Ucieczka z Raju
Ucieczka z Raju читать книгу онлайн
Ucieczka z raju to udana kontynuacja ?atwo by? Bogiem autorstwa Roberta J. Schmidta. Akcja ksi??ki dzieje si? w dwudziestym czwartym wieku, w czasie najwi?kszego triumfu ludzko?ci, kt?ra wolna od konflikt?w powoli, ale konsekwentnie kolonizuje kolejne obszary kosmosu. Jednak spokojna stabilizacja, cho? jest stanem wielce po??danym nigdy nie trwa wiecznie. W ko?cu dochodzi do spotkania z obc? cywilizacj?, kt?ra okazuje si? nie wykazywa? ?adnej woli kontaktu, za to wywo?uje wojn?, w kt?rej nie bierze je?c?w i niszczy wszystko na swojej drodze. Stawk? w konflikcie jest nie tylko podb?j nowego terytorium, ale te? fizyczne unicestwienie wroga... Na jednej z ewakuowanych po?piesznie planet zrehabilitowany kapitan ?wi?cki toczy swoj? prywatn? wojn? o ocalenie jak najwi?kszej liczby ludzi. Kolonia na Delcie Ulietty kryje jednak o wiele wi?ksz? tajemnic?, kt?ra by? mo?e pozwoli odmieni? losy ca?ej wojny. W ksi??ce Schmidt'a akcja p?dzi od pierwszych stron. Ucieczka z raju to klasyczna powie?? science fiction z wyrazistymi postaciami, intrygami, walk? o w?adz? i oczywi?cie kosmicznymi bitwami. Autor pokazuje, ?e zagadnienie inwazji obcych to wci?? niewyczerpane ?r?d?o pomys??w na ciekawa fabu??. Robert J. Szmidt wykaza? si? niezwykle bogat? wyobra?ni?, opowiadaj?c swoj? histori? z ogromnym wdzi?kiem i oryginalno?ci?.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
winnymi popełnienia zbrodni wojennych i skazała prawomocnymi wyrokami na karę śmierci.
Wyrok wykonano niezwłocznie, o czym poinformowaliśmy we wszystkich głównych
przekazach informacyjnych… – zawiesił głos i spoglądał na nas z góry, uśmiechając się pod
nosem. – Tak, moi drodzy. Nikt nie będzie was szukał, jeśli na to liczyliście. Dla całego
świata jesteście równie martwi, jak te dwa federacyjne śmiecie.
– Co zamierzacie z nami zrobić? – zapytał ktoś z tylnych rzędów.
– Dowiecie się w stosownym czasie. – Pułkownik Greenlee ku mojemu zdumieniu nie kazał
uciszyć śmiałka.
* * *
Transportowiec odleciał chwilę później. Pułkownik i jego ludzie obserwowali, jak znika
w gęstych chmurach, a potem wsiedli do grawiolotów i udali się w stronę kopuły bunkra. Nie
usłyszeliśmy ani jednego słowa więcej. Nie powiedziano nam nawet, co mamy robić.
W jednej chwili zostaliśmy sami.
– Mamy przesrane – szepnął Lewaryst, spoglądając na zwłoki Tristicha i leżącego w pyle
obcego nam żołnierza.
Marianton, zielony na twarzy, przykucnął obok. Nic nie mówił, tylko wpatrywał się
szklanym wzrokiem w horyzont. Usiadłem obok niego na gołej, twardej ziemi. Chciałem
powiedzieć coś pocieszającego, ale nie byłem w stanie. Nie potrafiłem wymyślić jednego
sensownie brzmiącego zdania.
– Żołnierze! – zawołał ktoś z drugiej strony formacji. – Jeśli będziemy trzymali się razem,
nie złamią nas tak łatwo!
– Mów za siebie – odpowiedział mu inny głos.
– Te unijne skurwyklony nie powiedziały nam całej prawdy – przekonywał pierwszy
z mówców. – Muszą mieć jakieś plany, skoro nie załatwili nas od razu.
Kilku jeńców poparło go, zza pleców słyszałem pomruki aprobaty.
– Pierdolone żołnierzyki… – mruknął wesołek w mundurze porucznika.
– Coś ty powiedział? – zainteresował się pierwszy z mówców. Zlustrowałem gościa, gdy
przecisnął się pomiędzy otaczającymi go chłopakami, którzy w zdecydowanej większości byli
mi obcy. Na pewno nie należał do grupy zabranej z Nowego Brisbane.
– To, co słyszałeś – odparł pseudoporucznik.
– Kogo nazywasz pierdolonymi żołnierzykami? – Facet był wysoki, dobrze zbudowany,
miał w oczach ogień, gdy stanął twarzą w twarz z naszym ziomalem. Mierzyli się wzrokiem
z odległości kilku centymetrów. Gdyby któryś miał bardziej wystający nos…
– Gości, którzy… jak to leciało… wrzucają granaty fosforowe do klas pełnych dzieci… –
odparł lodowatym tonem „porucznik”.
– Szóstka nie morduje cywilów – wysyczał jego oponent, czerwieniejąc na twarzy.
– Nie pacyfikowaliście księżyców Tanganiki?
– Nie tak, jak myślisz.
Wokół nich zebrała się już większość chłopaków. Wstałem i przecisnąłem się do
pierwszego szeregu. Znajome twarze grupowały się za „porucznikiem”, pozostali, prawdziwi
weterani z Szóstki, trzymali się za plecami swojego wyszczekanego kompana. Nas było
osiemdziesięciu, ich zaledwie dwudziestu, ale gdyby doszło co do czego, nie postawiłbym
grosza na drużynę Nowego Brisbane. A walka wisiała na włosku.
– Trzeba pochować zabitych – powiedziałem.
Spojrzeli na mnie obaj, podobnie jak większość otaczających ich chłopaków. Odsunęli się
od siebie, kiedy ich minąłem, idąc w stronę leżącego na ziemi ciała Tristicha.
* * *
Otarte dłonie piekły mnie jak cholera, gdy zbliżaliśmy się bezładną grupą do zabudowań.
Pogrzebanie człowieka w tak suchej ziemi, zwłaszcza gdy nie dysponuje się żadnymi
narzędziami, nie należy do rzeczy łatwych. Pod trybuną znaleźliśmy kilka niewielkich kamieni,
którymi mogliśmy kruszyć twardą, gliniastą glebę. Po godzinie zespołowej pracy, podczas
której zmienialiśmy się nieustannie, udało się wykopać płytki dół. Nie miał więcej niż
trzydzieści centymetrów głębokości, ale to musiało wystarczyć. Złożyliśmy w nim blade,
cuchnące okropnie ciało i przysypaliśmy je starannie ziemią. Na wierzchu ułożyliśmy
wszystkie kamienie, jakie znaleźliśmy w promieniu kilkudziesięciu metrów. Lewaryst zrobił
koślawy i malutki krzyż. Zmontował go z łodyg uschniętych roślin. Kiedy skończyliśmy, część
wiary padła na ziemię, aby odpocząć, a reszta poszła pomagać starym żołnierzom. Było ich
znacznie mniej niż nas i mieli o wiele większy problem. Ich człowiek został dosłownie
rozerwany na strzępy.
Gdy obie mogiły były gotowe, pożegnaliśmy zabitych minutą ciszy i ruszyliśmy w stronę
baraków.
Dzielił nas od nich kilometr pustyni. W normalnych warunkach nie więcej niż chwila
marszu. Ale dotarcie do najbliższego budyneczku zajęło nam prawie pół godziny. Byliśmy
oszołomieni hibernacją, wykończeni ciężką pracą i piekielnym upałem. Błękitnawe słońce
wiszące od dłuższego czasu w zenicie dało się wszystkim w kość. Uniesienie nogi do
kolejnego kroku zdawało się przekraczać ludzkie możliwości. Co chwilę ktoś siadał albo
padał na twarz. Nie zostawialiśmy kolegów z tyłu, czekaliśmy, aż wstaną, bądź pomagaliśmy
im się podnieść, gdy wyglądało na to, że sami nie dadzą rady.
Mniej więcej dwadzieścia minut od rozpoczęcia marszu ktoś krzyknął z tyłu kolumny.
Odwróciliśmy się w stronę pucołowatego chłopaka, wskazującego ręką na chmurę pyłu
wydobywającą się zza jakiegoś pojazdu, który zmierzał w stronę maleńkiej teraz trybuny.
Zatrzymaliśmy się i obserwowaliśmy, jak kilku unionistów zeskakuje na ziemię i fachowo
rozkopuje nasze mogiły. Nie minęła nawet minuta, gdy oba ciała trafiły do worków i znalazły
się na pace transportera.
– Skurwyklony… – mruknął sierżant, który obruszył się na uwagę o pierdolonych
żołnierzykach. – Mówiłem, że bawią się nami.
Odwrócił się i ruszył dalej, ku bliskim już zabudowaniom obozu.
* * *
Nie spodziewaliśmy się powitania. W każdym razie nie takiego.
Zanim minęliśmy pierwszy barak, jego drzwi otworzyły się i zobaczyliśmy w nich kilku
mężczyzn w wypłowiałych kombinezonach Federacji. Sądząc po naszywkach, mieliśmy do
czynienia z samymi pilotami. Byłem zbyt zmęczony, żeby zwracać uwagę na szczegóły, ale
i tak coś mnie uderzyło w ich wyglądzie. Dopiero później, wieczorem, zrozumiałem, że
wyglądali zbyt czysto i zdrowo jak na więźniów obozu zagłady.
Po chwili z innych zabudowań zaczęli się wysypywać kolejni. Nie było ich wielu, zaledwie
kilkunastu. Stanęli w oddali, milczący i wychudli. Obserwowali nas uważnie, ale nie podeszli
bliżej.
Najstarszy z pilotów, szpakowaty szczupły mężczyzna w stopniu kapitana, lustrował naszą
grupę badawczym wzrokiem. My także spoglądaliśmy na niego, zastanawiając się, kogo lub
czego szuka. Tajemnica wyjaśniła się, gdy oficer stanął przed Thomashleyem Dohertym,
naszym „porucznikiem”.
– Pan tutaj dowodzi? – zapytał.
– Obawiam się, że pomylił mnie pan z niejakim pułkownikiem Greenlee.
Kapitan spojrzał na niego dziwnie.
– Miałem na myśli…
– Wiem, co pan miał na myśli – odparł Doherty. – Moja odpowiedź brzmi: nie dowodzę
tymi ludźmi, nie jestem porucznikiem, to nie jest mój mundur i nie mam siły, żeby się teraz
tłumaczyć z tego wszystkiego.
Kapitan zbaraniał do reszty.
– Tak, rozumiem, jasne. – Odwrócił się w stronę starych więźniów obozu. – Na co
czekacie, wskażcie chłopakom kwatery. Podoficerowie na blok szósty, resztę rozmieśćcie
w jedynce, dwójce, czwórce, siódemce i jedenastce.
* * *
Trafiliśmy do dwójki z niewielką grupą innych chłopaków z Nowego Brisbane. Starzy