Ucieczka z Raju
Ucieczka z Raju читать книгу онлайн
Ucieczka z raju to udana kontynuacja ?atwo by? Bogiem autorstwa Roberta J. Schmidta. Akcja ksi??ki dzieje si? w dwudziestym czwartym wieku, w czasie najwi?kszego triumfu ludzko?ci, kt?ra wolna od konflikt?w powoli, ale konsekwentnie kolonizuje kolejne obszary kosmosu. Jednak spokojna stabilizacja, cho? jest stanem wielce po??danym nigdy nie trwa wiecznie. W ko?cu dochodzi do spotkania z obc? cywilizacj?, kt?ra okazuje si? nie wykazywa? ?adnej woli kontaktu, za to wywo?uje wojn?, w kt?rej nie bierze je?c?w i niszczy wszystko na swojej drodze. Stawk? w konflikcie jest nie tylko podb?j nowego terytorium, ale te? fizyczne unicestwienie wroga... Na jednej z ewakuowanych po?piesznie planet zrehabilitowany kapitan ?wi?cki toczy swoj? prywatn? wojn? o ocalenie jak najwi?kszej liczby ludzi. Kolonia na Delcie Ulietty kryje jednak o wiele wi?ksz? tajemnic?, kt?ra by? mo?e pozwoli odmieni? losy ca?ej wojny. W ksi??ce Schmidt'a akcja p?dzi od pierwszych stron. Ucieczka z raju to klasyczna powie?? science fiction z wyrazistymi postaciami, intrygami, walk? o w?adz? i oczywi?cie kosmicznymi bitwami. Autor pokazuje, ?e zagadnienie inwazji obcych to wci?? niewyczerpane ?r?d?o pomys??w na ciekawa fabu??. Robert J. Szmidt wykaza? si? niezwykle bogat? wyobra?ni?, opowiadaj?c swoj? histori? z ogromnym wdzi?kiem i oryginalno?ci?.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
być zabrani na polowania i przesłuchania – wyjaśnił Lisky po chwili wahania. – Zazwyczaj są
łagodni jak baranki i wykonują wszystkie polecenia.
* * *
Thomashley wrócił wieczorem. Chwilę po kolacji. Przynieśli go obaj pomocnicy Bidleya.
Zorientowałem się, że coś jest nie tak, kiedy na bloku nagle zrobiło się cicho jak makiem
zasiał. Podniosłem się z pryczy i spojrzałem w stronę drzwi, tam, gdzie wszyscy już patrzyli.
– Niech ktoś poda apteczkę! – zaordynował porucznik Navin, zanim przekroczyli próg.
– Gdzie jest jego prycza? – zapytał Lisky.
Ktoś wskazał miejsce na najwyższym poziomie. Obaj porucznicy skrzywili się jak na
komendę.
– Dajcie go tutaj – zasugerowałem, zrywając się i rozściełając koc.
Zanim ułożyli go wygodnie, ktoś przyniósł apteczkę. Navin wyjął ją z drżących rąk rudego
chłopaka i odsunął go w tłum, jakby miał do czynienia z manekinem. Wszyscy zgromadzili się
wokół mojej pryczy, nieruchomi, milczący, z szeroko otwartymi oczami.
Nie wiem, jak wyglądało całe ciało Thomashleya, ale widok dłoni i twarzy wystarczył, bym
poczuł mdłości. Dranie powyrywali mu wszystkie paznokcie, dwa palce były na pewno
złamane. Dało się to zauważyć gołym okiem.
Twarz wyglądała jeszcze gorzej. Opuchnięta szczęka, popękane, umazane krwią wargi, zza
których widać było bezzębne dziąsła, oczy niewidoczne w fioletowosinych obrzękach, które
rozlewały się na policzki i szyję. Jedno ucho zwisało pod nienaturalnym kątem. Perkaty nos
zniknął zupełnie w opuchliźnie, tylko z jego dziurek sączyła się wciąż ciemna krew.
– Wody! Dajcie wody! – poprosił Lisky.
– Skąd? – zapytałem, otrząsając się z transu. – Jest już po kolacji, a prysznice…
– Z kibla, człowieku! – Porucznik wcisnął mi do ręki otwartą manierkę.
Przekazałem ją Mariantonowi i dołożyłem swój ręcznik.
– Rusz się! – Popchnąłem go w stronę łaźni. – Tylko wypucuj go najpierw dokładnie!
Skinął głową i zniknął za przepierzeniem. Porucznik tymczasem fachowo przyglądał się
obrażeniom Doherty’ego. Sądząc z wyrazu jego twarzy, nie dawał naszemu koledze większych
szans. Gdy ucisnął lekko klatkę piersiową, Thomashley zwinął się z bólu i zaczął kaszleć
spazmatycznie. Na jego ustach pojawiły się krwawe bąbelki.
– Kurwirtual… – mruknął porucznik, cofając raptownie ręce.
Doherty zaczął się dławić. Spazmatycznie ruszał ustami, usiłował się podnieść, ale każdy
ruch musiał potęgować ból. Przy gwałtowniejszym spazmie z ust popłynęła mu strużka krwi.
Ciemnej, niemal czarnej. Sekundę później opadł ciężko na poduszkę. Nie oddychał.
– Jest woda! – wrzasnął mi do ucha rozpromieniony Marianton.
Manierka zawisła w próżni. Nikt po nią nie sięgnął.
* * *
Do następnego apelu stanęliśmy w kompletnej ciszy. Ciało Doherty’ego spoczęło obok
formacji, szczelnie zawinięte w koc. Porucznik Lisky jeszcze tamtego wieczora poradził nam,
żebyśmy zaraz po apelu zostawili je na którymś z przejść. Spacer do granic obozu w nocy
mógłby zostać niewłaściwie odczytany przez strażników.
Znów przeszliśmy rutynowe odliczanie, raporty i odczytanie rozkazów dziennych przez
Bidleya. Zimny pot lał mi się strumieniami po plecach, gdy kapitan kończył litanię, wskazując
kolejne przydziały i ćwiczenia.
Przeczucie mnie nie myliło.
– Sierżant Troy, kapral Sauncey i szeregowy Honzo zgłoszą się na przejściu zachodnim
o godzinie siódmej zero zero. – Bidley pośpiesznie wyczytał trzy nazwiska.
Jeden stary i dwóch naszych. Saunceya znałem z widzenia, mieszkał w sąsiednim
blokowisku. Nieźle grał w piłkę. Chyba był nawet obrotowym naszej akademickiej drużyny.
Twarzy szeregowego Honzo nie rozpoznawałem.
Kapitan nie odłożył kartki, przełknął nerwowo ślinę. Zły znak, pomyślałem.
– Starszy sierżant MacMarsky zgłosi się na przejście wschodnie o godzinie siódmej zero
zero. – Dopiero teraz dokument powędrował do kieszeni dowódcy.
Chłopak stojący obok Lewarysta rozejrzał się lekko nieprzytomnym wzrokiem. Przekazałem
dyżurnym z innych bloków, żeby dopilnowali przy śniadaniu, by każdy zjadł przydziałową
porcję. Nie wnikałem w szczegóły, nie musiałem. Wszyscy wciąż byli w szoku po tym, co
unioniści zrobili z Dohertym.
Reszta jeńców rozeszła się do zajęć, na placu została tylko wywołana czwórka, Skalski, ja
i Bidley.
– Miał pan rację, kapitanie – powiedział Jandrzej, gdy podeszliśmy do dowódcy. – Nie dali
nam żadnego luzu.
Porucznik Lisky zebrał trójkę więźniów, którzy mieli się udać na przejście zachodnie. Szli
za nim potulni jak baranki, niosąc na ramionach sztywne ciało Thomashleya. Navin otoczył
ramieniem MacMarsky’ego i poprowadził go w drugą stronę. Bidley spoglądał za nimi przez
chwilę, a potem odwrócił się do nas.
– Widziałem, co zrobili z Dohertym – powiedział wolno. – Greenlee poszedł na całość. To
pierwszy przypadek śmierci więźnia po przesłuchaniu od kilku miesięcy. Kilku żołnierzy
zostało kalekami po wizycie w bunkrze, ale coś takiego… – Pokręcił głową
z niedowierzaniem.
– Może pan kapitan wstawi się teraz za kotami – zaproponował Skalski.
– Jak mam się za nimi wstawić? – zdziwił się Bidley.
– Dzisiaj wzięli już drugiego – ciągnął sierżant. – On też nic im nie powie, choćby nie
wiem, co z nim robili…
– Człowiek z bólu przyzna się do wszystkiego – wtrąciłem.
Skalski spojrzał na mnie z obrzydzeniem. W jego bohaterskim umyśle pewnie nie było
miejsca na strach i zdradę. Ciekawe, czy zmieniłby zdanie, gdyby wyrwać mu na żywca
wszystkie zęby i paznokcie.
– Doni ma rację. – Kapitan wziął moją stronę. – Przecież to cywile. Nie umieją nawet
odpowiedzieć prawidłowo na pytanie o numer służbowy.
Miał rację. Za cholerę nie pamiętałem swojego numeru. Po wybudzeniu nie oddano nam
nieśmiertelników…
– Fakt. – Sierżant natychmiast zgodził się z przełożonym. – Może by pan jednak
spróbował… To dobry moment na uświadomienie temu żółtkowi, że torturami niczego z nich
nie wyciągnie.
Zdziwił mnie. Nigdy bym nie przypuszczał, że będzie się nami tak przejmował. Już samo
nazywanie nas kotami wskazywało, że pogardza poborowymi.
– Zobaczę, co się da zrobić – obiecał kapitan, zasalutował i odszedł.
– Dzięki – powiedziałem, gdy zostaliśmy sami.
– Za co? – zdziwił się Skalski.
– Za to, że poprosiłeś kapitana o wstawiennictwo za nami.
Sierżant podszedł do mnie, choć nie tak blisko, jak przedwczoraj do Thomashleya,
i spojrzał mi w oczy.
– Szeregowy Doni, może jeszcze nie zauważyliście, ale te unijne skurwyklony jadą od góry,
po szarżach. Jeśli mają dokładne dane, trzeci będzie sierżant Tyrrus, wybaczcie, ale nie znam
nazwiska kota, który nosi dzisiaj jego mundur, a zaraz po nim jestem ja.
No tak, mogłem się domyśleć, że chroni swoje dupsko.
– Ja też jestem pewnie w pierwszej dziesiątce – mruknąłem.
– Ty nic nie jarzysz, kocie. – Skalski przysunął się jeszcze bliżej. – Dopóki biorą was,
sytuacja jest do opanowania. Możecie się im przyznawać już w progu do rżnięcia rodzonych
matek, ale każdy dobry śledczy, a takich na pewno tu mają, od razu się zorientuje, co jest
prawdą, a co kłamstwem. Jeśli ja trafię na przesłuchanie, zacznie się ostra jazda. Widziałem,
co zrobili z Dohertym, więc wiem, że wyciągną ze mnie, co zechcą. A jeżeli do tego dojdzie,
zorientują się, że nie wszyscy tutaj są kotami, i wtedy nie przestaną nas torturować, dopóki nie
wycisną wszystkiego. Musimy ich przekonać do pojutrza, że trafili na cywilbandę, inaczej