-->

S?uga Bo?y

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу S?uga Bo?y, Piekara Jacek-- . Жанр: Фэнтези. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
S?uga Bo?y
Название: S?uga Bo?y
Автор: Piekara Jacek
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 270
Читать онлайн

S?uga Bo?y читать книгу онлайн

S?uga Bo?y - читать бесплатно онлайн , автор Piekara Jacek

Najbardziej wstrz?saj?ca i blu?niercza wizja w historii polskiej fantastyki! Oto ?wiat, w kt?rym Chrystus zszed? z Krzy?a i obj?? w?adz? nad ludzko?ci?. ?wiat tortur, stos?w i prze?ladowa?. Czuwa nad tym, by Twoja wiara by?a czysta. Strze?e Twych my?li przed zgorszeniem. ?ledzi Twe uczynki, aby? nie zgrzeszy?. A je?li przyjdzie taka potrzeba, ofiaruje Ci bolesn? rozkosz stosu. To on – Inkwizytor Jego Ekscelencji Biskupa. Miecz w r?ku Pana i s?uga Anio??w. "S?uga Bo?y" to przeredagowane i uzupe?nione wznowienie tomu opowiada? o inkwizytorze Mordimerze Madderdinie, zawieraj?ce mi?dzy innymi nigdy nie publikowany tekst "Czarne p?aszcze ta?cz?". W "S?udze Bo?ym" czarnoksi??nicy odprawiaj? blu?niercze rytua?y, demony zst?puj? na ?wiat, czarownice knuj? mroczne intrygi. A temu wszystkiemu musi przeciwstawi? si? cz?owiek, kt?rego serce jest tak gor?ce jak ogie? stos?w, na kt?re posy?a swe ofiary.

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 ... 10 11 12 13 14 15 16 17 18 ... 47 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

Już po chwili usłyszałem ciche pukanie i do środka wszedł Drugi. Teraz nie sprawiał wrażenia ani pijanego, ani rozbawionego.

– Co tam, mały? – zapytałem. – Siadaj sobie.

Usiadł na zydlu, potrząsnął butelką, po czym odszpuntował ją i łyknął solidnie.

– Jak już zacznę, to nie mogę przestać – powiedział tonem wyjaśnienia. – Bałem się podpytywać za bardzo, ale coś tam niby wiem…

– No? – zachęciłem go.

– Jest taki człowiek w miasteczku. Niby lekarz, podobno go kiedyś nawet wzywali do okolicznej szlachty. Ma książki, Mordimer, dużo książek…

– Ja też mam książki w Hezie. – Wzruszyłem ramionami. – I co z tego?

– Ty tak, ale tutaj? Mówią też, że smalił cholewki do tej małej, ale raczej był niby nie zanadto śmiały…

– To już coś – powiedziałem.

– I najlepsze, Mordimer – uśmiechnął się i pstryknął palcami.

– Wal.

– To brat pieprzonego burmajstera. Przyrodni, bo przyrodni, ale zawsze niby brat.

– Ha! – Spuściłem nogi z łóżka. – Dobrze się spisałeś, mały. Idź teraz spokojnie pić, a my złożymy wizytę panu doktorowi. Jak wszystko dobrze pójdzie, niedługo rozpalimy tu przyzwoity stos. Albo w Hezie – dodałem po chwili.

Doktor mieszkał niedaleko rynku, więc konie, rzecz jasna, zostawiliśmy w stajni. Niech sobie odpoczywają i żrą smaczny owiesek, bo niedługo czeka je znowu długa droga. I tak dobrze, że słońce wysuszyło nieco te przeklęte błota, i miałem nadzieję, że dalszą część podróży odbędziemy w przyzwoitszych warunkach. No, ale wcześniej należało załatwić wszystkie sprawy tutaj, w tym całym Thomdalz. Swoją drogą, co za barbarzyńska nazwa, mili moi.

Szliśmy przez rynek, a ja widziałem ścigające nas spojrzenia. Nie, żeby ktoś przyglądał się jawnie i bezczelnie, stał, mrużąc ślepia i obserwując nasze kroki. Co to, to nie, moi drodzy. Ludzie wyglądali zza okiennic, wychylali cichcem głowy z zaułków. Niedobrze jest być zbytnio ciekawym inkwizytorskiej pracy, bo zawsze inkwizytor może zaprosić do siebie, prawda? A przynajmniej tak właśnie sobie to wszystko wyobrażają prostacy.

Dom doktora był murowany i solidny. Zbudowany z dobrej, czerwonej, równiutko ułożonej cegły. Posiadłość otaczał drewniany płot, wysoki, bo sięgający ciut powyżej mojej głowy. W sadzie rosło kilka zdziczałych jabłonek i jedna wiśnia obsypana jak trądem zeschłymi, małymi wisienkami.

– Zawołany ogrodnik z doktora – rzekł Kostuch.

Pchnąłem drewnianą furtę i weszliśmy do ogrodu. Z rozchwierutanej budy wyskoczył pies o zjeżonej, skołtunionej sierści. Nawet nie zaszczekał, ani nie zawarczał, tylko od razu rzucił się na nas. Nie zdążyłem nic zrobić, a już usłyszałem cichutkie zawodzenie i grot trafił zwierzę prosto w pierś. Pies skręcił się w powietrzu i zwalił na ziemię martwy, z pierzastym bełtem sterczącym wśród brudnego futra.

– Dobra robota, mały – powiedziałem.

Weszliśmy na ganek po drewnianych, wygładzonych czasem i podeszwami butów schodach. Zastukałem silnie do drzwi. Raz, drugi, a potem trzeci.

– No cóż, Kostuch… – powiedziałem, ale nie zdążyłem dokończyć, kiedy ze środka usłyszeliśmy człapanie, a potem głos, który brzmiał jakby ktoś przeciągał pilnikiem po szkle.

– Kogo diabli niosą?

– Otwieraj, człowieku – powiedziałem. – W imieniu Świętego Officjum.

Za drzwiami zapanowała cisza. Długa cisza.

– Kostuch – rzekłem spokojnie. – Będziesz jednak musiał…

– Już otwieram – powiedział głos ze środka. – Chociaż nie wiem, czego może chcieć u mnie Święte Officjum.

Usłyszeliśmy chrobot odsuwanej zasuwy. Jednej, drugiej, potem trzeciej. Jeszcze potem szczęknął klucz przekręcany w zamku.

– Twierdza, co? – zadrwił Kostuch.

Drzwi uchyliły się i zobaczyłem mężczyznę o chudej, porośniętej siwawą szczeciną twarzy. Miał czarne, bystre oczy.

– Niech no się przyjrzę… Taaak, widziałem was, mistrzu inkwizytorze, na rynku. – Usłyszeliśmy brzęk zwalnianego łańcucha i drzwi otworzyły się szerzej. – Zapraszam do środka.

Z wnętrza buchnęło smrodem… I to nie zwyczajnym smrodem gnoju, niepranej odzieży, niemytych ciał, czy zepsutego pożywienia, którego można by się spodziewać. O, nie, moi drodzy, to był inny smród. W tym domu warzono zioła, palono siarkę, stapiano ołów. Nasz doktor zajmował się widać i medycyną, i alchemią. To zresztą często szło w parze, a Kościół nie widział w tym nic złego. Do czasu, rzecz jasna.

– Proszę, proszę… – Doktor zobaczył nagle twarz Kostucha i głos uwiązł mu w gardle.

Weszliśmy do sieni, a potem do wielkiego, zagraconego pokoju. Naczelne miejsce zajmował ogromny stół, a na nim piętrzyły się retorty, butelki i buteleczki oraz słoiki i kociołki. Nad dwoma palnikami, jednym dużym, a jednym maleńkim, coś wisiało w kotłach, bulgotało i wydobywał się stamtąd duszący smród. Zobaczyłem kilka rozrzuconych ksiąg, w rogu pokoju, w sporym stosie leżały następne. W klatce siedział przerażony szczur o małych, błyszczących oczkach, a na krawędzi stołu leżała zręcznie spreparowana głowa lisa. W ciemnym kącie szczerzył zęby wypchany wilczek. Zbliżyłem się i zobaczyłem, że wypychacz był prawdziwym mistrzem w swoim fachu. Szczenię wyglądało jak żywe, nawet cytrynowo żółte, szklane ślepia zdawały się pałać morderczym blaskiem.

– Świetna robota – powiedziałem.

– Miło mi – odchrząknął gospodarz. – Pozwólcie, mistrzu, że się przedstawię. Jestem Joachim Gund, doktor medycyny Uniwersytetu w Hez-hezronie i przyrodnik.

– Cóż sprowadziło uczonego do takiego miasteczka? – zapytałem uprzejmie.

– Pozwólcie, panowie – chrząknął znowu – do innej izby. Nie jestem zwyczajny gości, więc tak tu wszystko wygląda…

– Widziałem gorsze rzeczy – odparłem, a Kostuch roześmiał się.

– Tak, tak. – Doktor wyraźnie pobladł, chociaż miał ziemistą cerę.

Pokoik, do którego nas wprowadził, był również nad wyraz zagracony, ale przynajmniej nie śmierdziało tam tak bardzo, jak w dużej izbie. Kostuch i bliźniak usiedli na wielkiej, okutej mosiądzem skrzyni, ja rozparłem się w obstrzępionym fotelu, a doktor przycupnął na zydlu. Wyglądał niczym chudy, wygłodzony ptak, który zaraz zerwie się do lotu.

– Czym mogę wam służyć, dostojny mistrzu? – zapytał. – Może naleweczki?

– Dziękuję – odparłem. – Łatwo się chyba domyślić, że zgony Dietricha Golza, Balbusa Brukdoffa i Petera Glabera, dobrze zapamiętałem nazwiska, prawda?, wzbudziły niepokój Świętego Officjum. Rad bym wiedzieć, co człowiek uczony, jak wy, sądzi o tych przypadkach?

– Ha! – Zatarł dłonie, mimo że w izbie było ciepło.

– Od początku mówiłem, że Loretta jest niewinna, ale kto by tam chciał słuchać…

– Komu mówiliście? – zagadnął niewyraźnie Kostuch, bo obgryzał sobie właśnie paznokieć.

– Aaaa… komu? – stropił się wyraźnie doktor. – Tak w ogóle mówiłem. To wszystko ludzka głupota. Bajędy. Wymysły. Fantasmagorie. – Spojrzał na mnie, jakby chcąc się upewnić, czy rozumiem ostatnie słowo.

Rozumiałem.

– Czyli: nic się nie stało? – uśmiechnąłem się łagodnie.

– Nie tak, żeby nic, bo pomarli. Ale z naturalnych przyczyn mistrzu! Peter dawno chorował na kaszel i spluwał krwią, Dietrichowi nie raz przystawiałem pijawki, tymczasem Balbus obżerał się do nieprzytomności, a miał kłopoty z wypróżnianiem. Źle żyli, mistrzu. Niezdrowo.

– Taak – pokiwałem głową. – A białe, grube robaki?

– Robaki – wypluł to słowo, jakby było nieprzyzwoite. – Czego to ludziska nie wymyślą?

– Na przykład wasz brat, burmistrz – poddałem.

– No tak – przyznał niechętnie. – Ale ja w to nie wierzę.

– Nie wierzycie – powtórzyłem – no cóż… Pozwolicie, że rozejrzymy się trochę?

– Rozejrzycie? – Znowu pobladł. – Ja nie wiem, czy macie…

– Mamy – powiedziałem, patrząc mu prosto w oczy. – Wierzcie, że bardzo mamy.

– Cóż. – Zatarł po raz kolejny dłonie. Zauważyłem, że palce ma pokryte sinymi i białymi odbarwieniami. – Skoro tak…

– Skoro tak, to tak – uśmiechnąłem się samymi ustami i wstałem. – Zobaczmy najpierw strych i piwnicę.

– Na strychu tylko kurz, pająki i szczury – rzekł szybko doktor. – Wierzcie mi, że jedynie się wybrudzicie i namęczycie…

– Pokazuj ten strych – warknął Kostuch.

– Nie, Kostuch, spokojnie – powiedziałem. – Skoro doktor mówi, że strych taki nieprzytulny, zejdźmy do piwnicy.

– Dd-do piwnicy? – zająknął się Joachim Gund.

– Czemu nie? A zresztą – udałem, że się zastanawiam. – Wy, doktorze, pokażecie moim asystentom piwnicę, a ja w tym czasie rozejrzę się po obejściu.

Wiedziałem, że nic nie znajdziemy ani w piwnicy, ani na strychu. Doktor Gund celowo prowadził nas w maleńką pułapkę. Jego zakłopotanie wydawało się bardzo prawdziwe, ale dałbym sobie głowę uciąć, że tylko udawał. Oczywiście, był poruszony naszą wizytą, lecz liczył, że zmęczymy się, przeszukując piwnice oraz strych, i damy mu wreszcie spokój. W końcu mógł spodziewać się, że Inkwizycja prędzej, czy później zawita do domu lekarza, dziwaka i alchemika. I tego wszystkiego nie zamierzał przed nami kryć. Retort, doświadczeń, eksperymentów. Zobaczcie, nie mam nic, co warto byłoby zataić – wydawał się mówić. Bardzo sprytne, mili moi, ale czułem w tym wszystkim fałsz.

Wyszedłem na zewnątrz i rozejrzałem się. Martwy pies leżał w połowie drogi do furtki, tak jak go zostawiliśmy. Skierowałem się na tyły obejścia. Uchyliłem drzwiczki i zajrzałem do komórki, gdzie leżały równiutko ułożone sosnowe szczapy oraz dębowe bale z obłażącą korą. Przy ścianie stały widły, grabie z wyłamanym środkowym zębem i szpadel z łopatą poznaczoną zaschniętym błotem. Nic ciekawego.

W cieniu rozłożystego kasztana zobaczyłem starannie ocembrowaną studnię. Uniosłem drewnianą klapę i zajrzałem w głąb. Osiem, dziewięć stóp ode mnie lśniło oczko wody. Widywałem już kryjówki ulokowane pod powierzchnią wody w studni, ale nie wydawało mi się, aby szanowny doktor miał siłę i chęci na lodowate kąpiele. Nie mówiąc o tym, że na gładkim murze cembrowiny nie było żadnych uchwytów ani klamer, które pomagałyby przy wchodzeniu i schodzeniu. Gdzie więc kryła się jaskinia czarownika? Ha! Oto dobre pytanie. Czyżbym jednak się mylił, a Joachim Gund nie był tak cwany, na jakiego wyglądał, i zajmował się mroczną sztuką w piwnicy lub na strychu?

1 ... 10 11 12 13 14 15 16 17 18 ... 47 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название