż uderzyła plecami o bok wierzchowca trefionego szlachetki, chwycili za ręce, przytrzymali.

- I co teraz, panie Krysiński? - zapytał pijanica. - Dajesz pieniądze czy mamy skraść wianek tej sikoreczce?!

W oczach starego szlachcica zapalił się błysk. Ale na krótko.

- Zostawcie moją córkę, bracia - powiedział groźnie. - To niewinna dziewka!

- Jeśli nie zapłacisz, będzie winna! - warknął konus. - Dajesz bakszysz czy mamy jej pokazać, co znaczy miłować po katolicku?!

- Nic wam nie dam!

- Kto pierwszy, panowie bracia?!

- Ja! - trefiony odezwał się po raz pierwszy. A potem pochylił się w siodle i jednym szybkim ruchem rozerwał żupan, odsłaniając piersi Racheli. Poklepał je pożądliwie, chwycił mocno i brutalnie.

Coś świsnęło w powietrzu. Trefiony wrzasnął, złapał się za prawe oko, wyleciał z kulbaki, zwalił się w piach zryty kopytami, prosto w śmierdzącą kupę końskiego nawozu.

Bryganci zamarli. Najpierw spojrzeli na jęczącego herszta, potem na siebie, a dopiero wówczas się odwrócili.

Przed drzwiami zboru stał Dydyński. Był bez szabli, bez broni. W prawym ręku podrzucał rytmicznie duży kamyk. I uśmiechał się zimno.

Trefiony podniósł się z jękiem. Spod dłoni przyciśniętej do prawego oczodołu sączyła się krew, usta wykrzywiał grymas wściekłości.

- Wybił mi oko! - wrzasnął. - Skurwysyn!

- To Dydyński, stolnikowic sanocki - rzekł gruby. - Co on tu robi?

- To zajezdnik!

- Podstarości Chamiec go szuka!

- Zajechał Zagórz!

- Brać go! Żywcem!

Pierwszy skoczył w stronę pana Jacka konus w kolczudze. Czeladnicy odepchnęli Rachelę i chwycili za szable. Brygant ze zmrużonym okiem i reszta zbójeckiej kompanii porwali za broń.

Dydyński przysiadł na piętach, unikając pierwszego cięcia. Uniknął szerokiego zamachu szabli, a potem doskoczył do przeciwnika. Nikt nie zapamiętał jego ruchów, nikt nie zdążył dostrzec, w jaki sposób chwycił konusa za nadgarstek, wykręcił mu rękę, kopnął w brzuch, obrócił w tył i kolejnym kopniakiem posłał prosto pod nogi kompanów.

- Dość tego! - rzekł stolnikowic. - Wy matkojebcy, strachy na stare baby! Wy przysiercki tatarskie! Już dość poswawoliliście! Siadać na koń i dymać na gościniec! Tam wasze miejsce!

Zapłakana Rachela wpadła w ramiona Gedeona.

- Już dobrze! Dobrze - wyszeptał jej do ucha.

- Gedeon, biegnij! - jęknęła. - Leć, najmilszy!

- Po co?

- Po szablę! - zaszlochała. - Przynieś szablę pana ojca!

- Ale jak to? Co ojciec...

- Idź! - potrząsnęła nim mocno. - Idź i przynieś ją! Nie sprzeczał się dłużej. Odwrócił się i popędził do stodoły.

Dydyński skoczył w stronę szabli upuszczonej przez wroga. Nie zdążył. Zanim dopadł do broni, brygant ze zmrużonym okiem pierwszy postawił na niej nogę. A potem roześmiał się wesoło.

Stolnikowic cofnął się. Był sam jeden naprzeciwko czterech wywołańców, zawołanych rębajłów i ich czeladzi. Za plecami tamtych tłoczyli się bracia polscy - chłopi i czeladź. Jednak żaden z nich nie mógł w niczym pomóc Jackowi.

- Czas w ziemię, panie Dydyński - wyszczerzył zęby trefiony, który wciąż trzymał się za zakrwawione oko. - Kto by pomyślał, panie stolnikowicu, że skończycie pod zborem nurków.

- Bić go! - jęknął konus w kolczudze, który z trudem gramolił się na nogi. - Za... zabijcie skurwy... syna...

Czarna Szabla - img_6.jpeg

Rzucili się na niego ze wszystkich stron, z szablami, czekanami i nadziakami. Któryś z pachołków uniósł rusznicę i strzelił. Dydyński schylił się w ostatniej chwili. Kula gwizdnęła nad jego barkiem, wybiła dziurę w drzwiach zboru.

Stolnikowic umknął sprzed ostrza szabli, w ostatniej chwili wyminął rozpędzonego pijanicę. A potem wskoczył do wnętrza drewnianej świątyni, popędził do podwyższenia na końcu sali, między dwoma rzędami drewnianych ławek. Jednak nie pobiegł tam, aby głosić Słowo Pańskie. Jednym ruchem wyrwał drewnianą żerdź z oparcia ławy. A potem zwrócił się ku prześladowcom.

Ludzie Pamiętowskiego wpadli nań ze wszystkich stron. Dydyński zawinął w rękach drewniany bal, odbił cięcia; uderzył w łeb grubego szlachcica, pozbawił go tchu. A potem żerdź trzasnęła mu w dłoniach, cięta szablą trefionego. W ostatniej chwili zajezdnik umknął spod jego szabli, powalił jednego z czeladników. I wbił ułamany koniec drąga prosto w brzuch pijanicy.

Trafiony zawył, zaharczał, padł na kolana, przetoczył się na bok, nie wypuszczając z ręki szabli, chwycił za ławę, chcąc wstać, przewrócił ją, przesunął i tak zamarł, waląc łbem o drewniane deski podłogi.

A potem coś zabrzęczało pod nogami Dydyńskiego. Stolnikowic zamarł otoczony przez nieprzyjaciół. Rzucił krótkie spojrzenie w dół i dostrzegł lśniącą klingę szabli. Była długa, zakrzywiona, zwieńczona prostym jak krzyż jelcem ozdobionym z boku półkolistym paluchem. Stolnikowic poznał ją w lot. Pamiętał tę broń z opowieści swego ojca, z dawnych wspomnień o czasach, gdy pan Krysiński nie zamienił jeszcze swej broni na kostur nowochrzczeńców.

Szybko jak błyskawica chwycił szablę.

A potem runął na swoich wrogów.

Spadł na nich jak jastrząb na stadko kurcząt. Zaglądający przez wrota chłopi usłyszeli tylko trzy brzęknięcia stali, trzy błyski ostrza. A zaraz potem zimna klinga przerąbała nieosłoniętą przez kolczugę szyję. Szlachcic w misiurce zawył, chwytając się za przerąbany bark, postąpił cztery chwiejne kroki ku wyjściu i padł na twarz. Czerwona krew trysnęła z jego ran, siknęła obficie z rozrąbanej tętnicy, zraszając białe ściany zboru, zakurzone deski podłogi; upstrzyła czerwonymi plamami pozostawiony na ławie Katechizm Rakowski pana Moskorzewskiego.

Podniósł się krzyk, gdy Dydyński przemknął pomiędzy opadającymi ostrzami, a potem szybkim cięciem odrąbał w łokciu rękę jednemu z pachołków. Okaleczony zawył, chwycił się za kikut tryskający krwią, pomknął przed siebie, potknął się o jedną z ław, padł na podłogę, miotał się tam, ryczał i dygotał. Zaglądający przez otwarte wrota bracia polscy załamywali ręce, chwytali się za głowy, a niektórzy szlochali.

Dydyński nie patrzył na nich. Miał wciąż przed sobą pięciu przeciwników.

A potem kolejny pachołek zwalił się z hałasem na posadzkę cięty w skroń, spróbował jeszcze powstać z kolan, ale już nie zdołał. Szlachcic walczył dalej. Unikał ciosów, przemykał się pod ostrzami szabel. Cięli się wśród porozwalanych ław, w kałużach krwi, między porąbanymi od ciosów balami wspierającymi strop zboru. Dydyński roztrącił przeciwników. Rozchlastał od góry do dołu żywot szlachcicowi z przymrużonym okiem, posłał go na kolana, a potem ciosem łaski ciął w przelocie w łeb, gasząc jego życie, tak jak pijany szlachcic polski ścina w karczmie przed sprzedajnymi dziewkami knot płonącej świecy. A zaraz po tym kolejny pachołek padł pchnięty piórem szabli w pierś. Ostatni, ranny w rękę, skoczył ku wejściu, roztrącił braci polskich, którzy odsuwali się od niego jak od zadżumionego, a potem z krzykiem rzucił się w stronę koni.

Zostali sami, we dwóch. Dydyński i trefiony.

- Czołem, panie Żurakowski - mruknął młody rębajło.

- Mości Dydyński - ani jedna żyłka nie drgnęła na twarzy trefionego, gdy wymawiał te słowa - wiele gadali mi w Sanoku o waszmości, ale z tego, co widzę, toś prawdziwy gracz na szable. Mam coś przekazać komuś po twym zgonie?

- Pozdrów...

- Kogo?

- Żurakowskich w piekle!

Starli się pośrodku zboru. Żurakowski zasłonił się nadziakiem, przyjął cięcie Dydyńskiego na okutą żelazem rękojeść broni, a prawą ręką ciął z podlewu szablą. Stolnikowic uchylił się w diabelskim przeciwtempie, chlasnął trefionego w skroń. Chybił, przyjął na zastawę szabli cios zadany nadziakiem Żurakowskiego, jęknął, gdy wraża szabla rozpłatała mu rękaw żupana, cięła go po ręku. Dydyński obrócił się w błyskawicznym piruecie, ciął wlew, wręcz, krzyżem, a Żurakowski złapał jego ostrze między rękojeść nadziaka skrzyżowaną z klingą szabli, ścisnął, by stolnikowic nie mógł wyrwać broni. Przez chwilę szarpali się nadaremnie. A potem Żurakowski rozłożył ręce, zwalniając broń Dydyńskiego, i półkolistymi ruchami uderzył - jednocześnie nadziakiem i szablą z podlewu oraz podkrzyża.

1 ... 17 18 19 20 21 22 23 24 25 ... 49 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название