Miecz Anio??w
Miecz Anio??w читать книгу онлайн
Opowie?c o Mordimerze Madderdinie, inkwizytorze, kt?ry nie waha si? zadawa? pyta? i d??y? do odkrycia prawdy o otaczaj?cym go ?wiecie.
?wiecie pe?nym intryg i z?a. ?wiecie, w kt?rym ludziom zagra?aj? demony, czarownicy oraz wyznawcy mrocznych kult?w. ?wiecie, kt?rego si?? nap?dow? s? nienawi??, chciwo?? oraz ??dza. Do tego w?a?nie uniwersum Mordimer Madderdin niesie ?agiew Boskiej mi?o?ci…
OTO ?WIAT, w kt?rym Chrystus zst?pi? z krzy?a i surowo ukara? swych prze?ladowc?w. ?wiat gdzie s?owa modlitwy brzmi?: "i daj nam si??, by?my nie przebaczali naszym winowajcom". ?wiat, w kt?rym "nasz Pan i jego Aposto?owie wyr?n?li w pie? p?? Jerozolim". OTO ON: inkwizytor i S?uga Bo?y. Cz?owiek g??bokiej wiary.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Gdzie Kuffelberg? – zapytałem tym razem ostrym tonem.
Z pokoju wyłoniła się jakaś barczysta postać i stanęła w cieniu. Trudno jednak było nie rozpoznać w niej Kuffelberga, pomimo że tym razem miał gładko wygolone policzki, a nie doczepioną rudą, rozwichrzoną brodę.
– Pan Madderdin? – W jego głosie zaniepokojenie walczyło o lepsze ze zdziwieniem. Postąpił kilka kroków w moją stronę. – Wejdźcie, proszę.
– Słówko na osobności – powiedziałem.
Wydawało mi się, że pobladł, ale bez słowa wskazał stołowy pokój, w którym obok ogromnego łoża piętrzyło się mnóstwo aktorskich rekwizytów. Zamknął za nami drzwi.
– Czym wam mogę służyć? – spytał.
– Gdzie jest Schwimmer? – Postanowiłem nie owijać niczego w bawełnę.
– Ha, więc dlatego tu jesteście! – Klepnął się dłońmi w uda. – Ludzie Loebego też mnie o to pytali. Nawet pozwoliłem im rozejrzeć się po domu…
– Nie twierdzę, że jest tutaj – powiedziałem – ale uwierz mi, Andreasie, że lepiej dla ciebie będzie, jeśli wyznasz całą prawdę. Pomaganie przestępcy jest karane z całą surowością prawa, choć wiem też, że Loebe zamierza je w tej mierze zastąpić…
– Ja tam nic nie wiem – burknął. – A w ogóle spieszę się na próbę, więc jeśli nie macie nic przeciwko…
Nie zamierzałem dalej słuchać, gdyż jego bezczelność obrażała moje uczucia. Zrobiłem szybki krok i złapałem go lewą ręką za krocze, a prawą dłoń zacisnąłem mu na gardle, by nie mógł krzyczeć. Zwarłem na jego przyrodzeniu palce, jakby były kleszczami imadła. Zachrypiał, nie mogąc krzyknąć, a oczy niemal wypłynęły mu z bólu. Zwolniłem nieco uścisk, gdyż chciałem, by skupił się na wysłuchaniu moich słów, a nie kontemplowaniu własnego cierpienia.
– Przykro będzie, jeśli już nigdy nie dasz rady wsadzić go w rzyć młodego chłopca, prawda? – spytałem i znowu ścisnąłem mocniej.
Zaraz jednak ponownie zwolniłem chwyt, bo nie chciałem, by mi tu zemdlał. Po policzkach Kuffelberga spływały rzęsiste łzy, a w oczach malowało się już tylko przerażenie oraz boleść. Pociągnąłem nosem.
– Zesrałeś się – powiedziałem z obrzydzeniem.
Odepchnąłem go i padł pod ścianę. Skulił się tam natychmiast w kłębek, obejmując dłońmi krocze. Pozwoliłem mu trochę powyć i trochę poszlochać, po czym kucnąłem przy nim.
– Gdzie jest Schwimmer? – zapytałem, wyciągając zza cholewy buta krótki, ale ostry sztylet, i starając się, by aktor dostrzegł ten gest.
– Uuuuu sieeebie – wychlipał cicho. – Gdzieś tam w wiosce.
– Niedaleko Gottingen?
– Seitzen, nazywa się Seitzen!
Przekląłem w myślach pamięć Aloisa Pimke, który na trzy strzały wszystkie miał nietrafione. Niemniej literę „S” zapamiętał dobrze.
– Oooo… Jeeezu, jak boli…
– Zamknij się – rozkazałem. – Bo zaboli jeszcze bardziej.
Zachłysnął się powietrzem i własnymi łzami.
– Nieee, błagam…
Błagania robią na mnie niewielkie wrażenie, chociaż jestem gotów ich wysłuchać, kiedy tylko widzę u błagającego szczerą chęć poprawy. Miałem nadzieję, że taką właśnie chęć zobaczę u Kuffelberga, gdyż nie bawiło mnie dalsze prowadzenie śledztwa. Oczywiście, znałem ludzi, którzy znajdowali grzeszną uciechę w dręczeniu bliźnich, ale sam byłem jak najdalszy od podobnych skłonności. Jeśli jednak czyjeś cierpienie mogło doprowadzić mnie do celu, nie widziałem powodów, by nie wziąć na ramiona krzyża podobnej odpowiedzialności.
– Porwał dziewczynę czy sama chciała jechać?
– Pooorwał, panie, pooorwał. O-ostrzegałem go, ale…
– Z braćmi?
– Tak.
– Dałeś mu pieniądze na wóz i konie? Ukryli dziewkę wśród towarów?
– Skąd wiecie?
Uderzyłem go wierzchem dłoni w zęby.
– To ja zadaję pytania – przypomniałem.
– Tak, tak, wóz. Pożyczyłem mu wóz.
– A co dostałeś w zamian?
Wciągnął głęboko powietrze w płuca, nic nie odpowiedział i tylko skulił się jeszcze bardziej, jakby oczekując na cios.
– Zresztą, nieważne – wiedziałem przecież, co otrzymał w zamian, więc wstałem. – Jeśli masz jeszcze coś do powiedzenia, Andreasie Kuffelberg, mów zaraz. Bo kiedy wrócę z Seitzen z pustymi rękami, to nie omieszkam cię odwiedzić w celu kontynuowania naszej uroczej pogawędki.
– To wszystko, co wiem, przysięgam! Znajdziecie ich tam, panie.
– Lepiej byłoby dla ciebie, abym ich naprawdę znalazł – powiedziałem poważnym tonem.
W siedzibie Inkwizytorium w Hezie nie tylko przesłuchuje się oskarżonych lub świadków. Mieszkają tu zarówno inkwizytorzy prowadzący ważne śledztwa, jak i ci, którzy pragną odnaleźć chwilę skupienia w rozmodlonej ciszy naszych sal. Hezkie Inkwizytorium posiada też dobrze zaopatrzoną bibliotekę, choć, rzecz jasna, nie jest to biblioteka, której zasoby mogłyby się równać z bogactwem zgromadzonym w klasztorze Amszilas. Niemniej księgozbiór mamy okazały i nie znajdują się w nim tylko tomy poświęcone religii, teologii oraz filozofii, ale również dzieła znacznie lżejsze. Poza tym Inkwizytorium słynie ze swych map. Nasi kartografowie zbadali oraz opisali cały znany nam świat, i podobno czytelnością oraz dokładnością mapy z Hezu przewyższają nawet te znajdujące się w bibliotece Ojca Świętego. Oczywiście, inkwizytorów nieszczególnie zajmują przedstawienia odległych krain: Abisynii, zamieszkanej przez jeżdżących na koniach w paski ludzi o psich głowach, Persji, rządzonej przez wyznawców ognia, czy też dalekich Chin lub Wysp Korzennych. My zajmujemy się daleko bardziej przyziemnymi sprawami. Nas interesuje, byśmy na mapach mogli odnaleźć każde miasteczko, a nawet większą wioskę na terenie naszego prześwietnego Cesarstwa. Bo jakżeż by to było, gdyby inkwizytor, dowiedziawszy się, że ma szukać podejrzanego w miejscowości Seitzen, musiał wpierw prowadzić uciążliwe i wnikliwe śledztwo, by dowiedzieć się, gdzie ta wioska w ogóle leży? Cóż to byłoby za marnotrawstwo sił i czasu!
– Wiecie, mistrzu Madderdin, że Jego Świątobliwość wysłał ekspedycję do Indii? – zagadnął mnie bibliotekarz, podnosząc wzrok znad woluminów.
– Panie, świeć nad duszami tych biednych żeglarzy – mruknąłem.
– Ha! – Bibliotekarz rozpromienił się w bezzębnym uśmiechu. – Wysłał ich drogą nie na wschód, lecz na zachód!
– Dopłyną nad krawędź Wielkiego Oceanu i spadną. – Wzruszyłem ramionami.
– Kto wie, kto wie – wymruczał starzec. – A jeśli Basil Lascaris ma rację i Ziemia jest wielką kulą?
Szczerze mówiąc, problem wyprawy do Indii interesował mnie w znikomym stopniu, niezależnie od tego, czy żeglarze płynęliby na wschód, czy też na zachód. I tak sądziłem, że jedyne, z czym wrócą (jeśli w ogóle wrócą), to pamięć o zabitych towarzyszach. Uważałem, że Ojciec Święty mógłby rozsądniej wydawać pieniądze, gdyż topienie ich w okalających świat oceanach wydawało mi się zajęciem co najmniej mało rozsądnym, zwłaszcza iż oceany te były ponoć bezdenne. Tak więc pokiwałem tylko głową i pożegnałem brata bibliotekarza, nie wdając się w dalsze dyskursy. Później przypomniałem sobie, że słyszałem niegdyś o planach powołania wyprawy pod sztandarami Inkwizytorium, której celem miałoby być spenetrowanie i nawrócenie Chin, ale pomysł ten traktowano (i słusznie) jak fantasmagorię. Bo skoro już od lat nie organizowano krucjat, by wyzwolić cierpiącą w pogańskim jarzmie Ziemię Świętą, to niby w jaki sposób zamierzano poprowadzić ekspedycję do tak groźnego i odległego kraju jak Chiny? Istniała, co prawda, teoria mówiąca, iż nasz Pan po zdobyciu Rzymu nie dostąpił Wniebowstąpienia, lecz udał się właśnie do Chin, by tam stworzyć nowe Królestwo Jezusowe, ale Kościół tego typu herezje tępił z całą stanowczością.
Tak czy inaczej, nie miałem zamiaru zawracać sobie głowy Chinami lub Indiami, gdyż w tym momencie mego życia dużo bardziej zajmująca wydawała mi się wioska Seitzen, do której drogę poznałem dzięki doskonałym mapom naszego Inkwizytorium. Miałem nadzieję, że właśnie tam wreszcie rozwiążę sprawę porwania pięknej Ilony, by spokojnie móc zainkasować honorarium z rąk Loebego. A w czasie trwającego kilka dni powrotu do Hezu, kto wie, czy powabna panna nie zechce okazać gorącej wdzięczności inkwizytorowi, który wybawił ją z niewoli? Powiem szczerze, że nie miałbym nic przeciwko takiemu obrotowi spraw. Choć musiałem przed samym sobą przyznać, że w ślicznej Ilonie było coś, co pozwalało na przekucie pożądania w uwielbienie. I pomimo swego niezwykłego talentu oraz wielkiej urody budziła we mnie uczucia sięgające sporo dalej niż chęć niewinnego pofiglowania.
Nie musiałem się specjalnie przygotowywać do drogi. Ze stajni Inkwizytorium wypożyczyłem rosłego konia, którego siła i budowa gwarantowały, że przetrzyma szybką podróż, do juków wepchnąłem najpotrzebniejsze rzeczy, założyłem kolczugę i przypasałem miecz. Trakt prowadzący do Gottingen uchodził za spokojną drogę, ale zbrojnych traktowano zwykle z dużo większym respektem niż innych podróżnych, a poza tym zawsze można było trafić na jakiegoś zdesperowanego bandytę. A ja nie miałem ani czasu, ani ochoty na utarczki po gościńcach. Oczywiście, w naszym przesławnym Cesarstwie w ogóle nie zalecano nocnych podróży (chyba że ktoś nie cenił szczególnie życia lub szukał dreszczyku emocji) i ja też zamierzałem każdego wieczoru zatrzymywać się w którejś z licznych oberż położonych wzdłuż traktu.
Na dzień dobry minąłem obficie obwieszoną trupami podmiejską szubienicę, nad którą unosiła się chmara głośno kraczących wron. Był to niewątpliwie budujący przykład gorliwości burgrabiego oraz justycjariuszy, a także widok mogący wzbudzić głębokie przemyślenia u wszystkich obwiesi pragnących łatwego zarobku i uciesznego życia nie okupionego uczciwą pracą.
Podróż do Gottingen minęła bez żadnych kłopotów, jeśli oczywiście nie liczyć zwyczajowych kłótni o lepszą kwaterę. Ponieważ chciałem wywiedzieć się, gdzie dokładnie znajdę młyn należący do rodziny Schwimmerów, więc pomyślałem, że któż może służyć mi lepszą radą niż poborca podatków z Gottingen? Jego kantor znalazłem w miejscu nad wyraz stosownym, tuż obok miejskiego więzienia. Sam poborca był dobrze wypasionym, starszym mężczyzną o naburmuszonej twarzy sprawiającej wrażenie, że jej właściciel gniewa się na cały świat i należy przedsięwziąć wszelkie kroki, by ten gniew ułagodzić.