-->

Glowa Minotaura

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Glowa Minotaura, Krajewski Marek-- . Жанр: Прочие Детективы. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Glowa Minotaura
Название: Glowa Minotaura
Автор: Krajewski Marek
Дата добавления: 15 январь 2020
Количество просмотров: 227
Читать онлайн

Glowa Minotaura читать книгу онлайн

Glowa Minotaura - читать бесплатно онлайн , автор Krajewski Marek

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 ... 43 44 45 46 47 48 49 50 51 ... 63 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

– Czemu pan docent odesłał mu kapelusz, a nie oddał go od razu, gdy przyszedł zwrócić pański?

– Akurat było lato i nie miałem go ze sobą.

– Mam jeszcze ostatnie pytanie. – Popielski czuł, jak w jego organizmie coś się odrywa i staje się coraz lżejszy, jak po wyczerpującej diecie. – Dlaczego nie powiedział mi pan o tym brzydkim człowieku, kiedy o to pana pytałem w „Szkockiej”?

– Bo nie pytał pan o kapelusz, tylko o jakieś odrażające monstrum – uśmiechnął się Auerbach. – Wyraz „kapelusz” jest definiowalny, a „odrażające monstrum” już nie. Do widzenia, panie komisarzu. Idę zadać to moje pytanie.

Podał rękę Popielskiemu i odwrócił się do drzwi. Kiedy naciskał klamkę, poczuł dłoń komisarza na swoim ramieniu.

– Teraz już naprawdę ostatnie pytanie. – Twarz Popielskiego była tak rozradowana, jak twarze studentów Auerbacha, kiedy zdali u niego trudny egzamin. – Co to za anegdota o zamianie kapeluszy, której pan docent jest bohaterem?

– Ach to. – Auerbach zdjął rękę z klamki. – Ten stary kapelusz Potoka nosiłem prawie rok i wcale go nie czyściłem. Któryś z kolegów zapytał, dlaczego go nie czyszczę. „A co będę czyścił złodziejowi”, odpowiedziałem.

Katowice, sobota 13 marca 1937 roku,

godzina szósta rano

Mock wklepał w świeżo ogolone policzki wodę kolońską, wylał kilka jej kropel na dłonie i przygładził włosy. Strzelił szelkami o brzuch i cicho pogwizdując, wyszedł z łazienki. Mimo wczesnej pory czuł się wyspany i odprężony. Włożył koszulę, zapiął bursztynowe spinki i zawiązał krawat przed lustrem. Usiadł przy stole w saloniku i wyjął notes. Na pierwszej stronie było napisane starannym kobiecym pismem: Ernestyna Nierobisch, ul. Żogały 4m. 1. Następną kartkę Mock wyrwał z notesu. Mrużąc oczy przed dymem z papierosa, napisał na niej:

Nie budziłem Cię, bo tak pięknie spałaś… Czuj się jak u siebie w domu. Zaufanie za zaufanie.

Podszedł do łóżka i położył kartkę na poduszce, na której był jeszcze ciepły odcisk jego głowy. Blondynka, którą poznał dzień wcześniej, zamruczała coś cicho przez sen. Mock chciał ją pogłaskać po lekko wilgotnym czole, ale porzucił tę myśl w obawie, że obudzi dziewczynę.

Zgasił lampkę nocną, zamknął cicho drzwi, wyszedł na korytarz i nacisnął guzik windy. Windziarz, znający jego hojność, przywitał go wylewnie i uniżenie.

– Masz tutaj dwa złote. – Mock wręczył mu monetę. – Nakup czerwonych róż za złotówkę, a złotówka będzie dla ciebie za fatygę.

– A co mam zrobić z tymi kwiatami, szanowny panie?

– Zanieś je do mojego pokoju i połóż koło łóżka. – Pogroził mu palcem. – Ale tak, żeby nie obudzić tej pani, która tam jeszcze śpi!

Katowice, sobota 13 marca 1937 roku,

wpół do siódmej rano

Mock pojechał pod adres zapisany przez dziewczynę, z którą spędził noc. Ulica Żogały leżała w tej samej dzielnicy Bogucice, w której mieszkał Borecki. Otworzyła mu niechlujna, tęga kobieta koło sześćdziesiątki. Ubrana była w różowy szlafrok, a jej wydatny brzuch owijał brudny, aksamitny, żółty pasek. Nad jej czołem prawie pod kątem prostym sterczały długie włosy. Wyglądało to tak, jakby je ktoś zgarnął z karku i przerzucił nad głową. W zmarszczkach wokół oczu miała ślady czarnego tuszu.

– Czygo? – warknęła.

Mock wyjął z kieszeni banknot dwustuzłotowy i pokazał go kobiecie.

– Mam ważną życiową sprawę do pani. – Zamachał banknotem przed jej oczami. – Jestem zamożnym przemysłowcem. Przyjechałem z Niemiec i szukam ładnej dziewczyny na kilka dni!

– Ni rozumia! – wrzasnęła. – Tu już ni Nimcy! Po naszymu godoć!

Zatrzasnęła mu drzwi przed nosem. Mock westchnął i wyszedł na ciemną jeszcze ulicę. Ruszył wolnym krokiem i nagle obrócił się na pięcie. W mieszkaniu Ernestyny Nierobisch poruszyła się firanka. Wrócił na główną ulicę i gwizdnął na przejeżdżającą dorożkę. Wsiadł do budy i kazał fiakrowi jechać ulicą Żogały, a potem zawrócić. Ten zrobił, jak mu polecono. Kiedy zbliżali się do bramy, w której mieszkała Nierobisch, Mock nakazał mu zatrzymać się i czekać. Dorożkarz upewnił się, że jego klient wie, że za czekanie się płaci, i zadrzemał na koźle.

Mock zapalił papierosa i postawił kołnierz paltota. Gdzieś prysł jego dobry humor. Komisarz liczył się wprawdzie z takim przyjęciem u spędzającej płody, ale w swym porannym zadowoleniu nie obmyślił skutecznej strategii i postanowił ewentualnie działać ad hoc. A teraz nie wiedział, co ma robić. Był zły na swoją nonszalancję. Żadna kobieta spędzająca płody i stręcząca swe klientki nie jest łatwowierna. Nie da się nabrać na jakąś niepewną rekomendację ani wysoki nominał. Zbyt wiele ryzykuje, zdradzając swój proceder. Mock wiedział o tym doskonale. Wiedział też, że – z braku innych możliwości – musi chodzić po tajnych spędzarniach płodu, przestraszyć tę właściwą szwarcmamę i zmusić ją do zdradzenia ewentualnego klienta Marii Szynok. Nie chciał bowiem dopuścić myśli o porażce. Wielkie zadowolenie z dotarcia do pierwszej stręczycielki przyćmiło jego zwykły sceptycyzm. I dopiero wówczas zrozumiał, iż nie ma żadnego narzędzia, którym by zmusił ją do wyjawienia nazwiska klienta Szynok. W Katowicach Mock nie miał do dyspozycji imadła. Ale cóż mam lepszego do roboty, myślał z goryczą, wracać do Breslau i stanąć przed rozgniewanymi obliczami moich zwierzchników? Czy jechać do Lwowa, by tropić jakiegoś rzekomego matematyka? To już lepiej siedzieć w tej dryndzie i patrzeć, czy ta stara czarownica dokądś wyjdzie. A potem przeszukać jej mieszkanie…

Fiakier zachrapał. Na Żogały ziało pustką. Była to martwa poranna godzina, kiedy mężczyźni już dawno wyszli do pracy na kopalnie, a ich żony nie budziły jeszcze dzieci do szkoły. Mock poczuł zmęczenie w kościach, które świadczyło o jego sporej aktywności fizycznej ostatniej nocy. Poprawił kołnierz. Nawet nie zauważył, kiedy z rąk wyślizgnął mu się papieros, a ciężkie powieki się zamknęły.

– Hej, mój panie! – Fiakier potrząsał Mockiem. – To jedziemy czy nie jedziemy? Tu nie hotel, tu się nie śpi!

– Wyszła z tej bramy gruba i brzydka kobieta? – Mock przetarł oczy i poczuł złość na samego siebie.

– A wyszła, wyszła! – Dorożkarz patrzył na niego zdziwiony. – Dobre dziesięć minut temu.

Mock wcisnął mu do ręki jakąś monetę i przebiegł przez zabłocony trotuar. Stanął pod drzwiami Nierobisch i nasłuchiwał. Mijały minuty. Na pierwszym piętrze rozległy się gniewne kobiece okrzyki i piskliwe prośby dziecka. Mock z wewnętrznej kieszeni płaszcza wyjął wytrych i przekręcał go w zamku pod różnym kątem. Mijały minuty. Babsko mogło zaraz wrócić, jeśli na przykład poszło do sklepu. Mimo zimna pod melonikiem Mocka pojawiła się wilgoć. W domu robiło się coraz hałaśliwiej. Trzaskały talerze, dzieci się przekomarzały. Stalowa pętelka wytrycha o coś zahaczyła. Mock usłyszał szczęk zamka. Gdzieś na górze drzwi się otworzyły i zbiegające dzieci zatupały głośno na schodach.

Z korytarza wchodziło się bezpośrednio do kuchni, tak jak to było w mieszkaniu Boreckiego. Mock ostrożnie przesuwał się między różnymi przedmiotami, które leżały na podłodze. W mieszkaniu panował smród i nieopisany bałagan. Na podłodze pod piecem walały się szczapy drzewa i węgiel. Na piecu stał garnek. Mock podniósł pokrywkę i powąchał. Mimo że jeszcze nie jadł, za nic nie skosztowałby zupy z tego garnka. Nie dość, że przenikliwie śmierdziała rozmoczonym czosnkiem, to samo naczynie wyglądało, jakby przechowywano w nim pomyje. Na jego błyszczących od tłuszczu ścianach zastygły ohydne jęzory jakiejś gęstej cieczy. Woń ścierki rzuconej na piec przypominała Mockowi czasy Wielkiej Wojny, kiedy w okopach pod Dyneburgiem zamiast skarpet nosił onuce. Na podłodze stała miednica z brudną wodą. Mock, mijając ją, oparł się o stół i poczuł, że jego dłoń przykleja się do ceraty. Był. wściekły.

– Kiedy już mam tyle szczęścia – powiedział do siebie ze złością – że w ogóle się tutaj dostałem, to… kurwa, co za jaskinia! Wszyscy ludzie Holewy razem wzięci nie byliby w stanie jej zrewidować!

1 ... 43 44 45 46 47 48 49 50 51 ... 63 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название