Miecz Anio??w
Miecz Anio??w читать книгу онлайн
Opowie?c o Mordimerze Madderdinie, inkwizytorze, kt?ry nie waha si? zadawa? pyta? i d??y? do odkrycia prawdy o otaczaj?cym go ?wiecie.
?wiecie pe?nym intryg i z?a. ?wiecie, w kt?rym ludziom zagra?aj? demony, czarownicy oraz wyznawcy mrocznych kult?w. ?wiecie, kt?rego si?? nap?dow? s? nienawi??, chciwo?? oraz ??dza. Do tego w?a?nie uniwersum Mordimer Madderdin niesie ?agiew Boskiej mi?o?ci…
OTO ?WIAT, w kt?rym Chrystus zst?pi? z krzy?a i surowo ukara? swych prze?ladowc?w. ?wiat gdzie s?owa modlitwy brzmi?: "i daj nam si??, by?my nie przebaczali naszym winowajcom". ?wiat, w kt?rym "nasz Pan i jego Aposto?owie wyr?n?li w pie? p?? Jerozolim". OTO ON: inkwizytor i S?uga Bo?y. Cz?owiek g??bokiej wiary.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Witajcie, panie Loebe – powiedziałem uprzejmie, ale nie podniosłem się z łóżka. – Siadajcie na zydlu.
Parsknął, widać nienawykły do takich powitań, i podejrzliwie przyjrzał się zydlowi, którego jedną nogę zastępował stos książek wydrukowanych przez mistrza Maktoberta. W końcu usadowił się ostrożnie.
– Co was sprowadza? – zagadnąłem tonem przyjacielskiej pogawędki. – Czym mogę wam usłużyć?
Oparł pięści na kolanach i pochylił się w moją stronę. Dostrzegłem, że ma spoconą, zaczerwienioną twarz, i nie była to chyba tylko wina panującego w Hezie upału, ale również gorączki.
– Poznaliście moją córkę, nieprawdaż?
– Zachwycająca młoda dama – odparłem. – I pozwolę sobie również powiedzieć: obdarzona niezwykłym talentem.
– Diabli tam talent! – niemal ryknął i huknął pięściami w kolana. Wyszczerzył zęby, jakby chciał mnie za chwilę ugryźć. Otarłem policzek, gdyż kropelki jego śliny doleciały do mojej twarzy. – Nieszczęście tylko!
– Cóż się stało? – Poprawiłem się na poduszce, bo opowieść zapowiadała się na interesującą, skoro dotyczyła pięknej Ilony.
– Porwali ją – wydusił z siebie czerwony, jakby za chwilę miał paść na uderzenie krwi do mózgu. – Ten przygłup Schwimmer i jego kompani. Wyobrażacie sobie? Porwali ją!
– Och – rzekłem, nawet nie za bardzo zdumiony, gdyż Schwimmer wyglądał na zaczadziałego z miłości, a tacy ludzie decydują się często na wysoce nierozważne kroki. – Ufam, że powiadomiliście ludzi burgrabiego?
– Panie Madderdin, czy uważa mnie pan za idiotę? – zasyczał. – Oczywiście, że zawiadomiłem burgrabiego, milicje cechowe oraz… – urwał na chwilę, jakby zastanawiał się, jakich użyć słów -…innych ludzi. Takich, którzy wiedzą, co się dzieje w mieście…
Domyśliłem się, że w ostatniej części zdania miał na myśli tongi – niezwykle groźny, ale świetnie zorganizowany cech przestępczy. Musiał być naprawdę zdesperowany, gdyż zaciąganie długów u tongów nie należało do zajęć bezpiecznych, jakkolwiek bogatym czy znaczącym człowiekiem by się nie było.
– I co?
– I co, i co… – powtórzył za mną wściekłym głosem. – I nic! Jak kamień w wodę.
– Czego oczekujecie ode mnie? – spytałem. – Przecież musicie wiedzieć, że taka sprawa nie mieści się w gestii Inkwizytorium.
– Panie Madderdin. – Sięgnął za pas, wyciągnął stamtąd pękaty mieszek i z brzękiem rzucił go na blat.
Zastanawiałem się, czy mieszek ten spęczniał od godnych pożałowania miedziaków, miłego oczom srebra, czy też ślicznego, ciężkiego złota. Wiedziałem, że niedługo sam się o tym przekonam.
– Mówmy szczerze – ciągnął. – Wiem, że jest pan przyjacielem przyjaciół i pomaga czasami ludziom znajdującym się w kłopocie. Sowicie zapłacę, jeśli sprowadzi pan moją córkę. – Czy uwierzycie, mili moi, że oczy mu się zaszkliły? – Nietkniętą i zdrową.
– Nietkniętą? – mruknąłem. – To już ode mnie nie zależy. – Spojrzał na mnie, jakby chciał mnie uderzyć i doszedłem do wniosku, że ma hyzia na punkcie cnoty córki. – Ale bądźmy szczerzy, jak powiedzieliście. Skoro wykorzystujecie do poszukiwań ludzi miasta, to ja na nic wam się nie przydam.
– Ludzi miasta? – Niemal się przestraszył. – Mówicie o tongach? – Obniżył głos, jakby bał się, że ktoś nas podsłucha. – Nie, nie, nie to miałem na myśli. To obosieczny miecz, panie Madderdin. Kto wie o tym lepiej niż kupcy…
No cóż, chwaliło mu się, że przynajmniej zachowywał odrobinę zdrowego rozsądku.
– Sądziłem, że jako człowiek, który zna tę – zgrzytnął zębami – aktorską hołotę, natraficie na jakieś ślady.
– Czy Ritter jest w to zamieszany? – zapytałem. Lubiłem Heinza Rittera i nie byłbym zadowolony, doprowadzając go na szafot. Zresztą, gdyby dziewczynie nie stała się żadna krzywda, pewnie jakoś by się wyślizgał z kabały.
– Nie sądzę. – Pokręcił głową, ale z takim wyrazem twarzy, jakby ciężko mu przychodziło pogodzenie się z myślą, iż któryś z aktorów może nie mieć udziału w nieszczęściu, jakie go spotkało. – To ten dureń Schwimmer.
– Sam?
– Jacyś z nim byli. – Wzruszył ramionami tak mocno, aż podskoczyło mu tłuste podgardle. – Widzicie, panie Madderdin, musiałem wyjechać w interesach i przykazałem dwóm zaufanym oraz służce czuwać nad Iloną noc i dzień. Aleee – machnął dłonią, a słońce przeciskające się przez okiennice zalśniło w kolorowych oczkach jego pierścieni – Schwimmer i jego łajdacy poturbowali wszystkich, a moje słoneczko… moją przyszłość… porwali… Bóg tylko jeden wie, jak straszne rzeczy jej zrobili!
Dopowiadając te słowa, naprawdę już szlochał, a wielkie jak groch łzy spływały mu po czerwonych policzkach. Wykrzywił twarz i przypominał teraz wielkie, skrzywdzone dziecko, obdarowane przez złośliwy los bujną brodą. Tymczasem, cóż, Ilona i tak miała szczęście, że porwał ją zakochany młodzieniec, a nie jakiś stary, bogaty szlachcic, który najpewniej zabawiłby się z nią, póki by mu się nie znudziła, a potem utopił w najbliższej studni. Zastanowić się jednak musiałem nad tym, czy rzecz cała faktycznie była porwaniem. Oczywiście, pamiętając głupkowatą twarz Schwimmera, trudno było wierzyć, by Ilonie marzyła się przyszłość z kimś takim. Niemniej jednak przekonałem się już nie raz i nie dwa, że serca kobiet biją w nieznanym nam, mężczyznom, rytmie i ciężko przewidzieć, kto może zdobyć uczucia pięknej panny.
– Zabili kogoś? – zapytałem.
– Nie, jedynie pobili. Ale mocno – mruknął. – Wybłagałem audiencję u burgrabiego, lecz tylko się śmiał…
Rzecz oczywista. Gdyby jaśnie burgrabia miał się zajmować każdym porwaniem w Hezie, to niewiele innego miałby do roboty. I tak dosyć miał kłopotów z tongami oraz bractwami żakowskimi, które nocami wyprawiały takie brewerie, że część ulic naszego zacnego miasta przypominała miejsca objęte wojną domową.
– Dowiedzieliście się czegoś od swoich ludzi? Pozwolicie, że ich przesłucham? – spytałem.
– Nie, nie, nie! – Zatrzepotał bufiastymi rękawami kaftana. – Na Boga, nie! Uwierzcie, że wypytałem ich z niezwykłą dokładnością.
Wyobrażałem sobie, że Loebe miał dobre chęci. Ale człowiekowi niewprawnemu w sztuce prowadzenia śledztw wiele rzeczy może się wydać na pierwszy rzut oka mało istotnych. Niemniej decyzja należała do niego i doskonale rozumiałem, iż nie chciał, aby inkwizytor prowadził przesłuchania ludzi powiązanych z jego domem.
– To pozwólcie w takim razie, że ja was wypytam – powiedziałem. – Jak to się stało? Gdzie?
– Ot, na ulicy. Przy kramach, w tłoku. Wpadli we trzech, chwycili moją Ilonkę. Zbili tych, którzy próbowali jej bronić. Służkę, że się szarpała i krzyczała, zdzielili pałką w głowę…
– Wiecie, jak wyglądali napastnicy? Jak byli ubrani? Czy mówili coś?
– Zasłonili twarze kapturami, a to już pod wieczór było… Znaczy ci dwaj, bo Schwimmer nawet się nie krył. Mieli pałki schowane pod płaszczami i ogłuszyli moich ludzi. Podobno duzi byli, silni…
Oczywiście. A jacy mieli być w oczach pobitych strażników? Mali oraz słabi?
– Jak byli ubrani? – powtórzyłem. – Biednie? Bogato? A może się przebrali?
Wzruszył ramionami, jakby moje pytania go denerwowały.
– Zwyczajnie – odparł. – Aha, i podobno obaj mieli jasne włosy…
– Możecie mi służyć innymi informacjami? Wskazówkami? Ktoś zauważył coś szczególnego? Przechodnie? Kramarze?
Pokręcił głową.
– Nic. Nikt nic nie widział. Nikt nic nie słyszał.
– Jak zwykle – westchnąłem. – No cóż, pozwólcie, że zapoznam się z waszą ofertą.
Przechyliłem się, sięgnąłem po mieszek (a naprawdę był milutko ciężki) i rozwiązałem go. Sypnąłem na blat strugą złota. Ha, złota! A więc jednak Loebe nie miał węża w kieszeni, a przynajmniej gotów był na wyrzeczenia, jeśli chodziło o córkę.
– Dam wam dwie następne takie kieski, jeśli znajdziecie ją całą i zdrową. I kolejne dwie, jak – jego oczy zwęziły się w szparki, a w głosie usłyszałem zimną nienawiść – nikomu nie mówiąc, dostarczycie mi Schwimmera. Żywego.
Oho ho, pomyślałem, zapewne młody Johann nie będzie miał lekkiej ani krótkiej śmierci, kiedy już trafi w czułe objęcia Loebego.
– Zrobię, co w mojej mocy. – Zapewniłem go szczerze, bo oferował mi prawdziwą fortunę, i jeśli mogłem mu za nią sprzedać towar tak pozbawiony wartości, jak życie aktorskiego pomocnika, to nie miałem nic przeciwko podobnej transakcji.
Skrzesał ogień i postawił świeczkę na stole. Potem zdjął z ramion płaszcz, z westchnieniem przyjrzał się jakiejś plamie (przez chwilę próbował ją nawet wydrapać paznokciem) i pieczołowicie powiesił okrycie na poręczy łóżka.
– Witaj, Heinz. – Byłem ukryty w cieniu, ale rozpoznał mój głos i szarpnął się, jakby chciał uciec.
Postąpiłem dwa kroki, zagradzając mu drogę do drzwi.
– Nie, nie, nie – rzekłem. – Nie będziemy ani krzyczeć, ani uciekać. Porozmawiamy sobie jak przyjaciele.
– Ja nic nie wiem, panie Madderdin. Klnę się na miecz Pana Naszego, że nic nie wiem… – W jego głosie usłyszałem strach. Słusznie, inkwizytorów należy się bać. To pozwala dłużej przeżyć w ich towarzystwie.
– O czym nic nie wiecie, panie Ritter? – zagadnąłem.
Usiadł z westchnieniem na zydlu i nalał sobie wina z butli. Ręka tak mu się trzęsła, że połowę rozlał.
– Myślicie, że nie wiem, z czym przychodzicie? Loebe was kupił, co?
– Nie można kupić inkwizytora – objaśniłem go łagodnym tonem.
– Tak, tak, wybaczcie… Powinienem, do stu diabłów, wyjechać z miasta… Licho mnie podkusiło… Ale cokolwiek byście zrobili, nic wam nie powiem, bo nic nie wiem… Przecież sami widzieliście – spojrzał na mnie wzrokiem zbitego psa – że nie lubiłem tego całego Schwimmera.
– Nie bałbyś się tak, gdybyś nic nie wiedział – rzekłem.
– Boję się, że zrobicie mi krzywdę – odparł szczerze.
– Heinz, Heinz, Heinz. – Podszedłem do niego i poklepałem go po ramieniu. – Myślisz, że chciałbym pozbawić świat twojego talentu? Czy ja wyglądam na bezmyślnego mordercę? Jesteście moim przyjacielem, panie Ritter, i w razie czego usiłowałbym umożliwić wam wyplątanie się z kłopotów. Oczywiście – uśmiechnąłem się – za niewdzięczność uznałbym, gdybyście odtrącili przyjaźnie wyciągniętą dłoń. A teraz pragnę, abyś mi pomógł, Heinz. I wtedy być może część złota z zapasów Loebego skapnie również do twojej kieski.