Ostatnie ?yczenie
Ostatnie ?yczenie читать книгу онлайн
Wznowienie opowiada? z pierwszego zbioru Andrzeja Sapkowskiego (Wied?min wydawnictwa Reporter) z pomini?ciem opowiadania Droga, z kt?rej si? nie wraca. Dodano natomiast dwa nowe i po??czono je wszystkie quasi-opowiadaniem G?os rozs?dku, dzi?ki czemu zbi?r jest w?a?ciwie wst?pem do "Cyklu wied?mi?skiego".
?wiat na ostrzu miecza.
Osza?amiaj?ca akcja, mistrzowskie dialogi, sytuacje nie do zapomnienia.
Sapkowski nie umie nudzi?!
Wied?min nie jest r?baj?? pokroju Conana. To mistrz miecza i fachowiec czarostwa strzeg?cy moralnej i biologicznej r?wnowagi w cudownym ?wiecie fantasy. Z woli Sapkowskiego w ?w ?wiat pe?en potwor?w i bujnych charakter?w, skomplikowanych intryg i eksploduj?cych nami?tno?ci wnosi Geralt nasze problemy, mitologie i nowoczesny punkt widzenia. Staje si? wi?c widzem i bohaterem, oskar?onym i s?dzi?, kochankiem i b?aznem, ofiar? i katem. Przewrotna literacka robota.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
MNIEJSZE ZŁO
I
Jak zwykle, pierwsze zwróciły na niego uwagę koty i dzieci. Pręgowaty kocur, śpiący na nagrzanym słońcem sągu drewna, drgnął, uniósł okrągłą głowę, położył uszy, parsknął i czmychnął w pokrzywy. Trzyletni Dragomir, syn rybaka Trigli, który na progu chałupy robił co mógł, aby jeszcze bardziej upaprać upapraną koszulinę, rozwrzeszczał się, wlepiając załzawione oczy w przejeżdżającego obok jeźdźca.
Wiedźmin jechał powoli, nie starając się wyprzedzać wozu z sianem tarasującego uliczkę. Za nim, wyciągając szyję, co chwila mocno napinając postronek, uwiązany do łęku siodła, truchtał objuczony osioł. Oprócz zwykłych juków długouch taszczył na grzbiecie spory kształt owinięty w derkę. Szarobiały bok osła pokrywały czarne smugi zakrzepłej krwi.
Wóz skręcił wreszcie w boczną uliczkę prowadzącą do spichlerza i przystani, z której wiało bryzą, smołą i wolim moczem. Geralt przyspieszył. Nie zareagował na zduszony krzyk handlarki warzyw, wpatrzonej w kościstą, szponiastą łapę wystającą spod derki, podrygującą w rytmie truchtu osła. Nie obejrzał się na rosnący tłumek ludzi idący za nim, falujący w podnieceniu.
Przed domem wójta, jak zwykle, pełno było wozów. Ge-rałt zeskoczył z siodła, poprawił miecz na plecach, przerzucił uzdę przez drewnianą barierkę. "Rum podążający za nim utworzył półkole wokół osła.
Krzyki wójta słychać było już przed wejściem.
— Nie wolno, mówię! Nie wolno, psiamać! Nie rozumiesz po ludzku, łachudro?
Geralt wszedł. Przed wójtem, małym i pękatym, poczerwieniałym z gniewu, stał wieśniak trzymając za szyję szamoczącą się gęś.
— Czego… Na wszystkich bogów! To ty, Geralt? Czy mnie wzrok nie myli? — I znowu, zwracając się do chłopa: — Zabieraj to, chamie! Ogłuchłeś?
— Mówili — bełkotał wieśniak, zezując na gęś — ze trzeba dać cosik wielmożnemu, bo inakszy…
— Kto mówił? - wrzasnął wójt. - Kto? Ze ja niby co, łapówki biorę? Nie pozwalam, powiadam! Won, powiadam! Witaj, Geralt.
— Witaj, Caldemeyn.
Wójt, ściskając dłoń wiedźmina, klepnął go w ramię drugą ręką.
— Nie było cię tu chyba ze dwa lata, Geralt. Co? Że też ty nigdzie nie zagrzejesz miejsca. Skąd przybywasz? A, psia rzyć, co za różnica skąd. Hej, przynieś tam który piwa! Siadaj, Geralt, siadaj. U nas zamieszanie, bo jutro jarmark. Co tam u ciebie, opowiadaj!
— Potem. Najpierw wyjdźmy.
Na zewnątrz tłumek był już ze dwa razy większy, ale wolna przestrzeń wokół osła nie zmniejszyła się. Geralt odrzucił derkę. Tłum ochnął i cofnął się. Caldemeyn szeroko otworzył usta.
— Na wszystkich bogów, Geralt! Co to jest?
— Kikimora. Nie ma za nią jakiejś nagrody, panie wójcie? Caldemeyn przestąpił z nogi na nogę, patrząc na pają-kowaty, obciągnięty zeschłą czarną skórą kształt, na szkliste oko z pionową źrenicą, na igłowate kły w zakrwawionej paszczy.
— Gdzie… Skąd to…
— Na grobli, ze cztery mile przed miasteczkiem. Na mokradłach. Caldemeyn, tam musieli ginąć ludzie. Dzieci.
— Ano, zgadza się. Ale nikt… Kto mógł przypuścić… Hej, ludkowie, do domów, do roboty! To nie widowisko! Zakryj to, Geralt. Muchy się zlatują.
W izbie wójt bez słowa chwycił garniec piwa i wypił do dna, nie odejmując od ust. Westchnął ciężko, pociągnął nosem.
— Nagrody nie ma — powiedział ponuro. - Nikt nawet nie przypuszczał, że coś takiego siedzi w słonych bagnach. Fakt, kilka osób przepadło w tamtej okolicy, ale… Mało kto łaził po tej grobli. A ty skąd się tam wziąłeś? Dlaczego nie jechałeś głównym traktem?
— Na głównych traktach trudno o zarobek dla mnie, Caldemeyn.
— Zapomniałem — wójt stłumił beknięcie, wydymając policzki. - A taka to była spokojna okolica. Nawet skrzaty z rzadka jeno szczały tu babom do mleka. I masz, pod samym bokiem jakaś kociozmora. Wypada, że muszę ci podziękować. Bo zapłacić, to ja ci za nią nie zapłacę. Nie mam funduszy.
— Pech. Przydałoby mi się trochę grosza, aby przezimować — wiedźmin łyknął z garnca, otarł usta z piany. - Wybieram się do Yspaden, ale nie wiem, czy zdążę, nim śniegi zawalą drogi. Mogę utknąć w którymś z grodków wzdłuż Lutońskiego traktu.
— Długo zabawisz w Blaviken?
— Krótko. Nie mam czasu się zabawiać. Idzie zima.
— Gdzie się zatrzymasz? Może u mnie? Wolna izba jest na stryszku, po co masz się dać obedrzeć przez karczmarzy, tych złodziei. Pogadamy, opowiesz, co w szerokim świecie słychać.
— Chętnie. Ale co na to twoja Libusze? Ostatnim razem dało się zauważyć, że nie przepada za mną.
— W moim domu baby nie mają głosu. Ale, między nami, nie rób przy niej tego, co ostatnim razem, podczas kolacji.
— Idzie ci o to, że rzuciłem widelcem w szczura?
— Nie. Idzie mi o to, że trafiłeś, chociaż było ciemno.
— Myślałem, że to będzie zabawne.
— Było. Ale nie rób tego przy Libusze. Słuchaj, a ta… jak jej tam… Kiki…
— Kikimora.
— Potrzebna ci do czegoś?
— Ciekawe, do czego? Jeśli nie ma nagrody, możesz ją kazać wrzucić do gnojówki.
— Pomysł nie jest zły. Hej tam, Karelka, Borg, Nosikamyk! Jest tam który?
Wszedł strażnik miejski z partyzaną na ramieniu, z hukiem zawadzając ostrzem o ościeżnicę.
— Nosikamyk — rzekł Caldemeyn. - Weź kogoś do pomocy, zabierz sprzed chałupy osła razem z tym świństwem zapakowanym w derkę, wyprowadź za chlewiki i utop w gnojówce. Zrozumiałeś?
— Wedle rozkazu. Ale… Panie wójcie…
— Czego?
— Może nim topić to ohydztwo…
— No?
— Pokazaćby Mistrzowi Irionowi. A nuż mu się do czegoś przygodzi.
Caldemeyn pacnął się w czoło otwartą dłonią.
— Niegłupiś, Nosikamyk. Słuchaj, Geralt, może nasz miejscowy czarodziej odpali ci coś za tę padlinę. Rybacy znoszą mu różne dziworyby, ośmionogi, klabatry czy ker-guleny, niejeden na tym zarobił. Chodź, przejdziemy się do wieży.
— Dorobiliście się czarodzieja? Na stałe czy dorywczo?
— Na stałe. Mistrz Irion. Mieszka w Blaviken od roku. Możny mag, Geralt, z samego wyglądu poznasz.
— Wątpię, czy możny mag zapłaci za kikimorę — skrzywił się Geralt. - O ile wiem, nie jest potrzebna do produkcji żadnych eliksirów. Zapewne wasz Irion tylko mi na-urąga. My, wiedźmini, nie kochamy się z czarodziejami.
— Nigdy nie słyszałem, żeby Mistrz Irion komuś urągał. Czy zapłaci, nie przysięgnę, ale spróbować nie zawadzi. Na bagnach może być więcej takich kikimorów, i co wtedy? Niech czarodziej obejrzy stwora i w razie czego rzuci jakieś czary na bagniska albo co.
Wiedźmin pomyślał przez chwilę.
— Punkt dla ciebie, Caldemeyn. Cóż, zaryzykujemy spotkanie z Mistrzem Irionem. Idziemy?
— Idziemy. Nosikamyk, odgoń te dzieciaki i bierz kła-poucha na postronek. Gdzie moja czapka?
II
Wieża, zbudowana z gładko ociosanych bloków granitu, zwieńczona zębatymi blankami, przedstawiała się imponująco, górując nad potłuczonymi dachówkami domostw i wklęśniętymi strzechami chałup.
— Odnowił, widzę — rzekł Geralt. - Czarami czy zapędził was do roboty?
— Czarami, głównie.
— Jaki on jest, ten wasz Irion?
— Porządny. Ludziom pomaga. Ale odludek, mruk. Z wieży prawie nie wychodzi.
Na drzwiach zdobnych rozetą intarsjowaną jasnym drewnem wisiała ogromna kołatka w kształcie płaskiego, wyłupiastookiego łba ryby trzymającej mosiężne kółko w zębatej paszczęce. Caldemeyn, obeznany widać z działaniem mechanizmu, zbliżył się, odchrząknął i wyrecytował:
— Pozdrawia wójt Caldemeyn ze sprawą do Mistrza Iriona. Z nim pozdrawia wiedźmin Geralt z Rivii, takoż ze sprawą.
Przez dłuższą chwilę nic się nie działo, wreszcie rybi łeb poruszył zębatą żuchwą, tchnął obłoczkiem pary.
— Mistrz Irion nie przyjmuje. Odejdźcie, dobrzy ludzie. Caldemeyn podreptał w miejscu, spojrzał na Geralta.
Wiedźmin wzruszył ramionami. Nosikamyk, skupiony i poważny, dłubał w nosie.
— Mistrz Irion nie przyjmuje — powtórzyła metalicznie kołatka. - Odejdźcie, dobrzy…
— Nie jestem dobrym człowiekiem — przerwał głośno Geralt. - Jestem wiedźminem. To, na ośle, to jest kikimo-ra, którą zabiłem bardzo blisko miasteczka. Obowiązkiem każdego czarodzieja rezydenta jest dbać o bezpieczeństwo w okolicy. Mistrz Irion nie musi zaszczycać mnie rozmową, nie musi mnie przyjmować, jeśli taka jego wola. Ale kikimorę niech sobie obejrzy i wyciągnie wnioski. Nosikamyk, odtrocz kikimorę i zwal ją tutaj, pod same drzwi.
— Geralt — rzekł cicho wójt. - Ty odjedziesz, a ja tu będę musiał…
— Idziemy, Caldemeyn. Nosikamyk, wyjmij palec z nosa i zrób, co kazałem.
— Zaraz — powiedziała kołatka zupełnie innym głosem. - Geralt, to naprawdę ty? Wiedźmin zaklął cicho.
— Tracę cierpliwość. Tak, to naprawdę ja. I co z tego, ze to naprawdę ja?
— Podejdź blisko do drzwi — rzekła kołatka, pykając obłoczkiem pary. - Sam. Wpuszczę cię.
— Co z kikimorą?
— Pal ją licho. Chcę z tobą rozmawiać, Geralt. Tylko z tobą. Wybaczcie, wójcie.
— Co mi tam, Mistrzu Irionie — machnął ręką Caldemeyn. - Bywaj, Geralt. Zobaczymy się później. Nosikamyk! Potwora do gnojówki!
— Wedle rozkazu.
Wiedźmin podszedł do intarsjowanych drzwi, które uchyliły się bardzo niewiele, tyle, by mógł się przecisnąć, po czym natychmiast zatrzasnęły się, pozostawiając go w zupełnym mroku.
— Hej! — zawołał, nie kryjąc złości.
— Już — odpowiedział głos, dziwnie znajomy. Wrażenie było tak niespodziewane, że wiedźmin zatoczył się i wyciągnął rękę, szukając oparcia. Nie znalazł.
Sad kwitł biało i różowo, pachniał deszczem. Niebo przecinał wielobarwny łuk tęczy, spinający korony drzew z dalekim, błękitnym łańcuchem górskim. Domek pośród sadu, maleńki i skromny, tonął w malwach. Geralt spojrzał pod nogi i stwierdził, że stoi po kolana w macierzance.
— No, chodźże, Geralt — odezwał się głos. - Jestem przed domem.
Wszedł w sad pomiędzy drzewa. Dostrzegł po lewej ruch, obejrzał się. Jasnowłosa dziewczyna, zupełnie naga, szła wzdłuż rzędu krzewów, niosąc koszyk pełen jabłek. Wiedźmin solennie sobie obiecał nie dziwić się więcej.