Miecz Anio??w
Miecz Anio??w читать книгу онлайн
Opowie?c o Mordimerze Madderdinie, inkwizytorze, kt?ry nie waha si? zadawa? pyta? i d??y? do odkrycia prawdy o otaczaj?cym go ?wiecie.
?wiecie pe?nym intryg i z?a. ?wiecie, w kt?rym ludziom zagra?aj? demony, czarownicy oraz wyznawcy mrocznych kult?w. ?wiecie, kt?rego si?? nap?dow? s? nienawi??, chciwo?? oraz ??dza. Do tego w?a?nie uniwersum Mordimer Madderdin niesie ?agiew Boskiej mi?o?ci…
OTO ?WIAT, w kt?rym Chrystus zst?pi? z krzy?a i surowo ukara? swych prze?ladowc?w. ?wiat gdzie s?owa modlitwy brzmi?: "i daj nam si??, by?my nie przebaczali naszym winowajcom". ?wiat, w kt?rym "nasz Pan i jego Aposto?owie wyr?n?li w pie? p?? Jerozolim". OTO ON: inkwizytor i S?uga Bo?y. Cz?owiek g??bokiej wiary.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Tak bywa. Człek dziś się weseli, jutro robaki żrą go w grobie…
– Jeśli ma choć kogo bliskiego, żeby mu ten grób wykopał – westchnąłem.
– Ja ci wykopię – zaoferował się Korfis z pijackim rozczuleniem. – Choć groszem nie śmierdzę, bo zresztą wśród nas niewielu jest takich. Ale czego się nie robi dla przyjaźni!
– Bardzo zacnie z twojej strony, ale nie spiesz się jeszcze z łaski swojej z tym kopaniem… – powiedziałem, a potem coś tknęło mnie w słowach Korfisa: – Co powiedziałeś przed chwilą?
– Ja? – zdziwił się głupkowato. – A! No, że dla przyjaźni wszystko… – Zawahał się przez moment. – Prawie wszystko…
– Nie, nie, wcześniej, że niewielu wśród was śmierdzi groszem, tak?
– Ano niewielu. – Pokiwał smutno głową. – Podatki, Mordimerze, podatki. Wypijmy!
Przechyliłem kubek do ust, ale jedynie machinalnie, bo pochłonięty byłem pewną myślą. Czy przypadkiem Ritter nie użył tych samych słów dotyczących pieniędzy, opowiadając o Andreasie Kuffelbergu – aktorze odgrywającym rolę rudobrodego barbarzyńcy, Tankreda? I czy nie stwierdził, że to jedyna osoba w tym towarzystwie, której się poszczęściło? Wcześniej natomiast wspomniał, że Kuffelberg pochodzi z zacnej kupieckiej rodziny… Czy więc to właśnie Andreas mógł wspomóc finansowo Johanna Schwimmera? Ha, zapewne było go na to stać, ale czy chciał? Wiedziałem, iż najprościej będzie moje nowe podejrzenia sprawdzić na miejscu. Być może byłem tylko tonącym, chwytającym się brzytwy, ale zdawałem sobie sprawę z tego, że bez pieniędzy nie da się w Hezie nic zrobić. Jeżeli wyśledzę, skąd Schwimmer miał gotówkę, rychło dowiem się również, gdzie się ukrywa, niezależnie od tego, czy wrócił do rodzinnej wioski, czy też zaszył się gdzieś w mieście.
– Polej, Korfis – rzuciłem weselszym tonem. – Na pohybel poborcom podatków.
– Ażeby ich pogięło – warknął.
– Tak jest. A jak staną przed niebieskim ołtarzem Pana, to niech On w swej mądrości wyliczy im podatek od wszystkich ludzkich krzywd, których byli przyczyną.
Korfis spojrzał na mnie z zadziwieniem w mętnych już oczkach.
– Ty jak coś powiesz. – Pokręcił głową. – Ale niech ich zaraza zeżre!
Obawiałem się, czy mistrz Ritter nie będzie miał towarzystwa w postaci jednej z licznych wielbicielek jego talentu, ale na szczęście tej nocy spał sam. Głośno chrapał i wypuszczał powietrze z przeciągłym świstem, a tuż przy łóżku stała niemal pusta butelka wina, ku mojemu zdziwieniu nakryta fikuśną czapką z kolorowym piórkiem. Obok leżała do połowy ogryziona, soczysta gruszka. Oczywiście mogłem przysiąść na zydlu i poczekać, aż dramaturg się obudzi, ale uznałem, że nie mam czasu na takie ceregiele. Dlatego poklepałem go lekko po policzku.
– Mmmm – wymruczał z niezadowoleniem. – Nie teraz, Ofko.
Ofka. Ha, całkiem przyjemne imię. Poklepałem go jeszcze raz.
– No mówię, że nie. Mało ci? – Chciał się obrócić na drugi bok, ale tym razem szarpnąłem go już za zmierzwioną bródkę.
– Oż ty, cholera! – Poderwał się, otwierając czerwone od przepicia i niewyspania oczy.
Zobaczył mnie i po wyrazie jego twarzy poznałem, że nie było to przebudzenie, jakiego oczekiwał.
– O mój Boże – zachrypiał tylko i zamacał dłonią po podłodze.
Uprzejmie podałem mu gruszkę, ale tylko zaklął wściekle, więc sięgnąłem po butelkę. Najwyraźniej to jej właśnie szukał, bo natychmiast przybliżył szyjkę do ust i dopił wino do końca. Odetchnął głęboko, a ja zmarszczyłem nos, gdyż najwyraźniej jedynym sposobem dbania o zdrowie zębów przez Rittera było płukanie gęby trunkami.
– Nie pomyliliście kwater? – spytał zgryźliwie. – Widzę, że mogę sobie darować zamykanie drzwi na skobel.
– Cóż – odparłem. – Wyszkolono nas tak, byśmy nie musieli kłopotać ludzi pukaniem.
– Bardzo wielkoduszne – stwierdził, spoglądając w okno. – Dopiero świt. Boga w sercu nie macie?
– Z całym szacunkiem, chciałbym wam jeszcze zadać kilka pytań – wyjaśniłem łagodnym tonem.
– Aha, widziałem dzisiaj, jak Pimke wygląda po konwersacji z wami… – Przyjrzał mi się uważnie. – Mogliście chociaż jakieś wińsko przynieść – dodał.
– Wybaczcie. – Rozłożyłem ręce. – Pochłonięty własnymi kłopotami, nie pomyślałem o waszych. Pozwólcie jednak, że szybko wyjawię wam, z czym przychodzę, a potem z powrotem pójdziecie spać…
Pokiwał głową ze zrezygnowaniem.
– Udało mi się dowiedzieć co nieco o waszym koledze Schwimmerze. Wychował się w okolicach Gottingen, kilka dni drogi od Hezu, ma co najmniej dwóch braci, którzy, być może, pomogli mu w porwaniu.
– Fascynujące – mruknął.
– Pomyślałem sobie, że może uprowadził Ilonę w rodzinne strony…
– A to ciekawe, czego szukacie u mnie?
– Ale do Gottingen jest co najmniej pięć dni drogi – kontynuowałem, nie zwracając uwagi na jego docinki. – W jaki sposób można przewieźć tam dziewczynę, która, jak mniemam, opiera się i nie opuści żadnej okazji, by wydać porywacza i wezwać ratunku? Jesteście dramaturgiem, więc odpowiedzcie.
– Na miecz Pana – jęknął. – Teraz jestem tylko diablo śpiącym człowiekiem. I tak mnie łeb boli… – poskarżył się. – No, ale niech wam będzie. Związałbym dziewkę, zakneblował, władował na wóz, przykrył jakimiś towarami, nocą dał coś zjeść… – Wzruszył ramionami i stęknął.
– Byłaby pewnie zachwycona. – Uśmiechnąłem się. – Nie w tym rzecz jednak. Skąd wzięlibyście pieniądze na wóz i konie?
– Pożyczyłbym?
– A od kogo? Jeśli bylibyście tylko pomocnikiem aktorów? Człowiekiem bez majątku i perspektyw?
– Skoro miał braci, może oni przyjechali wozem?
– Mówiliście, że ojciec wydziedziczył Schwimmera, a więc wnioskuję, że trzyma rodzinę twardą ręką. Dałby synom wóz oraz konie, nie wiedząc w dodatku, na co są im potrzebne? Oni nie muszą jeździć do Hezu, bo w Gottingen jest duży targ. A więc?
– Na miecz Pana, uwiecznię was w którymś z dramatów i ręczę, że tego pożałujecie! Czego wy ode mnie chcecie?
– Myślcie!
– Nie chcę myśleć – zajęczał. – Chcę spać!
– A jeśli nie udał się do domu pod Gottingen, to na pewno potrzebował bezpiecznego schronienia tu, w Hezie, i również jakiejś gotówki. Kto z waszych znajomych mógł mu zaoferować gościnę? Kto nie ma kłopotów z pieniędzmi?
– Oooo. – Przeciągnął, podnosząc się na łóżku i patrząc na mnie nagle otrzeźwiałym wzrokiem. – Chyba wiem, dokąd zmierzacie…
– Czy to możliwe, Heinz?
– Na głowę Belzebuba – mruknął. – Trafiło się ślepej kurze ziarno. To możliwe, panie Madderdin, diablo możliwe – urwał na moment, a potem pogłaskał się po brodzie i zagryzł wargi, jakby myśląc, czy może się zdobyć na wyznanie. – Andreasa łączyły szczególne więzy z Johannem – rzekł w końcu. – A w każdym razie Andreas dążył, by szczególne więzy ich połączyły. Pojmujecie, o czym mówię?
– Czyżby o budzącej odrazę namiętności, za którą sprawiedliwy Bóg pokarał mieszkańców Sodomy? – zapytałem i nie ukrywam: byłem zdumiony, choć wiedziałem też, że w aktorskim światku dzieją się takie rzeczy, iż w zasadzie jakiekolwiek zdumienie mogłem sobie darować.
– Ano właśnie – odparł.
– I Kuffelberg pomógł Schwimmerowi w porwaniu oraz ukryciu dziewczyny w zamian za to, że Schwimmer obdarzy go swymi względami?
– Być może.
– To chore, Heinz.
– Miłość – westchnął, jakby to słowo tłumaczyło wszystko.
– A skąd u was taka chęć do pomocy, co?
– Skoro wpadliście na ten trop, prędzej czy później sami odkrylibyście co trzeba – powiedział. – A że zaoszczędziłem wam czasu oraz wysiłku, więc pewnie okażecie swą wdzięczność w stosowny sposób. – Uśmiechnął się z trudem.
– Ano okażę – obiecałem mu. – Choć nie ukrywam, że wcześniej mogliście się podzielić ze mną tymi rewelacjami.
– Nie donoszę na kolegów – odparł z godnością.
– I nikt by się nie ośmielił was do tego nakłaniać – odparłem.
Ritter wyjaśnił mi dokładnie, gdzie mieszka Andreas Kuffelberg. Była to mniej zamożna część dzielnicy kupieckiej, położona częściowo przy jednej z rzecznych odnóg, a częściowo na wyspie, gdzie pasażerów przez płytkie błocko przewoził ciągnięty linami prom. Jednak domostwo Kuffelberga znajdowało się jeszcze niedaleko brzegu. Był to dom położony w wąskiej uliczce i przyciśnięty do innych budynków tak, że ich mieszkańcy mogliby sobie podawać ręce przez okno, gdyby tylko dobrze się wychylili. Heinz odwiedził kilka razy Kuffelberga, więc wyjaśnił mi, że dom składał się z położonych na parterze kuchni oraz stołowego pokoju i dwóch niewielkich izb na piętrze. Do tego dochodził loszek, w którym Ritter co prawda nie był, ale wiedział o jego istnieniu, gdyż gospodarz trzymał tam między innymi trunki.
Długą chwilę stałem ukryty w cieniu jednego z zaułków i obserwowałem wejście. Jednak nic się tam nie działo. Nikt nie wchodził ani nikt nie wychodził, dostrzegłem tylko, że ktoś otworzył okiennice na parterze, ale te w izbach na piętrze pozostały cały czas zawarte na głucho. Czyżby w jednej z nich krył się właśnie Schwimmer wraz ze swą ofiarą? No cóż, nie miałem innego wyjścia, jak to zbadać. Podszedłem do drzwi i zastukałem przerdzewiałą kołatką o kształcie lwiej głowy (a raczej połowy lwiej głowy, gdyż reszta się wykruszyła). Po chwili usłyszałem człapanie i głos starej kobiety.
– Czego tam?
– Do mistrza Kuffelberga z poleceniem od mistrza Rittera – wyjaśniłem, zdobywając się na ton jednocześnie uniżony i lekko zniecierpliwiony.
– Już, już… – Dla kobiety nazwisko Rittera nie było widać obce, bo usłyszałem chrzęst odmykanego skobla.
Drzwi się uchyliły i w progu zobaczyłem starą, pomarszczoną kobiecinę, której twarz przypominała wymięte i brudne prześcieradło poznaczone kozimi bobkami. W tym wypadku rolę kozich bobków grały brązowe brodawki, obrastające jej twarz ze zdumiewającą równomiernością. Wszedłem do środka, spychając staruszkę na bok.