Ucieczka z Raju
Ucieczka z Raju читать книгу онлайн
Ucieczka z raju to udana kontynuacja ?atwo by? Bogiem autorstwa Roberta J. Schmidta. Akcja ksi??ki dzieje si? w dwudziestym czwartym wieku, w czasie najwi?kszego triumfu ludzko?ci, kt?ra wolna od konflikt?w powoli, ale konsekwentnie kolonizuje kolejne obszary kosmosu. Jednak spokojna stabilizacja, cho? jest stanem wielce po??danym nigdy nie trwa wiecznie. W ko?cu dochodzi do spotkania z obc? cywilizacj?, kt?ra okazuje si? nie wykazywa? ?adnej woli kontaktu, za to wywo?uje wojn?, w kt?rej nie bierze je?c?w i niszczy wszystko na swojej drodze. Stawk? w konflikcie jest nie tylko podb?j nowego terytorium, ale te? fizyczne unicestwienie wroga... Na jednej z ewakuowanych po?piesznie planet zrehabilitowany kapitan ?wi?cki toczy swoj? prywatn? wojn? o ocalenie jak najwi?kszej liczby ludzi. Kolonia na Delcie Ulietty kryje jednak o wiele wi?ksz? tajemnic?, kt?ra by? mo?e pozwoli odmieni? losy ca?ej wojny. W ksi??ce Schmidt'a akcja p?dzi od pierwszych stron. Ucieczka z raju to klasyczna powie?? science fiction z wyrazistymi postaciami, intrygami, walk? o w?adz? i oczywi?cie kosmicznymi bitwami. Autor pokazuje, ?e zagadnienie inwazji obcych to wci?? niewyczerpane ?r?d?o pomys??w na ciekawa fabu??. Robert J. Szmidt wykaza? si? niezwykle bogat? wyobra?ni?, opowiadaj?c swoj? histori? z ogromnym wdzi?kiem i oryginalno?ci?.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
w zastraszającym tempie.
Zanim zdążyłem zebrać myśli, zobaczyłem przerażoną twarz Lewarysta. Rzucił broń i pędził
prosto na mnie, krzycząc coś, czego nie słyszałem. Stałem jak zbaraniały, z trudem łapiąc
oddech i myśląc tylko o tym, że jeśli się nie ruszę, strużki krwi Kamala za chwilę dotkną
moich butów.
Silne szarpnięcie przywróciło mnie do rzeczywistości. Shorza wykazał się niezłym
refleksem. Biegł z tyłu, więc lepiej ode mnie widział, co się stało. O wiele wcześniej
zrozumiał też, że strzelano do nas z bunkra. Dlatego rzucił się na mnie, złapał za ramię
i ściągnął za drewnianą ścianę. Marna ochrona, ale lepsza niż żadna. Leżeliśmy tam obaj,
dysząc i jęcząc, o trzy kroki od wykrwawiającego się kolegi.
* * *
Nie mieliśmy wyboru. Musieliśmy kontynuować szkolenie. Porucznik dostał wiadomość, że
unioniści zlikwidują całą grupę, jeśli ktoś odmówi udziału w kolejnym biegu. Tego dnia
w małpim gaju zginęło jeszcze trzech naszych. Bez sensu, bez klucza. Jakby ktoś chciał
zabawić się w Boga. Snajper z bunkra milczał przez cztery godziny, żeby potem zastrzelić
dwóch chłopaków w jednym biegu i kolejnego na zbiórce, tuż przed powrotem do baraku.
Biegaliśmy przerażeni jak szlag, co chwilę oglądając się przez ramię w stronę ledwie
widocznej kopuły. Temperatura wzrosła w południe tak bardzo, że rozedrgane powietrze
uniemożliwiało dostrzeżenie jakichkolwiek szczegółów tej budowli. Może dlatego strzelec
odpuścił sobie ten czas. Może dlatego nadrobił zaległości, gdy pogoda zrobiła się znośniejsza.
Nie mogłem i nie chciałem tego wiedzieć. Zrozumienie motywów kierujących takim
potworem wykraczało poza granice mojej wyobraźni. Czym innym były krwawe przesłuchania
– choć też należały do kategorii zachowań nieludzkich – a czym innym bezcelowe zabijanie
bezbronnych ludzi.
Ale czego innego mogliśmy się spodziewać po organizatorach polowań na jeńców?
W obozie zawrzało. Kiedy wróciliśmy pomiędzy baraki, niosąc cztery zakrwawione ciała,
wszyscy zebrali się na placu apelowym. Nawet starzy więźniowie złamali zwyczaj i dołączyli
do tłumu. Dla nich ta sytuacja także musiała być nowa.
Skalski przepchnął się pomiędzy żołnierzami Szóstki i podszedł do mnie.
– Czy to prawda, że strzelano do was podczas ćwiczeń? – zapytał, jakby nie widział
czterech ofiar tej zabawy.
Skinąłem głową, mijając go obojętnie. Miałem dość tego wszystkiego, gdyby ktoś dał mi
szansę zabicia choć jednego unionisty, zrobiłbym to gołymi rękami, natychmiast, nie oglądając
się na skutki.
Miken miał rację. Nikt z nas stąd nie wyjdzie. Jeśli nie zginiemy na polowaniach, wykończy
nas strach. Jeszcze jedna podobna akcja, a połowa chłopaków przekroczy żółtą linię. To
lepsze niż godziny spędzone na otwartej przestrzeni ze świadomością, że w każdej chwili ktoś
dla czystego kaprysu może pociągnąć za spust, obierając za cel twoją głowę.
Szedłem w stronę naszego bloku, słysząc za plecami coraz głośniejsze wzburzone głosy.
Skalski darł się najgłośniej. Klął, złorzeczył, zarażał przykładem innych jeńców. Sięgając do
klamki pomyślałem, że to niezbyt rozsądne zachowanie. Zanim zamknąłem za sobą drzwi,
usłyszałem czyjś skowyt, potem drugi. Zatrzymałem się, lecz nie zawróciłem. Kilka sekund
później wrzaski konających utonęły w wyciu syren alarmowych. Drzwi otworzyły się
z trzaskiem i do bloku wpadł tłum przerażonych chłopaków. Potrącali mnie, pędząc w głąb
baraku, tak że w końcu musiałem ustąpić. Przysiadłem na pierwszej pryczy z brzegu. Obok
Mariantona. Dyszał ciężko, oczy miał jak dwa spodki.
– Aktywowali mikroładunki – wysapał, gdy zdołał złapać oddech. – Na ślepo. To była
rzeźnia!
* * *
Wychodząc rano na apel, zauważyłem na piasku kilka brunatnych plam. Ta ziemia nie piła
tak łatwo ludzkiej krwi. Ślady czyjejś śmierci trzymały się na niej długo. Wystarczająco
długo…
Spojrzałem w stronę baraku Bidleya. Kapitan już szedł do nas. W prawej dłoni trzymał
zmiętą kartkę. Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby wyżywał się na rozkazach. Chyba czeka nas
dzisiaj mała rewolucja, uznałem. Plac powoli się zaludniał. Obok formacji leżały ciała ofiar
minionego dnia. Naliczyłem ich dziewięć. Pięć w naszym sektorze. Dwa w inżynieryjnym
i tyle samo w Szóstce. Skalski przeżył. Stał obok równego dwuszeregu ze wzrokiem wbitym
w ziemię i miarowo poruszał szczęką. Albo przeżuwał resztki ze śniadania, albo mówił coś
pod nosem do swojego zastępcy. Z tej odległości nie mogłem się zorientować.
– Koledzy żołnierze, baczność! – Porucznik Lisky rozpoczął apel.
Nie pamiętam zbyt dobrze, co działo się dalej. Odpłynąłem myślami, kiedy kapitan zaczynał
wyczytywać dzisiejsze przydziały. Dopiero gdy poczułem na ramieniu rękę Lewarysta,
zrozumiałem, że coś jest nie tak.
– Stary… Naprawdę… – dukał stojąc przede mną, oczy nabiegły mu łzami.
– Co jest? – Powrót do rzeczywistości sprawił, że zobaczyłem wokół siebie i inne, nie
mniej wylęknione twarze.
– Idziesz do bunkra – powiedział Marianton.
Idę do bunkra. Oczywiście. Przejście wschodnie. Zaczekałem, aż podejdzie do mnie
porucznik Lisky, i dałem mu się poprowadzić za baraki, w kierunku żółtej linii. Flagi tak
ślicznie dzisiaj łopotały na wietrze. Miały tak żywą barwę.
Porucznik poklepał mnie po ramieniu, dobry człowiek z niego. Taki opiekuńczy. Na pewno
zaczeka ze mną do przylotu unionistów. Dzień zapowiadał się piękny. Wystawiłem twarz do
błękitnawego słońca.
– Sierżant Lamonte? – zapytał ktoś szczekliwie.
– Nie, szeregowy Doni – odparłem zgodnie z prawdą i odwróciłem się do dwóch
gwardzistów, którzy spoglądali dziwnie to na mnie, to na porucznika.
– Pułkownik wie – powiedział Lisky i to załatwiło sprawę.
Poczułem lekkie pchnięcie w plecy i po chwili siedziałem już w ciepłym, pachnącym
olejem wnętrzu grawiolotu. Kierowca zwiększył moc magnesów i maszyna oderwała się od
ziemi. Jak ja uwielbiam te loty… Rzadko miałem okazję polatać na Nowym Brisbane, ale za
każdym razem było to nieziemskie przeżycie.
Pojazd zakołysał się mocno raz i drugi. Pilnujący mnie gwardziści zaczęli wrzeszczeć
w stronę kabiny. Jeden z nich opuścił nawet broń i kilkakrotnie uderzył otwartą dłonią
w przezroczystą plastal. Kierowca wzruszył tylko ramionami i zaraz wylądował. Dość
twardo, trzeba to przyznać. Ja lądowałem lepiej.
– Kuźnia, tu Spodek Cztery, mam awarię zasilania, chyba uzwojenie poszło – usłyszałem,
jak melduje przez radio.
Jaka szkoda, pomyślałem, tak się fajnie leciało. Do bunkra… Spojrzałem w stronę
majestatycznej kopuły. Dzielił nas od niej ponad kilometr. Kwadrans spacerkiem, nie więcej.
Chciałem wstać, ale jeden z gwardzistów przytrzymał mnie za ramię.
– A ty gdzie, robaczku? – zapytał.
– Do bunkra – odparłem i raz jeszcze spróbowałem wstać.
– Siedź na dupie – poradził mi uczynnie, więc go posłuchałem.
Trochę to trwało. Nie wiem ile, ale wystarczająco długo, bym leżąc na rozpalonym słońcem
pokładzie, zaczął tracić pogodę ducha. Dzień nie wydawał mi się już tak piękny, kolory także
zaczęły blednąć. Coś uwierało mnie w plecy, a kajdanki piły w skórę. Pot robił swoje, każde
otarcie piekło żywym ogniem.
I jeszcze ten świst. A potem huk, Zupełnie jakby coś wybuchło. Gwardziści zaczęli
wrzeszczeć. Kierowca wyczołgał się spod grawiolotu i natychmiast sięgnął po radio.
– Kuźnia, Kuźnia, tu Spodek Cztery, dlaczego nie czekacie na nas, odbiór?