Ucieczka z Raju
Ucieczka z Raju читать книгу онлайн
Ucieczka z raju to udana kontynuacja ?atwo by? Bogiem autorstwa Roberta J. Schmidta. Akcja ksi??ki dzieje si? w dwudziestym czwartym wieku, w czasie najwi?kszego triumfu ludzko?ci, kt?ra wolna od konflikt?w powoli, ale konsekwentnie kolonizuje kolejne obszary kosmosu. Jednak spokojna stabilizacja, cho? jest stanem wielce po??danym nigdy nie trwa wiecznie. W ko?cu dochodzi do spotkania z obc? cywilizacj?, kt?ra okazuje si? nie wykazywa? ?adnej woli kontaktu, za to wywo?uje wojn?, w kt?rej nie bierze je?c?w i niszczy wszystko na swojej drodze. Stawk? w konflikcie jest nie tylko podb?j nowego terytorium, ale te? fizyczne unicestwienie wroga... Na jednej z ewakuowanych po?piesznie planet zrehabilitowany kapitan ?wi?cki toczy swoj? prywatn? wojn? o ocalenie jak najwi?kszej liczby ludzi. Kolonia na Delcie Ulietty kryje jednak o wiele wi?ksz? tajemnic?, kt?ra by? mo?e pozwoli odmieni? losy ca?ej wojny. W ksi??ce Schmidt'a akcja p?dzi od pierwszych stron. Ucieczka z raju to klasyczna powie?? science fiction z wyrazistymi postaciami, intrygami, walk? o w?adz? i oczywi?cie kosmicznymi bitwami. Autor pokazuje, ?e zagadnienie inwazji obcych to wci?? niewyczerpane ?r?d?o pomys??w na ciekawa fabu??. Robert J. Szmidt wykaza? si? niezwykle bogat? wyobra?ni?, opowiadaj?c swoj? histori? z ogromnym wdzi?kiem i oryginalno?ci?.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
z tutejszej intendentury nie odda mi worka z rzeczami.
– Baaaczność! – ryknął ktoś, sądząc po nosowym głosie raczej nie „nasz” sierżant.
Posłusznie strzeliliśmy obcasami. Z prawej usłyszałem głośny gwizd, moment później do
moich uszu dobiegło skrzypnięcie desek i czyjeś ciężkie kroki. Niedaleko, ale jakby ponad
moją głową. Jak na złość nie mogłem przetrzeć oczu. Wolałem nie podpadać od razu.
Baczność to baczność. Zresztą porażenie zaczynało już mijać. Dostrzegałem zarysy trybuny
stojącej tuż przed pierwszym szeregiem, a na niej kilka jeszcze mało wyraźnych postaci.
– Czołem, żołnierze! – zawołał ktoś nowy głębokim, basowym głosem.
– Czołem! – odwrzasnąłem nieco chrapliwie, razem z, jak na moje ucho, grubo ponad setką
gardeł.
Formacja była o wiele większa od składu, z którym wyruszyliśmy z Nowego Brisbane. Nie
powinno mnie to dziwić. W końcu loty nadprzestrzenne kosztują, a uzupełnienia dla szóstej
PeDe nie mogły pochodzić tylko z naszej zapyziałej planetki.
Pieczenie ustępowało powoli, teraz największym problemem było świecące prosto w oczy
słońce. No i łzy wciąż ściekające po policzkach.
– Nazywam się pułkownik Greenlee – powiedział oficer stojący na zbitej z desek trybunie.
Gdy przechylałem się nieco na lewo, tarcza słońca kryła się za jego pokaźną sylwetką, dzięki
czemu mogłem lepiej przyjrzeć się okolicy. – Poprowadzę was w imieniu Federacji do
ostatecznego zwycięstwa!
– Do ostatecznego zwycięstwa! – Ryknęliśmy niemal automatycznie, marząc o jak
najszybszym zejściu z tego skwaru.
– Niech żyje szósta przestrzenno-desantowa! Królowa wszystkich wojsk i pogromczyni
separatystów!
– Niech żyje!
– Śmierć zdrajcom Federacji!
– Śmierć! – Zauważyłem, że przy tym haśle nie było już tak mocnego odzewu. Nic
dziwnego, co najmniej kilkudziesięciu z nas miało Federację w większej pogardzie niż
zbuntowanych kolonistów.
– Oby ślad po nich nie pozostał! – kontynuował pułkownik Greenlee.
Nie wiedziałem, jak odpowiedzieć na ten okrzyk, wielu stojących obok mnie też nie miało
pojęcia, więc wyszło to marnie – sporo ludzi wydarło się w różny sposób.
Najwidoczniej pułkownikowi nie bardzo się to spodobało. Zamilkł i trepim zwyczajem
spoglądał teraz na nas z góry. Zmrużyłem raz jeszcze oczy, wyciskając powiekami łzy,
przechyliłem się, by widzieć lepiej, i…
– Kurwir… – Słowa zamarły mi w gardle.
Dziesięć metrów ode mnie na ażurowym rusztowaniu stał skośnooki mężczyzna
w oliwkowym mundurze, który z pewnością nie należał do sił przestrzenno-desantowych
Federacji. Co więcej, obok niego stał cały szpaler żołnierzy z wycelowaną w nas bronią.
Część z moich towarzyszy także zaczęła się już orientować w sytuacji. Zewsząd dobiegały
cichsze bądź głośniejsze krzyki. Harmider narastał i dopiero salwa z pulsatora zaprowadziła
gruntowny ład i porządek.
– Witajcie w Kuźni, panowie żołnierze! – odezwał się znów pułkownik, tym razem
dobitniej cedząc słowa. – Obawiam się, że wasz udział w tej wojnie dobiegł już końca.
Bohaterskie oddziały Unii Rubieży – to sformułowanie usłyszałem po raz pierwszy, ale nie
dziwiło mnie, że rządowa propaganda przemilcza takie fakty, w końcu słowa „buntownicy”
albo „zdrajcy” brzmią w przekazach o wiele lepiej niż tak poważne określenia – zdołały
wyśledzić i przejąć transportowiec, którym odsyłano was po urlopach do koszar. Stu
sześćdziesięciu pięciu przedstawicieli jednej z najelitarniejszych jednostek Federacji
schwytanych na raz… Nasze dowództwo uznało, że nie możemy zmarnować takiej okazji, żeby
odpłacić Federacji, a zwłaszcza jej sztandarowej dywizji za szereg masakr, których się
dopuściła…
– O czym ten facet gada? – zapytał mnie szeptem Lewaryst; stał tuż za mną, jak na zbiórce
podczas odlotu.
– Pojęcia nie mam – odszepnąłem, starając się jak najmniej poruszać ustami. – Chyba
bierze nas za żołnierzy z Szóstej… – Nagle mnie olśniło. – To przez te pieprzone mundury!
– Gideon Gamma, Tanganika Alfa, Romulus Gamma… – ciągnął tymczasem pułkownik.
Przez tę krótką wymianę zdań straciłem wątek, ale najwyraźniej chodziło mu o miejsca,
w których Szósta dopuściła się zbrodni wojennych.
– To kłamstwo! Nigdy nie byliśmy na Romulusie! – krzyknął któryś z chłopaków stojących
daleko po lewej.
Pułkownik zamilkł. Widziałem, że twarz mu stężała. Odwrócił się powoli w stronę
żołnierza, który przerwał mu tę mozolną wyliczankę.
– Twierdzisz, federacyjny śmieciu, że jestem kłamcą? – zapytał jadowitym tonem.
– Twierdzę, że Szósta nigdy nie operowała na żadnej z planet Romulusa – odparł ten sam
głos. – Wiem, co mówię. Służę w tej jednostce od szesnastego.
Oficer Unii nie odpowiedział, machnął za to prawą ręką. Ciche kaszlnięcie gdzieś w górze
zbiegło się z głuchym łomotem dochodzącym mniej więcej z miejsca, z którego dobiegały
przed chwilą zapalczywe słowa. Sekundę później rozległy się krzyki. Przezwyciężyłem lęk
i spojrzałem w tamtą stronę. Facet padł tam, gdzie stał. Widziałem tylko podeszwy jego butów
i pofałdowaną powierzchnię kombinezonu. No i krew. Była wszędzie. Na twarzach
chłopaków, którzy stali za zastrzelonym, na piasku wokół nich. Musiał dostać skomasowanym
ładunkiem. Na dźwięk kolejnej serii z pulsatora przypadłem do ziemi. Tym razem palba była
dłuższa, głośniejsza. Strzelało kilka osób.
– Kto opuści miejsce w szeregu, zostanie natychmiast zastrzelony! – oznajmił pułkownik
Greenlee. – Kto zarzuci mi kłamstwo, bezzwłocznie pójdzie w ślady tego martwego śmiecia.
Zrozumiano?!
– Tak jest! – odkrzyknąłem razem z pozostałymi, wstając ostrożnie z ziemi.
– Romulus Gamma, osiem dni temu – podjął unionista w miejscu, w którym mu przerwano.
– Dokładnie w południe czasu centralnego nad czterema największymi miastami kolonii
pojawiły się kapsulery z charakterystyczną płonącą szóstką na dziobach. Desant dotarł na
powierzchnię planety trzydzieści sześć sekund po upadku pocisków kinetycznych, które
zamieniły w perzynę wszystkie aglomeracje… Duma Federacji raz jeszcze odniosła
zwycięstwo nad starcami, kobietami i dziećmi. Bilans strat: siedemset trzydzieści siedem
tysięcy zabitych. Niemal sześć razy tyle rannych. Na Gammie nie było celów militarnych. Ani
orbitalnych, ani powierzchniowych. System ten przystąpił do Unii zaledwie tydzień wcześniej
na mocy podpisanego traktatu zjednoczeniowego. Nie zdążył nawet ogłosić mobilizacji.
Mogliście nie wiedzieć o tym sukcesie waszej jednostki, skoro przebywaliście na zasłużonym
urlopie po spacyfikowaniu księżyców Tanganiki. Wasza federacyjna sieć propagandowa
z pewnością nie podaje takich informacji.
W naszych szeregach zapanowało poruszenie, faktycznie obiło mi się o uszy, że odbiliśmy,
tfu, Federacja odbiła ostatnio parę systemów. Greenlee miał rację, takich szczegółów
w wieczornych agitkach nie podawano. Unionista zamilkł, a my zaczęliśmy nerwowo szeptać
między sobą, komentując te fakty.
– Czy ktoś chce coś dodać? – zagrzmiał znów pułkownik ze swojego podwyższenia.
Nikt się nie odezwał. Pomyślałem, że może ja spróbuję wyjaśnić, na czym polega pomyłka,
ale przypomniałem sobie kaszlnięcie sprzed chwili i przed oczyma stanęła mi zapłakana
mama. Malutki trybik, malutki i nieważny trybik, powtórzyłem sobie w myślach. Niech ktoś
inny się narazi…
– Tak! – Kilka sekund później ktoś jednak zdecydował się na reakcję.
Rzuciłem okiem w stronę mówiącego. Na pewno nie był to nikt z naszych.
– Słucham.
– Obawiam się, że zaszło spore nieporozumienie… sir!
– Nieporozumienie, powiadasz? – Zdziwienie unionisty było naprawdę szczere. – Niby