Diabelska Alternatywa
Diabelska Alternatywa читать книгу онлайн
Rok 1982. W obliczu kl?ski g?odu Rosjanie licz? na pomoc Amerykan?w i dostawy zbo?a z USA. Po obu stronach Atlantyku s? jednak tacy, kt?rzy chc? wykorzysta? t? sytuacj? do spowodowania ?wiatowego konfliktu nuklearnego. Tylko para kochank?w, obywateli obu supermocarstw, mo?e uratowa? ?wiat przed zag?ad?.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
6.
W miejscowości Uspienskoje, tuż za mostem na Moskwie, jest restauracja pod nazwą “Russkaja Izba”. Zbudowana jest w stylu drewnianych chat, w jakich mieszkają zwykle rosyjscy chłopi. Zarówno ściany wewnętrzne, jak zewnętrzne zrobione są z belek sosnowych, przybitych do pionowych, również drewnianych zrębów. Przestrzeń między belkami wypełnia się gliną z rzeki, trochę tak, jak w podobnych chatach kanadyjskich. Owe “izby” mogą wydawać się prymitywne – i często rzeczywiście są takie, jeśli chodzi o warunki sanitarne – ale w czasie mroźnej rosyjskiej zimy okazują się znacznie cieplejsze niż budynki z cegły czy kamienia. Także restauracja “Russkaja Izba” była w środku przytulna i ciepła; wnętrze podzielono na kilkanaście gabinetów – w każdym mogło się pomieścić niewielkie towarzystwo. W odróżnieniu od restauracji w centrum Moskwy, tutaj personel otrzymuje pewien procent od obrotów. W rezultacie jedzenie jest smaczne, a obsługa szybka i uprzejma – co jeszcze bardziej kontrastuje ze zwykłym charakterem miejscowych “jadłodajni”.
Właśnie to miejsce wybrał Adam Munro na kolejne spotkanie z Walentyną: w sobotę, 4 września. Ona umówiła się tego dnia na kolację z którymś z przyjaciół i nakłoniła go, by zamówił stolik w tej właśnie restauracji. Munro zaprosił sekretarkę z ambasady, rezerwując stolik nie na swoje, lecz na jej nazwisko. W ten sposób w rejestrze lokalu nie znalazły się nazwiska ani Adama, ani Walentyny.
Jedli kolację daleko od siebie, w różnych częściach restauracji, ale punktualnie z wybiciem dziewiątej każde przeprosiło swego partnera i pod pozorem wyjścia do toalety odeszli od stołów. Spotkali się na parkingu. Munro, którego samochód nazbyt rzucał się w oczy, dzięki tablicom rejestracyjnym korpusu dyplomatycznego, poszedł w ślad za Walentyną do jej prywatnej łady. Walentyna była przygnębiona i nerwowo raz po raz zaciągała się papierosem. Munro, dzięki doświadczeniom z dwoma poprzednimi informatorami rosyjskimi, znał już ów stan ciągłego napięcia, prowadzący niemal do kryzysu nerwowego po paru tygodniach tajnych spotkań, spiskowania i krycia się.
– Udało mi się – powiedziała po chwili Walentyna. – Trzy dni temu. To jest to zebranie z początku lipca. Omal nie wpadłam.
Munro zdrętwiał. Jakkolwiek dobra – myślał – byłaby jej pozycja w aparacie partyjnym, to nikt przecież w Moskwie, absolutnie nikt nie jest wyłączony z kręgu podejrzeń. Oboje tańczyli na linie. Jego jednak chroniła rozpięta siatka statusu dyplomatycznego.
– Co się stało? – spytał.
– Ktoś wszedł, kiedy to robiłam. Któryś z wartowników. Kopiarka była już wyłączona, siedziałam z powrotem przy swojej maszynie. Facet zachował się całkiem przyjaźnie. Ale pochylał się nad kopiarką. Była jeszcze rozgrzana. Nie wiem, czy cokolwiek zauważył, ale boję się. Nie tylko zresztą z tego powodu. Dopiero w domu przeczytałam ten protokół. Adam, to jest przerażające!
Kluczykiem otworzyła schowek na rękawiczki, wyjęła z niego grubą kopertę i podała Adamowi. Zwykle w tym właśnie momencie wkraczają szpicle, jeśli oczywiście są w pobliżu: rozlegają się kroki na żwirze, ktoś otwiera drzwi na oścież i wywleka pasażerów na zewnątrz. Nic podobnego się nie zdarzyło. Munro spojrzał na zegarek: minęło już prawie dziesięć minut. Stanowczo zbyt wiele. Schował kopertę do wewnętrznej kieszeni marynarki.
– Spróbuję uzyskać zgodę na to, by cię stąd zabrać. Nie możesz tak dłużej żyć, nie dasz rady. Nie możesz również wrócić po prostu do swego dawnego życia… z tym, co wiesz i myślisz teraz. Ja też zresztą nie potrafię ciągnąć tego dalej… ze świadomością, że jesteś sama w mieście i że wciąż się kochamy. W przyszłym miesiącu biorę urlop. Pojadę do Londynu i porozmawiam o tym.
Tym razem nie sprzeciwiała się już; był to pierwszy znak, że nerwy zaczynają odmawiać jej posłuszeństwa.
– Dobrze – powiedziała cicho. Potem odeszła w ciemność parkingu. Patrzył, jak wchodzi w krąg światła przed otwartymi drzwiami restauracji i znika w środku. Odczekał jeszcze dwie minuty, potem wrócił do swej mocno już zniecierpliwionej towarzyszki wieczoru.
Była trzecia nad ranem, kiedy Munro skończył czytać “Plan Bo-rys” – przedstawiony przez marszałka Kierenskiego scenariusz podboju zachodniej Europy. Nalał sobie podwójną brandy i długo siedział, wpatrując się w papiery rozrzucone na stole. Ten wesoły, sympatyczny wujek Nikołaj – Munro przypomniał sobie słowa Walentyny – teraz najwyraźniej stawiał sprawy na ostrzu noża.
Dwie godziny spędził Munro nad mapą Europy. O świcie miał już tę samą, co Kierenski, pewność, że w warunkach wojny konwencjonalnej ten plan jest całkiem realny. A poza tym był pewien, że Ryków również ma rację: ta wojna nie pozostanie konwencjonalna, musi dojść do użycia broni termonuklearnej. Wreszcie, widział jasno, że wojująca frakcja w Biurze Politycznym nie da się w tej chwili przekonać inaczej, niż przez rzeczywisty kataklizm.
Wstał i podszedł do okna. Od wschodu, ponad iglicami Kremla, wdzierało się światło dnia. Dla mieszkańców Moskwy zaczynała się kolejna, zwykła niedziela; za trzy godziny zacznie się ona dla londyńczyków, za osiem – dla mieszkańców Nowego Jorku.
Przez całe jego dorosłe życie pewność, że te letnie niedziele będą zwyczajne i spokojne, opierała się na kruchej równowadze: równowadze sił i dobrej woli wrogich supermocarstw, równowadze zaufania, równowadze strachu nawet – ale zawsze równowadze. Poczuł dreszcz, trochę od porannego chłodu, bardziej jednak od tego, co sobie nagle uświadomił: leżące przed nim papiery dowodziły, że powraca stary koszmar – równowaga załamuje się.
W znacznie lepszym nastroju powitał ten niedzielny brzask Andrew Drake; jemu bowiem miniona noc przyniosła wiadomości całkiem innego rodzaju.
Każda dziedzina wiedzy ludzkiej, choćby nie wiem jak wąska i ezoteryczna, ma swoich ekspertów i entuzjastów. A każde takie środowisko ma swoje ulubione miejsce – gdzie dyskutuje, spiera się, wymienia informacje i dzieli się najnowszymi plotkami. Cyrkulacja statków we wschodniej części Morza Śródziemnego nie jest zapewne tematem na doktorat, ale w tych stronach jest ona przedmiotem najwyższego zainteresowania wszystkich bezrobotnych marynarzy, a za takiego podawał się tutaj Drake. Ośrodkiem wiedzy o tej cyrkulacji jest niewielki hotel “Cavo d'Oro”, stojący nad basenem jachtowym w Pireusie.
Drake obejrzał już biura agentów, a zapewne także właścicieli Salonika Linę, ale dobrze wiedział, że w żadnym razie nie powinien tych biur odwiedzać. Zamiast tego zameldował się w hotelu “Cavo d'Oro” i spędzał długie godziny w tutejszym barze, gdzie tłoczyli się kapitanowie, oficerowie, bosmani, maklerzy, plotkarze portowi i szukający pracy marynarze. Dużo pili i nieustannie wymieniali cenne informacje. W nocy z soboty na niedzielę Drake znalazł wreszcie swojego człowieka – bosmana, który pracował kiedyś w Salonika Linę. Wydobycie zeń potrzebnych informacji kosztowało go zaledwie pół butelki retsiny.
– Do Odessy najczęściej pływa M/V “Sanadria” – oświadczy bosman. – To stara krypa. Kapitan nazywa się Nikos Thanos. Chyba właśnie stoi w porcie.
Stara krypa istotnie stała w porcie; Drake odnalazł ją tegoż ranka. Miała 5000 ton wyporności, dwa pokłady, była zardzewiała i niezbyt czysta, ale ponieważ już w najbliższym rejsie brała kurs na Odessę, Drake nie zwracał uwagi na te defekty. Przed wieczorem znalazł też kapitana; wcześniej dowiedział się, że Thanos i wszyscy jego oficerowie pochodzą z greckiej wyspy Chios. Większość greckich frachtowców to właściwie małe przedsiębiorstwa rodzinne: kapitan i oficerowie pochodzą zwykle z tej samej miejscowości, a często są nawet spokrewnieni. Drake nie mówił po grecku. Na szczęście jednak angielski jest nowoczesną lingua franca całej społeczności morskiej – także w Pireusie; po nitce do kłębka dotarł tuż przed zachodem słońca do kapitana Thanosa.
W północnej Europie mężczyzna wraca zwykle po pracy do domu, do żony, do dzieci. Mieszkaniec Lewantu natomiast idzie po pracy do kawiarni, by pogawędzić z przyjaciółmi. Kawiarnianą Mekką społeczności Pireusu jest ulica Akti Miaouli, biegnąca wzdłuż nabrzeża; prawdę mówiąc, nie ma w tej okolicy prawie niczego oprócz biur maklerskich i kawiarń. Każdy stały bywalec ma swój ulubiony lokal, a wszystkie są pełne ludzi. Kapitan Thanos, ilekroć przebywał w porcie, każdą wolną chwilę spędzał w kawiarni “U Mikisa”, i tu właśnie spotkał go Drake, siedzącego nad gęstą czarną kawą, szklanką zimnej wody i czarką ouzo. Kapitan był niski, krępy i smagły, miał czarne kręcone włosy i kilkudniową szczecinę na twarzy.
– Kapitan Thanos? – spytał Drake.
Mężczyzna spojrzał nań podejrzliwie, ale skinął głową.
– Nikos Thanos, z “Sanadrii”? – upewnił się Drake. Wilk morski ponownie przytaknął. Jego trzej kompani siedzieli w milczeniu, przyglądając się tylko przybyszowi. Drake uśmiechnął się szeroko.
– Nazywam się Andrew Drake. Czy mogę postawić panu drinka? Kapitan Thanos wskazał palcem czarki, swoją i kolegów. Drake, wciąż jeszcze stojąc, zawołał kelnera i zamówił wszystkiego po pięć. Wtedy Thanos wskazał mu wolne krzesło, zapraszając tym samym do kompanii. Drake wiedział, że teraz sprawy potoczą się powoli, może nawet zajmie mu to parę dni. Ale nie zamierzał się spieszyć. Ważne było, że znalazł właściwy statek.
Znacznie bardziej spięci byli uczestnicy spotkania, jakie odbyło się pięć dni później w Owalnym Gabinecie. Wzięli w nim udział wszyscy członkowie doraźnego komitetu Rady Bezpieczeństwa Narodowego; przewodniczył prezydent Matthews. Wszyscy mieli za sobą nie przespaną noc: czytali protokół z posiedzenia Politbiura, na którym Wiszniajew opowiedział się za rozwiązaniem siłowym, a marszałek Kierenski przedstawił szczegółowy plan wojny. Na wszystkich ośmiu lektura ta wywarła silne wrażenie. Uwaga zebranych skupiła się teraz na tym, co mówił szef połączonych sztabów, generał Martin Craig.
– Chcemy pana zapytać, generale – przerwał mu w pewnym momencie prezydent – czy ten plan jest wykonalny?
– Przy założeniu, że wojna w zachodniej Europie, od Żelaznej Kurtyny aż po porty nad Kanałem, byłaby wojną konwencjonalną, nawet z użyciem taktycznych pocisków i rakiet nuklearnych… tak, panie prezydencie, to jest realny plan.