S?uga Bo?y
S?uga Bo?y читать книгу онлайн
Najbardziej wstrz?saj?ca i blu?niercza wizja w historii polskiej fantastyki! Oto ?wiat, w kt?rym Chrystus zszed? z Krzy?a i obj?? w?adz? nad ludzko?ci?. ?wiat tortur, stos?w i prze?ladowa?. Czuwa nad tym, by Twoja wiara by?a czysta. Strze?e Twych my?li przed zgorszeniem. ?ledzi Twe uczynki, aby? nie zgrzeszy?. A je?li przyjdzie taka potrzeba, ofiaruje Ci bolesn? rozkosz stosu. To on – Inkwizytor Jego Ekscelencji Biskupa. Miecz w r?ku Pana i s?uga Anio??w. "S?uga Bo?y" to przeredagowane i uzupe?nione wznowienie tomu opowiada? o inkwizytorze Mordimerze Madderdinie, zawieraj?ce mi?dzy innymi nigdy nie publikowany tekst "Czarne p?aszcze ta?cz?". W "S?udze Bo?ym" czarnoksi??nicy odprawiaj? blu?niercze rytua?y, demony zst?puj? na ?wiat, czarownice knuj? mroczne intrygi. A temu wszystkiemu musi przeciwstawi? si? cz?owiek, kt?rego serce jest tak gor?ce jak ogie? stos?w, na kt?re posy?a swe ofiary.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Wreszcie znalazłem przepis, o który mi chodziło, a który z takim powodzeniem zastosował doktor Gund. Procedura rzucenia uroku „białych robaków” była skomplikowana, a sam przepis zawiły i nie do końca jasny. Nie szkodzi. Doktor opowie dokładnie, jak przeprowadził eksperyment. Wyznam wam w zaufaniu, moi mili, że nie tylko odnajdujemy czarnoksięskie księgi. Maluczkim wydaje się, że również je niszczymy. Nic bardziej błędnego. Na stosach płoną falsyfikaty lub egzemplarze dzieł, których kopie już mamy. Bo w najbardziej strzeżonej bibliotece Inkwizytorium są one wszystkie – wszystkie zakazane dzieła. O wskrzeszaniu martwych i przyzywaniu demonów, o klątwach i czarach, o bluźnierczych modlitwach, o urokach i truciznach. Tam, za grubymi murami jednego z klasztorów, stoją rząd przy rzędzie księgi, pieczołowicie konserwowane przez starych bibliotekarzy. Każdy inkwizytor na koniec szkolenia ma prawo wejść do biblioteki. Aby ujrzeć potęgę zła i po raz pierwszy z życiu zmierzyć się z jego ogromem.
Powiem więcej. Inkwizytorzy nie poprzestają na wiedzy czerpanej z kacerskich, heretyckich i demonicznych ksiąg. Po przesłuchaniach oskarżonych piszemy własne komentarze i wyjaśniamy niektóre z bardziej skomplikowanych receptur. Podobno część z nich jest nawet sprawdzana w praktyce. Podobno istnieje w Inkwizytorium specjalna, tajna grupa inkwizytorów, którzy wypróbowują każdy z przepisów. Podobno, bo o tym się nie mówi o tym nie powinniśmy nawet myśleć.
Westchnąłem. Czas było opuścić przemiły domek doktora Gunda. Pozostawały sprawy natury, powiedzmy, organizacyjnej. Wiedziałem, że trzeba zrezygnować z dalszej podróży i zawrócić do Hezu. Z bagażem w postaci czarownika oraz jego księgozbioru, co oznaczało, że burmistrz będzie musiał dostarczyć co najmniej dwa juczne konie. Cóż, zapewne stać go na to… Jeśli tylko przerażony przyłapaniem brata nie zwieje z miasteczka. Może jego należałoby również zabrać przed sąd biskupi? A może powinienem przeprowadzić pierwsze przesłuchanie jeszcze na miejscu? Tylko, widzicie, niezbyt to wygodne przewozić kilkadziesiąt mil człowieka, którego już przesłuchano. A nie chciałem, aby mi umarł po drodze. W końcu śmiem uważać się za profesjonalistę…
Wstałem, zamknąłem uchylne drzwiczki, potem całą komórkę. Powlokłem się do miasteczka, a była już noc i znowu zaczął siąpić deszczyk. Postanowiłem, że najpierw zajrzę do aresztu. Na górze, przy stole, siedział Kostuch, popijał coś z metalowego kubka i z bardzo poważną miną ćwiczył tasowanie kart. Na mój widok zerwał się na równe nogi.
– Mordimer! Jak się czujesz? – Spojrzał w moją twarz. – Ouaaa – dodał.
– Właśnie – powiedziałem. – Właśnie tak się czuję. Gdzie doktor?
– Na dole. Drugi go pilnuje.
– Dobra. Szoruj do domu doktora i waruj przy komórce na drewno. I niech Bóg cię broni, żebyś ruszył się stamtąd na krok. Rozumiesz? Nie w domu, w środku, tylko w komórce!
– Dobra, dobra, Mordimer, rozumiem. Znalazłeś coś?
Spojrzałem na niego takim wzrokiem, że nic już nie mówiąc, poderwał się i ruszył w stronę wyjścia. Zgarnąłem ze stołu klucze do aresztu i odemknąłem drzwi.
– Kto tu? – Usłyszałem czujny i trzeźwy głos Drugiego.
– Na miecz Pana, bliźniak, nie zastrzel mnie!
Zszedłem po schodach. Doktor Gund nie tkwił co prawda w dybach, bo widać nie znaleźli ich w mieście (Swoją drogą, co to za miasto? Dyb w nim nie znaleźli!), ale leżał nagi i rozciągnięty na stole przygotowanym poprzednio z myślą o przesłuchaniu Loretty. Czarownik miał zakneblowane usta, a dłonie i stopy mocno przytroczone do metalowych klamer. Bliźniak założył mu nawet pętlę na szyję, żeby nie mógł poruszać głową. Poza tym moi chłopcy ogolili całe ciało doktorka i nie zrobili tego specjalnie delikatnie, bo na podbrzuszu, głowie i pod pachami miał rany od tępej brzytwy i sine wybroczyny. Nie wierzyłem, co prawda, aby diabeł miał się ukrywać we włosach przesłuchiwanego i stamtąd udzielać mu dobrych rad, ale przesąd był na tyle silny, że nie zamierzałem z nim walczyć ani nikogo ganić.
– Ale ty wyglądasz, Mordimer – Bliźniak spojrzał na mnie z wyraźnym, choć niespodziewanym współczuciem.
– Daruj sobie – mruknąłem i spojrzałem w twarz Gunda.
Patrzył na mnie wybałuszonymi i pełnymi bólu oczyma, bo nikt nie zatroszczył się, by poluzować mu więzy. Sam więc to zrobiłem. Nie ze źle pojmowanego miłosierdzia. Po prostu będę miał z niego więcej pożytku, kiedy poradzi sobie z samodzielnym chodzeniem. W końcu czekała nas długa droga do Hezu.
– Idę się przespać – powiedziałem. – A ty siedź tutaj. – Drugi skrzywił się, słysząc moje słowa, ale nic nie powiedział. – Gdzie podziałeś brata?
– Niby śpi, cholera! Powiedział, że zmęczyło go szukanie…
– Ja mu się zmęczę – odparłem, ale machnąłem tylko ręką.
Przyjrzałem się jeszcze raz rozłożonemu na stole Rundowi. Nagi i chudy, z wystającymi żebrami, skurczonym przyrodzeniem i śladami po zacięciach tępej brzytwy nie wygnał na potężnego czarownika. A jakby nie patrzeć, był nim.
Obudził mnie jednostajny łomot deszczu o okiennice. Cóż, niedługo trwała ładna pogoda. Oczywiście stos można przygotować i rozpalić również podczas ulewy, ale wierzcie mi, że najpiękniejsze widowisko odbywa się w czasie letniego, bezchmurnego wieczoru, kiedy czerwień płomieni współgra z czerwienią zachodzącego słońca. Ale tutaj – w Thomdalz – i tak nie mieliśmy zamiaru rozpalać stosu.
Otworzyłem okiennice. Rynek znowu przypominał bajoro. Dwie wychudzone świnie pałętały się na jego środku, a jedna ocierała się bokiem o metalowy słup.
– Co za dziura – mruknąłem do siebie i wyszedłem na korytarz zawołać karczmarza.
Nigdzie się nie spieszyliśmy, więc kazałem przygotować kadź z gorącą wodą, ług oraz brzozowe witki. I dobre śniadanie. Po modlitwie zawsze mam piekielny apetyt i teraz też czułem, że zjadłbym konia z kopytami. Pławiłem się do późnego rana i tylko od czasu do czasu wołałem służebną dziewkę, żeby doniosła gorącej wody. Leżałem tak sobie w drewnianej kadzi wypełnionej wrzątkiem, żarłem z glinianej michy kaszę z wieprzowym mięsem i zapijałem zimnym piwem. Och, było mi dobrze, mili moi, ale wiedziałem, że to tylko krótki moment wytchnienia w znojnym życiu Bożego sługi.
W końcu wyszedłem z kąpieli, kazałem Pierwszemu, żeby zmienił brata stróżującego w areszcie, a sam postanowiłem odwiedzić burmistrza. Co prawda zarówno on, jak i ksiądz próbowali dotrzeć do mnie poprzedniego dnia, ale surowo zakazałem karczmarzowi kogokolwiek wpuszczać na piętro. I, jak widać, spisał się dobrze.
Burmistrza i księdza nie musiałem długo szukać. Siedzieli w izbie, przy dzbanku piwa i nie wyglądali na zadowolonych z życia.
– Witajcie, panowie – powiedziałem, przygładzając mokre jeszcze włosy. – Cóż was sprowadza tak rano?
– Mmmm-ój bbraaa… – zaczął burmistrz.
– Mam nadzieję, że miał pan solidne powody, by uwięzić szanowanego obywatela naszego miasta, mistrzu inkwizytorze – powiedział ksiądz cicho.
Tym razem oczy miał spuszczone, patrzył w blat stołu i mówił z pokorą. I miał rację. W końcu przednie zęby już stracił.
– Doktor Gund jedzie wraz ze mną do Hez-hezronu, gdzie zostanie poddany dokładnemu badaniu…
Burmistrz jęknął głucho i opadł na krzesło.
– Do waszej wiadomości powiem tylko, że oskarżony jest o praktykowanie czarnej magii, posiadanie zakazanych ksiąg, potrójne zabójstwo i herezję. Ty, księże, również przygotuj się do drogi. Masz stawić się za trzydzieści dni od dzisiaj u Jego Ekscelencji biskupa. Zostaniesz poddany przesłuchaniu, mającemu na celu wyjaśnienie, jak się mogło stać, że pod twoim nosem praktykował czarownik. A ty – Podszedłem tak blisko niego, że mogłem go dotknąć. – Oskarżyłeś niewinną kobietę.
Cofnął się o krok i potrącił krzesło.
– Nnnie wiedziałem – zająknął się. – na Boga żywego, inkwizytorze…
– Cisza! – rozkazałem. – Nie zostałeś jeszcze o nic oskarżony.
– Burmistrzu – powiedziałem po chwili milczenia. – Oto rozliczenie kosztów, jakie ma pokryć kasa miejska.
Podałem mu kartę papieru, którą jeszcze wczorajszej nocy pieczołowicie wypełniłem cyframi.
Burmistrz wziął obojętnie dokument, ale kiedy na niego spojrzał, zbladł.
– Tttto nnnie możż-że…
– Może, może – powiedziałem. – Wszystko zgodnie z prawem i obyczajem. Potrzebne będą mi też trzy juczne konie. Tylko żadne tam kulawe, wygłodzone chabety, rozumiemy się?
– Rrrooo…
– I dobrze. Z nakazu Świętego Officjum nie wolno ci opuszczać Thomdalz – dodałem. – Złamanie tego zakazu równoznaczne będzie z przyznaniem się do współuczestnictwa w zbrodniach czarownika.
Jeśli to możliwe, pobladł jeszcze bardziej.
– To wszystko – powiedziałem. – Wypłata i konie mają być gotowe na jutro rano. O świcie wyruszymy.
– To ogromna suma, mistrzu inkwizytorze – znowu cicho rzekł ksiądz.
– Przysługuje wam zażalenie od mojej decyzji do Jego Ekscelencji biskupa – powiedziałem obojętnym tonem. – Ty, księże, stawisz się tam za miesiąc, więc będziesz miał okazję przedyskutować tę kwestię.
Wyszedłem z karczmy, zastanawiając się, czy proboszcz parafii świętego Sebastiana w Thomdalz odwiedzi nasz uroczy Hez-hezron. Jeśli tego nie zrobi, trzydziestego dnia biskup wyda za nim list gończy, który zostanie rozesłany do wszystkich oddziałów Świętego Officjum, do kościołów, do klasztorów i posterunków justycjariuszy. Świat stanie się bardzo malutki dla czarnobrodego księżuli, a i rozmowa, jeśli do niej dojdzie, będzie miała od razu nieprzyjemny przebieg.
Wysłałem Drugiego, żeby razem z Kostuchem spakowali wszystkie księgi doktora Gunda. W zasadzie powinienem to zrobić sam, ale coś powstrzymywało mnie przed złożeniem powtórnej wizyty w jego domu. Pamięć o modlitwie była jeszcze zbyt świeża i zbyt silna. Zresztą chłopcom mogłem zawierzyć. Książki nie były tym, co mogłoby ich zainteresować, chociaż wszyscy umieli czytać i nawet trochę pisać. Oczywiście mogłem sobie wyobrazić, że któremuś strzeli do łba zabrać cenny wolumin w celu sprzedania go na czarnym rynku. Mogłem sobie też wyobrazić, że kamień z nieba spadnie prosto do mojej kieszeni. Chłopcy doskonale wiedzieli, gdzie kończą się żarty z poczciwym Mordimerem, a gdzie zaczyna się praca, za której złe wykonanie, ten sam poczciwy Mordimer posłałby ich bez mrugnięcia okiem na stos.