Miecz Anio??w
Miecz Anio??w читать книгу онлайн
Opowie?c o Mordimerze Madderdinie, inkwizytorze, kt?ry nie waha si? zadawa? pyta? i d??y? do odkrycia prawdy o otaczaj?cym go ?wiecie.
?wiecie pe?nym intryg i z?a. ?wiecie, w kt?rym ludziom zagra?aj? demony, czarownicy oraz wyznawcy mrocznych kult?w. ?wiecie, kt?rego si?? nap?dow? s? nienawi??, chciwo?? oraz ??dza. Do tego w?a?nie uniwersum Mordimer Madderdin niesie ?agiew Boskiej mi?o?ci…
OTO ?WIAT, w kt?rym Chrystus zst?pi? z krzy?a i surowo ukara? swych prze?ladowc?w. ?wiat gdzie s?owa modlitwy brzmi?: "i daj nam si??, by?my nie przebaczali naszym winowajcom". ?wiat, w kt?rym "nasz Pan i jego Aposto?owie wyr?n?li w pie? p?? Jerozolim". OTO ON: inkwizytor i S?uga Bo?y. Cz?owiek g??bokiej wiary.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– On jest inkwizytorem? – niemal wrzasnął Oli i odwrócił w stronę brata twarz wykrzywioną gniewem. – Dlaczego mi nic nie powiedziałeś, głupcze?! Skąd się tu wziął? Co wie?
– Zaraz sobie z nim pogadamy. – Schwimmer nie przejął się wybuchem Oliego. – Sam chcę wiedzieć…
Zbliżył się do mnie i machnął mi przed oczyma pochodnią. Od głowni oderwała się iskierka i spłonęła na moim policzku. Johann wyszczerzył się w uśmiechu.
– Myślisz, że się ciebie boję, inkwizytorze? – zapytał, a potem roześmiał się jakby do własnych myśli. – Nie boję się, bo wiem, że i tak jestem martwy…
– Jonni – odezwał się jego brat karcącym tonem. – Wszystko będzie dobrze, ukryjecie się gdzieś…
– Może, może, może. – Zauważyłem, że oczy Schwimmera były puste i rozbiegane. Ten człowiek najwyraźniej oszalał albo był bliski szaleństwa. – Zostało nam jeszcze osiem dni…
– Osiem dni? – zapytałem najłagodniejszym z tonów.
Chciał mnie uderzyć w twarz pochodnią, ale rzuciłem głową i oberwałem tylko w bok głowy. Poczułem swąd palonych włosów i pomyślałem sobie, że jeśli Bóg da, porozmawiam kiedyś ze Schwimmerem na temat tego, w jaki sposób nie należy traktować funkcjonariuszy Świętego Officjum.
– Dlaczego przyszedł sam? – zapytał Oli. – Przecież oni zawsze chodzą gromadą…
– Jego nie wysłali z Inkwizytorium. – Schwimmer przyglądał mi się badawczo i z takim wyrazem twarzy, jakby za chwilę miał zakrzyknąć „a tu cię mam!”. – Loebe go kupił, ta stara świnia… Czy nie tak, Mordimerze, jeśli dobrze pamiętam imię? Mogę ci mówić Mordi?
– Nie – odparłem.
– No to nie. – Wzruszył ramionami.
Od dłuższego już czasu starałem się delikatnymi ruchami poluzować więzy na nadgarstkach, ale równie dobrze mogłem sobie darować to bezowocne zajęcie. Jedynym pozytywnym efektem było to, że poczułem, iż mija mi odrętwienie dłoni. Więc Bogu dziękować, nie straciłem jeszcze w nich czucia.
– Myślę, że nikt nie wie, że on tu jest – powiedział z namysłem Schwimmer. – Mam rację, Mordusiu? A wobec tego – był tak pewien siebie, że nie czekał na odpowiedź – wsadzimy go do wora, nawrzucamy kamieni i utopimy w tej rozpadlinie pod Wapieniem. Nikt go nie znajdzie. Wytniemy tylko otwory w worze – patrzył na mnie z głupkowatym uśmiechem – żeby węgorze mogły swobodnie się dostać do środka. Ha, pod Wapieniem pełno jest węgorzy… Łowiłem je, jak byłem dzieckiem, wiesz? – Zwrócił się do mnie.
– Jonni, a może mu powiemy? – zapytał cicho brat Schwimmera.
– Nie! – niemal wrzasnął Johann i obrócił się z twarzą zmienioną gniewem. Przy okazji tego gwałtownego ruchu znowu wyrżnął mnie pochodnią w głowę, ale tym razem już nieumyślnie. – Nie pamiętasz, co zrobili z naszą mamusią?
Ha, ciekaw byłem, co zrobili bracia-inkwizytorzy z mamusią Schwimmerów. Czyżby została kiedyś oskarżona o czary i torturowana lub spalona? Nie dziwiłem się więc nienawiści Johanna, choć raczej powinien się cieszyć, że Święte Officjum pomogło jego rodzicielce pogodzić się z Bogiem. Niestety, ludzie zwykle nie podzielali tego sposobu myślenia, powodowani zapewne nawet nie złą wolą, lecz brakiem odpowiedniej edukacji. Najbardziej jednak interesowało mnie, o czym mówił Oli. Cóż takiego chciał mi wyjawić? Jaka tajemnica skrywała się za porwaniem dziewczyny, jeśli w ogóle była tu jakaś tajemnica? Dlaczego po ośmiu dniach sprawa mogła zmienić bieg?
– Mogę wam pomóc – powiedziałem. – Przecież nic dziwnego, że uwięziliście człowieka, który plątał się nocą obok waszego domu. I nikt nie może mieć do was o to żalu. Jednak teraz, kiedy ujawniłem już, że jestem inkwizytorem, powinniście mnie wypuścić. Johann, Oli, nie dajcie się zwieść podszeptom Złego, nie narażajcie życia i nie bierzcie na swe sumienie śmiertelnego grzechu, jakim jest zabicie bliźniego.
Starałem się mówić spokojnym i przekonującym tonem, ale nie sądzę, by moje słowa docierały do Johanna. Natomiast jego brat przyglądał mi się uważnie, a kiedy skończyłem, westchnął głęboko.
– Jonni, zróbmy, jak on radzi – powiedział cicho. – Przecież może nam pomóc…
– Nie! Nie rozumiesz, głupcze, że mówi tak tylko po to, byśmy go uwolnili?
Oho ho, widać mały Johann nauczył się od swych przyjaciół komediantów sztuki obrazowego wysławiania. Aby podkreślić wagę własnych słów, wymachiwał pochodnią, ale tym razem udało mi się uniknąć ciosu. Tylko znowu kilka iskier oderwało się od głowni i zgasło na mojej twarzy.
– Ależ pomyśl… – ciągnął brat Johanna, a ja obiecałem sobie, że kiedy przyjdzie co do czego, postaram się okazać mu łaskę, tak jak on okazywał ją mnie.
– Nie będę nad niczym myślał! – wrzasnął Schwimmer, a jego chrapliwy krzyk przeszedł w zduszony pisk przy ostatnim słowie. Tak, tak, ten człowiek nie był przy zdrowych zmysłach. – Zabijmy go i już!
– Ciężkie to brzemię dźwigać w swej pamięci wspomnienie o zamordowanym człeku – rzekłem, patrząc prosto w oczy Oliemu. – Czyż Pismo nie ostrzega nas, że: każdy, kto nienawidzi swego brata jest zabójcą, a wiecie, że żaden zabójca nie nosi w sobie życia wiecznego?
– Nie jesteś moim bratem! – warknął Johann.
– Sądźcie innych sprawiedliwie i bez trwogi. Lecz pamiętajcie, że którym byście sądem sądzili, sądzeni sami będziecie, i którą miarą mierzyć będziecie, odmierzą wam – dodałem, podnosząc głos. – Czy jesteście pewni, że wasz sąd jest sprawiedliwy? Czy kiedy przyjdzie pora stanąć przy wadze złych i dobrych uczynków, powiecie Panu: tak, uczyniłem wtedy dobrze, zabijając człowieka, który nie wyrządził mi najmniejszej krzywdy?
Oli odwrócił wzrok i zamamrotał coś do siebie. Nie usłyszałem słów, widziałem tylko, jak poruszyły mu się usta.
– Trzeba go było zakneblować – rzekł Schwimmer i pogroził mi pochodnią. – Gdzie jest Aldi? – Zwrócił się w stronę brata.
– Pilnuje domu – mruknął tamten po chwili.
Domyśliłem się, że mowa była o trzecim bracie, i sądziłem, że na tym kończy się liczba osób wtajemniczonych w porwanie. Gdyby sytuacja była inna, to trzech chłopków nie stanowiłoby żadnej przeszkody dla inkwizytora Jego Ekscelencji. Ale człowieka związanego jak prosię potrafi zarżnąć nawet dziecko…
– Co zrobiliście z dziewczyną? – spytałem. – Gdzie ona jest?
– Bezpieczna – odpowiedział szybko Oli. – Pilnujemy jej.
– Czego z nim gadasz? – znowu warknął Schwimmer.
– Posłuchajcie mnie uważnie – rzekłem, starając się przemawiać jednocześnie stanowczo i łagodnie. – Wiele osób wie lub domyśla się, gdzie jestem. Joachim Kniprode, poborca podatków z Gottingen, Heinz Ritter, Andreas Kuffelberg. – Kiedy wypowiadałem to ostatnie imię, Johann drgnął, a przez jego twarz przebiegł grymas. – Prędzej czy później Inkwizytorium dotrze do nich i dowie się, gdzie zniknąłem. Czy myślicie, że można bezkarnie zabijać inkwizytorów?
– To wszystko nieważne – powiedział nadspodziewanie spokojnym głosem Schwimmer. – I tak wszyscy musimy uciekać i ukryć się. Co za różnica, kto jeszcze będzie nas ścigał? Dobra, Oli, bierzmy go. I nie opieraj się, inkwizytorze, bo będę musiał cię ogłuszyć.
Zrobiłem, co mogłem, by ich przekonać, a w sytuacji, w jakiej się znajdowałem, niewiele pozostało mi argumentów. Podejrzewałem, że dałbym radę przekonać brata Schwimmera, ale sam Johann najwyraźniej oszalał i nie obchodziło go już nic poza tym, aby uciec jak najdalej z dziewczyną, niezależnie od konsekwencji.
Wzięli mnie za ręce i za nogi, a ja faktycznie się nie opierałem, gdyż nie miałem wątpliwości, że Schwimmer zrealizowałby swą groźbę. Zapewne nawet uczyniłby to z przyjemnością. A póki byłem przytomny, mogłem mieć jeszcze nadzieję, że wyjdę z życiem z całej tej katastrofy, w którą zamieniły się poszukiwania Ilony Loebe. Bracia zaczęli taszczyć mnie na schody, ale w pewnym momencie Schwimmer puścił moje ramiona i wyrżnąłem głową w kamienny stopień. Zakląłem, a Johann zachichotał.
W końcu wwlekli mnie do drewnianej szopy. Spomiędzy szpar w deskach widać było prześwitujący blask dnia, ale na ile zdołałem się zorientować, słońce chyliło się już raczej ku zachodowi. W szopie leżały wory z mąką, pod ścianą stały cepy oraz zardzewiała brona z wykoślawionymi ostrzami, a w kącie piętrzyła się kupa zalatującego zgnilizną siana. Dopiero po chwili zobaczyłem, że na dość wygodnie urządzonym (przynajmniej na pierwszy rzut oka) posłaniu, pomiędzy worami, leży Ilona Loebe. Związana, zakneblowana i rozczochrana, ale mimo upokarzającej sytuacji wydawała się nie doznać żadnej większej krzywdy. A więc mogłem sobie pogratulować: tropy zaprowadziły mnie wprost do kryjówki porywaczy, a ja wykazałem się (przynajmniej do czasu) stosowną bystrością umysłu. Tyle że nie miałem tutaj wjechać związany jak szynka, ciągnięty za stopy i stukający głową w śmierdzące łajnem klepisko. Nie tak, zapewne, piękne panny wyobrażają sobie tego, kto oswobodzi je z niewoli…
Teraz też zobaczyłem trzeciego z braci, którego Schwimmerowie nazywali Aldim. Podobny był do Johanna oraz Oliego. Wysoki, barczysty, o jasnych włosach i twarzy wioskowego przygłupa. A jednak trudno było nie zauważyć, że nie byli tak kompletnymi idiotami, skoro to ja leżałem związany w pień u ich stóp, a nie odwrotnie. Jednak doświadczenie dane mi przez łaskę Boga uczyło, że wszelkie sytuacje mogą się jeszcze zmienić. Miałem tylko nadzieję, że nie będzie to zmiana na gorsze.
– Uwolnijcie dziewczynę – powiedziałem i w podzięce za dobrą radę oberwałem kolejnego kopniaka. – Czego chcecie w zamian? – zapytałem, starając się nie okazywać bólu ani strachu. – Złota? Stary Loebe zapłaci bez wahania. Wymazania win? Gwarantuję to wam powagą Świętego Officjum.
Oczywiście, równie dobrze mogłem gwarantować im willę z ogrodem w Hez-hezronie, stado służby oraz Jego Ekscelencję biskupa w charakterze kamerdynera. Lecz w tej sytuacji gotów byłem zaoferować wszystko, aby tylko poniechali niegodnych planów. Dostałbym kolejnego kopniaka, ale zwinąłem się i czubek buta Johanna tylko drasnął mnie po żebrach.
– Zabierzmy się za inkwizytora – rzekł Johann z niezdrowym zapałem w głosie.
– Czekaj no. – Aldi, który tkwił przy drewnianej ścianie z okiem przy szczególnie sporej szparze w deskach, uniósł dłoń. – Chyba ktoś jedzie…