Dolina ?mierci
Dolina ?mierci читать книгу онлайн
"Przygody Trzech Detektyw?w to ameryka?ska seria ksi??ek kryminalnych dla m?odzie?y, kt?re maj? kilku r??nych autor?w (Robert Arthur – tw?rca postaci Trzech Detektyw?w, William Arden, Mary V. Carey, Nick West oraz Marc Brandel), jednak sygnowane s? nazwiskiem Alfreda Hitchcocka. Opowiadaj? one o ?ledztwach trzech m?odych detektyw?w: Jupitera Jonesa, Pete'a Crenshawa oraz Boba Andrewsa. S? oni wspomagani przez swojego mistrza, samego Hitchcocka. Akcja zazwyczaj rozgrywa si? w okolicach ich rodzinnego miasta, Rocky Beach, w pobli?u Hollywood."
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
ROZDZIAŁ 11. FORTEL
– Chodźcie – powiedział łagodnie Jupiter. – Nie chcemy przecież denerwować pana Nancarrowa. – Chłopiec powlókł się w stronę urwiska.
Niedawny zawadiaka nagle spokorniał. Pierwszy Detektyw występował jako dziecko w serialu “Małe urwisy”, w którym grał rolę Małego Tłuścioszka. Nie lubił, kiedy mu przypominano ten epizod w jego życiu, ale trzeba przyznać, że był urodzonym artystą. Bob i Pete zrozumieli w jednej chwili, że Jupe teraz gra.
– Marsz! – rozkazał zimnym tonem Nancarrow.
Pete i Bob posłusznie ruszyli przed siebie. Nancarrow szedł z tyłu, trzymając karabin wymierzony w ich plecy.
– Czy tam, dokąd pan nas zabiera, jest także pan Andrews? – spytał słabym głosem idący z przodu Jupiter.
– Nawet o tym nie myśl, szczeniaku – warknął Nancarrow. Wybuchnął znaczącym, nieprzyjemnym śmiechem. – To moja sprawa, a wam nic do tego.
– To pan porwał mojego tatę! – zawołał przerażony Bob. – Dlaczego pan to zrobił?
– Bo tatuś był tak samo wścibski, jak twój przyjaciel – burknął Nancarrow. – I też za dużo gadał o niczym. Zamknij się już!
Maszerowali wszyscy na zachód, idąc wzdłuż podnóża urwiska, i szukali odpowiedniego miejsca, w którym mogliby rozpocząć wspinaczkę. Jupe głośno dyszał.
– Niech pan nas tak nie goni – narzekał.
– Przestań jęczeć. Nie zamierzam zwalniać – odrzekł opryskliwie Nancarrow.
– Och – stęknął Jupe.
Udał, że ześlizguje się po pokrytych mchem kamieniach, zachwiał się i wpadł na Boba. Zrobił to celowo. Bob zatoczył się do tyłu. Też z rozmysłem ominął Pete’a.
Pete najpierw się zdziwił, ale szybko zrozumiał, po co ta heca.
Nancarrow zmarszczył czoło, niepewny, co się dzieje.
Pete wykorzystał moment jego wahania. Obrócił się dokoła i wypracowanym ciosem karate popchnął karabin, tak że lufa przesunęła się w bok.
– W nogi! – wrzasnął do Boba i Jupe’a.
Dwaj chłopcy poderwali się z ziemi i pognali przez łąkę w stronę lasu, widniejącego na jej zachodnim krańcu.
W tym samym czasie Pete szybko zmienił postawę i stanął przodem do Nancarrowa, po czym walnął go pięścią w klatkę piersiową.
Nancarrow zachwiał się i stracił równowagę, jednakże nie wypuścił z rąk karabinu.
Pete popędził w stronę sosen.
Na drzewa posypał się grad kul. W powietrzu zawirowały igły i kawałki kory. Ptaki z piskiem zerwały się do lotu. Chłopcy upadli płasko na ziemię, bezpiecznie ukryci w jakichś krzakach.
– Biff! George! – krzyknął Nancarrow. – Gdzie jesteście, śmierdzące lenie? Chodźcie tu. Szczeniaki próbują zwiać.
Pete uniósł nieco głowę. Widział stojącego na łące bandytę.
– Nancarrow nadaje przez walkie-talkie – oznajmił.
– Biff to jeden z tych, którzy nas ścigali. Ten o chropawym głosie – szepnął Bob.
– Wobec tego drugi musi być George’em – powiedział równie cicho Jupe. – Sądzę, że specjalnie zaganiali nas w stronę Nancarrowa. Coś za łatwo udało nam się ich zgubić.
Jupe powiedział kolegom, co przyszło mu do głowy na temat Nancarrowa. Wspomniał o papierosach, jakie palił, i o drewnianych skrzyniach w indiańskiej wiosce.
– Nancarrow nie mógł jednak uszkodzić pikapa – uznał Bob.
– Nie było go tam wtedy.
– Moim zdaniem zrobił to wódz – powiedział Pete.
– Później o tym pomyślimy – oświadczył Jupiter. – Teraz ruszajmy.
– Co z moim tatą? – spytał Bob.
– Ze słów Nancarrowa wynika, że twój tata żyje – pocieszył przyjaciela Jupe. – Najpierw sami wydostańmy się z tarapatów, a potem go znajdziemy.
Popatrzyli na łąkę. Nancarrow ciągle tam stał, wpatrując się w drzewa.
– Oszczędza amunicję – domyślił się Jupe. – Nie będzie strzelał, dopóki nas nie zobaczy.
Chłopcy podnieśli się ostrożnie z ziemi i pobiegli między sosnami.
– Tu są! – ryknął Biff.
Bob, Pete i Jupe zrobili jeszcze kilka kroków i zamarli. Zobaczyli przed sobą kolejny karabin M-16.
Ciemnowłosy, mocno opalony mężczyzna o wyblakłych, niebieskich oczach, przenosił lufę z jednego chłopca na drugiego. Zaczął się uśmiechać, ale spojrzenie miał lodowato zimne.
– Mam ich – powiedział z satysfakcją w głosie.
Trzej przyjaciele domyślili się, że jest to George. Z lewej strony chłopców pojawił się drugi mężczyzna, który również celował do nich z M-16.
– Tu gdzie chcieliśmy, no nie? – Głos niewątpliwie należał do Biffa. Był on chudziutkim mikrusem o krótkich, ciemnych włosach i nastroszonych brwiach. – Głupie te szczeniaki.
– W porządku, przyprowadźcie ich tutaj. Przed nami długa droga – odezwał się z oddali Nancarrow.
– Słyszeliście polecenie szefa – powiedział Biff. – Ruszać się.
Jupe, Bob i Pete popatrzyli jeden na drugiego. Pete wzruszył ramionami. Nic nie mogli zrobić.
– Kazałem wam iść! – warknął Biff.
Potem popełnił błąd. Dźgnął Pete’a w plecy wylotem lufy swego M-16.
Pete okręcił się i chwycił lufę, po czym wbił ją w brzuch Biffa.
Biff upadł bez tchu, palcami ściskając kurczowo kolbę.
Tymczasem Bob wyrzucił w górę nogę i wyuczonym ruchem kopnął George’a w podbródek. Mężczyzna zachwiał się tylko, więc Bob powtórzył ruch. George upadł na ziemię.
Jupe ukrył się za grubym pniem sosny. Patrzył, jak zbliża się do niego Nancarrow, i rozważał, czy nie użyć któregoś z chwytów dżudo. W ostatniej chwili zdecydował się na łatwiejszy manewr. Wystawił nogę.
Nancarrow potknął się i zachwiał, a wtedy Pete uderzył go łokciem w kark. Potężny blondyn zarył nosem w ziemię.
Trzej chłopcy pomknęli w las. Słyszeli, jak Nancarrow przeklina i wrzeszczy na swoich pomocników.
– Dostarczcie ich żywych! Nie będziemy ich dźwigać!
Trzej Detektywi biegli przez las, klucząc między drzewami i kamieniami. Kierowali się na południe. Z tyłu dudniły głuche kroki prześladowców.
Chłopcy byli coraz bardziej zmęczeni i zniechęceni, gdyż odgłosy pościgu nie milkły.
Pete skręcił w ubity trakt, biegnący na zachód. Bob rozpoznał go: szedł tędy dzień wcześniej, kiedy napełniał wodą butelkę.
– Potrzebny nam plan – wysapał Jupe. – Dłużej tak nie pociągniemy.
– Musimy ocalić tatę! – zawołał Bob.
Usłyszeli, że z tyłu ktoś krzyknął podnieconym głosem. Przyspieszyli kroku.
– Bandyci znaleźli ścieżkę – powiedział Pete.
– Chcą nas tu złapać – ostrzegł Bob.
– Zapomnijmy o pikapie. – Jupe ciągle biegł. – Pete, potrafisz znaleźć trakt, o którym mówił Nancarrow?
– Ten do zwózki drewna, który prowadzi do szosy? – upewnił się Pete. – Mary Grayleaf opisywała go. Droga z wioski miała się z nim łączyć.
– Właśnie – odparł Jupe, oddychając ciężko. – Trenowałeś sztukę przeżycia w dzikich warunkach. Jesteś najsilniejszy i najszybszy z nas wszystkich. Masz największą szansę, by dotrzeć do Diamond Lake.
– Nie ma sprawy – powiedział Pete.
– A my bierzemy na siebie Nancarrowa, prawda, Jupe? – upewnił się Bob.
– Prawda.
Trącili jeden drugiego na pożegnanie i Pete oddalił się. Zszedł ze szlaku i ukrył się za drzewami. Zamierzał poczekać, aż Nancarrow minie go, ścigając Jupe’a i Boba, a potem wrócić na drogę i iść nią ku szosie prowadzącej do Diamond Lake.
Jupe i Bob pobiegli naprzód.
– Musimy gdzieś się skryć – powiedział Jupe.
– Co myślisz o dolinie? – spytał Bob. – Chyba w takiej sytuacji zmarli przodkowie nie będą nam mieli za złe, że wkraczamy na ich terytorium.
– Wspaniały pomysł! – Jupe ledwo zipał.
Bob zatrzymał się w miejscu, gdzie droga się rozszerzała.
– Lepiej się upewnijmy, że Nancarrow idzie za nami.
Jupe uśmiechnął się. Odetchnął głęboko i wrzasnął:
– Bob, jestem zmęczony! Muszę odpocząć!
– Zawsze jesteś zmęczony! – odkrzyknął Bob. – Już mam cię dość!
Jupe poczuł się lekko urażony, chociaż wiedział, że Bob udaje.
– Nic mnie to nie obchodzi! – ryknął. – Stańmy!
Chłopcy zaczęli nasłuchiwać. Usłyszeli z tyłu głuche dudnienie, jakby przebiegało tamtędy stado słoni. W porządku. Trzej bandyci ścigali ich dalej.
– Spójrz, jakie z nas gapy! – Bob wyciągnął dłoń, w której trzymał butelkę z wodą.
– Powinniśmy byli ją dać Pete’owi – przyznał Jupe.
– My po drodze trafimy na strumień – przypomniał Bob. – Kto wie, co znajdzie Pete.