Czarna Szabla
Czarna Szabla читать книгу онлайн
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
- To źle, panie Dydyński. Spowiadałeś się z tego?
- Nie, mości panie Krysiński. Bo ciągle wierzę w jedno.
- W co, jeśli wolno spytać?
- W to, że jako szlachcic mam tu, na tym parszywym świecie, coś do zrobienia.
- Chwalebne, bracie. Cóż to jest? Niechaj zgadnę: rozwalanie łbów panom braciom na biesiadzie? Porywanie panien? Pojedynki? Picie na umór? Niewolenie chłopek?
- Bronię tych, którzy sami się obronić nie potrafią. Prawda, biorę za to złoto, choć i to nie zawsze. A czasem pro publico bono obronię wdowę, wyrwę spadek dla sierot od rodziny, obiję zawalidrogę, w pysk strzelę pieniaczowi.
- I przelewasz krew. Jak owi Rzymianie, co ją z Jezusa wytoczyli na krzyżu. Nie wstyd ci, bracie?
- A tobie nie wstyd namawiać nas, szlachtę, abyśmy szablę odłożyli i kostury do rąk wzięli? Nie może Rzeczpospolita się rozbroić, a szlachta z konia zsiąść, aby z wami w zborach godzinki klepać. A wiesz czemu?
Krysiński milczał.
- Bo wtedy wrogowie nasi rozedrą Rzeczpospolitą jak postaw sukna. A wiesz, panie Krysiński, bracie polski, co stanie się, kiedy zamiast starostów i wojewodów, którymi tak pogardzacie, przyjdzie tu Moskwa, Niemcy, Szwedy i Turcy? Co będzie wtedy z waszymi zborami? Ile stosów zapłonie ku uciesze gawiedzi? Gardzicie urzędami i dostojeństwami, poniżacie Rzeczpospolitą, a przecież waszym kaznodziejom włos tu z głowy nie spadnie. Chyba że po pijanemu burdę zaczną w karczmie albo pospólstwo kamieniem w okno rzuci. Wasz Moskorzewski, Szlichtyng, Wiszowaty i Gosławski wolno chodzą i korzystają z przywilejów szlacheckich. A co by było z nimi w Hiszpanii? We Francji? Tak, panie bracie, gardzisz mną, bo jestem dawnym żołnierzem, ale tacy jak ja, choć katolicy, bronią was przed wygnaniem i szubienicą, których zaznacie po upadku Rzeczypospolitej. Tak oto nazwij sobie moją powinność.
Krysiński milczał przez chwilę. Przygryzł wąsa.
- Jeśli chcesz nadal widywać moją córkę, mości Dydyński, tedy wyrzeknij się szabli, dostojeństw i herbu - powiedział ponuro. - Ja mego zdania nie zmienię.
Dydyński podniósł się i wyszedł z izby.
- Panie stolnikowicu!
Szlachcic zatrzymał się w drzwiach.
- Nie będę nic płacił Pamiętowskiemu. Chociaż po prawdzie to mam u niego dług...
- Więc jednak?
- To nie są pieniądze.
- A więc co to jest?
- To moja sprawa, panie Dydyński. Ale bądź pewny, prędzej San wyschnie, niż Pamiętowski dostanie ode mnie choćby jednego talara.
7. Przysięga
- Co z nami będzie? - wyszeptała Rachela, uwalniając się z objęć pana Dydyńskiego.
- Nie wiem. Twój ojciec nie bardzo mnie lubi.
- Bo nie chcesz odłożyć szabli. Nie odda mnie nikomu spoza zboru.
- Łatwo mówić. Mam się wyrzec zaszczytów, przywilejów. Mam rzucić wszystko, nawet mój honor i fantazję?
- Nie uczynisz tego dla mnie?
- Gdybym był plebeuszem, chamem albo łyczkiem, co całe życie krajał biernat i zamsik, wszystko byłoby znacznie prostsze. A nie jest. Czy ty wiesz, co to dla szlachcica polskiego koń, szabla, noc na stepie? Wojna, zwada, pojedynek? Pan Bóg uczynił nas rycerzami, więc nie buntujmy się przeciwko jego woli. Czy ty wiesz, co to jest życie w niebezpieczeństwie, kiedy każdego dnia nadstawiasz karku?
- Pewnie nie uwierzysz, ale mój ojciec w młodości był taki sam jak ty.
- A toś mnie w rzyć żołędziem trafiła. Jakże to? Nie może być!
- A właśnie, że tak było. Pan Mikołaj Krysiński bywał na wojnach, a na całej Rusi Czerwonej nie znano znaczniejszego rębajły. Chadzał na Moskwę za króla Stefana, na Tatarów, na Gdańsk zbuntowany.
- Zatem dlaczego przystał do nowochrzczeńców?!
- Kiedyś w Sanoku - jej głos przeszedł w szept - kiedy pan ojciec był ledwie po ślubie z moją matką Anną, świeć, Panie, nad jej grzeszną duszą, pokłócił się w karczmie ze swym najlepszym przyjacielem. Zranił go w pojedynku w łeb tak, że tamten omal ducha nie wyzionął. Kiedy ojciec otrzeźwiał, straszny żal go wziął. Modlił się, płakał, na mszę dawał, serce z piersi wyrywał, aby jego druh przeżył. I wtedy Pan go oświecił, zesłał na niego moc uzdrawiania. Ojciec uleczył rannego, ale nie wrócił już do kompanii. Długo pisma święte czytał, żywoty mężów, na koniec spotkał pana Szlichtynga. I tak stał się chrystianinem, odpasał szablę, wziął do ręki kostur i zamienił Krysinów na Jeruzalem.
Dydyński milczał zamyślony.
- Co waszmość zrobisz, jak przyjedzie tu znowu kompania Pamiętowskiego?
- A cóż mam robić, głowę w piasek schować jak ten stwór afrykański z dwiema głowami w zwierzyńcu u pana kanclerza pod Zamościem? Krew we mnie się burzy!
- Nie czyń zwady, panie Dydyński. Ojciec prosił, abyś nie przelewał niczyjej krwi. Jeśli to uczynisz, spojrzy na ciebie łaskawym okiem.
- Skoro tego sobie życzysz. Jestem gościem i nie będę obrażał gospodarza.
- Daj słowo!
- Nie!
- Proszę! - Objęła go za szyję i pocałowała po włosku, to jest w taki sposób, jaki opisał w swych poezjach pan Daniel Naborowski, a potem zamazał w rękopisie.
Ten argument poskutkował.
- Dobrze - wyszeptał Dydyński. - Nie będę sprawiał kłopotów, jeśli Pamiętowski da okazję twemu ojcu. Obiecuję to solennie.
8. Złamane przykazanie
Kiedy otwarły się ciężkie drzwi do zboru i bracia poczęli wychodzić ze świątyni, ludzie Pamiętowskiego czekali na nich po drugiej stronie placu. Stali w ośmiu, mrużąc oczy od słońca, z dobytymi szablami i nadziakami. Gorący wiatr szarpał połami ich delii, ciął w oczy piachem i pyłem. Na widok zbrojnych chrystianie zamarli. Jednak brat Krysiński pierwszy wystąpił na czoło pochodu.
- Nie lękajcie się, bracia! - rzekł. - Pan nas obroni i poprowadzi. Ruszajcie śmiało za mną.
Bracia polscy pochylili głowy. A potem postąpili w ślad za szlachcicem. Szli ściśnięci w kupę, mruczący modlitwy, obejmujący się pod ręce; prosto pod wzniesione ostrza, na końskie pyski, omiatani szyderczymi spojrzeniami swawolników.
- Panie Krysiński, pozwól tutaj! - krzyknął konus w misiurce. - Albo szabelkami waszmości na rozmowę poprosim!
Szlachcic się nie odezwał. Szedł wmieszany w tłum, otoczony braćmi w wierze.
- W skok, mości panowie! - zakomenderował opasłobrzuchy moczygęba.
Ludzie Pamiętowskiego skoczyli w tłum, siekąc nahajami, bijąc wiernych płazami szabel po łbach i plecach, roztrącili, stratowali chłopów i czeladź. A potem wywlekli z gromady opierającego się Krysińskiego, rzucili go na ziemię przed koniem trefionego wywołańca, dodając na repetę kilka kopniaków.
- Gdzie pieniądze, panie bracie!? - zagadał brygant w misiurce. - Gdzie talary? Dawaj! Zaraz!
- Nie jestem wam nic dłużny! - odrzekł Krysiński. - Ostawcie nas w spokoju, bracia.
Swawolnicy popatrzyli na siebie z niedowierzaniem. Opasły pijanica splunął przez połamane zęby.
- Panie Kozłowski, przekonaj go, waszmość, do naszych racji!
Ten ze zmrużonym okiem chlasnął Krysińskiego nahajem w twarz. Stary szlachcic jęknął, zasłonił oblicze ramieniem. Na próżno. Natychmiast posypały się nań kopniaki, razy, ciosy zadane płazem szabli. Zwinął się w kłębek, skulił zakrwawiony, krzyknął z bólu.
Bryganci zamarli nad nim zasapani, dyszący. Gruby szlachcic złapał Krysińskiego za podgolony łeb, poderwał głowę w górę, spojrzał w oczy.
- Płać, z kurwy synu! - warknął. - Płać, szołdro, nurku przeklęty, poganinie! Płać, bo ci dwór spalimy, chłopów wyrżniemy! My tu siłą, nowochrzeczeńcu, bluźnierco, heretyku!
- Żaden Dydyński tu w twojej obronie nie stanie! - zarechotał konus. - Nie masz obrońców, więc dawaj złoto!
- Nic nie dam - jęknął Krysiński. - Idźcie precz, bracia!
Nawet trefiony gwizdnął przez zęby.
- Uparty - skomentował ten ze zmrużonym okiem. - Co z nim teraz? Powiesić? Za koniem powłóczyć? Dwór spalić?