Glowa Minotaura
Glowa Minotaura читать книгу онлайн
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Sapiąc ze złości, szuka! wzrokiem szafki, jakiejś skrytki, sam nie wiedząc, co miałby w niej znaleźć. Minął łóżko, na którym leżała nieobleczona w poszwę, czerwona pierzyna. Nacisnął klamkę drzwi prowadzących do pokoju.
W pomieszczeniu, którego okna wychodziły na ceglaną ścianę małego podwórka, Ernestyna Nierobisch dokonywała prawdopodobnie zabiegów. Na jego środku stała jednoosobowa kozetka, spod której wystawała szufelka na śmieci. Mock wyjął z kieszeni płachtę „Kattowitzer Zeitung” i położył ją na poplamionym dywaniku, na którym snuły się pasma waty. Podniósł brzeg kapy okrywającej kozetkę i ujrzał małą, poobijaną miednicę w kształcie nerki. Jej ścianki pokryte były rdzawą, zaschniętą cieczą. Wstał gwałtownie, zatkał nos i przez chwilę szybko oddychał.
I wtedy zdało mu się, że przeżywa deja vu. Naprzeciwko niego, w kredensie za szklaną szybą, stał segregator. Był czarny, a jego rogi ozdabiały fantazyjne, złocone okucia. Mock podbiegł do kredensu i go wyjął. Znajdowały się w nim grube kartonowe kartki, do których były przyklejone
pocztówki z egzotycznymi widokami. Jedna z nich, z napisem „Pozdrowienia z Breslau”, przedstawiała doskonale znany Mockowi ogród zoologiczny. Zadrżał z podniecenia i spojrzał na grzbiet segregatora. Zza przymocowanej tam gumki zniknęła kartka informująca o zawartości, lecz na miękkim grzbiecie pozostały wyżłobienia po napisie, który najprawdopodobniej widniał na tej kartce. – Pa-no-wie – wysylabizował Mock.
Ten polski wyraz był jednym z nielicznych dobrze mu znanych. Widniał on wszędzie tam, gdzie płeć jest istotną informacją. Na przykład nad wejściem do każdej męskiej toalety. Albo na segregatorach w biurze matrymonialnym zamordowanej Klementyny Nowoziemskiej.
Lwów, sobota 13 marca 1937 roku,
trzy kwadranse na piątą po południu
Popielski znał dobrze okolice ulicy Żulińskiego. Bywał tu niegdyś dość często – w knajpie weteranów na ulicy Ochronek, gdzie pracowały prostytutki tak stare, że lwowska ulica śpiewała o nich:
Jakaś menda
po sali się szwenda
i nadaji się tylko
do Babiczka na szmelc.
Popielski miał w pamięci tę piosenkę i nie było dla niego tajemnicą – tak jak dla żadnego lwowiaka – że Babiczek sprzedawał koninę i najgorsze wędliny, a zatem porównanie kogokolwiek do wyrobów tegoż masarza było obelgą. Choć piosenka huczała mu jeszcze, kiedy znalazł się na Łyczakowie, myślał tylko o swojej akcji, która miała zwieńczyć trudne i czasochłonne śledztwo.
Krótka ulica Żulińskiego leżała na obrzeżach Łyczakowa i zaczynała się na Łyczakowskiej, sto metrów od kościoła klarysek. Wrotami do niej były dwie narożne knajpy – Einsteina i Krebsa – a ulica kończyła się na Piekarskiej. Była zabudowana dwu- oraz trzypiętrowymi domami i pozbawiona prawie zupełnie drzew. Dwupiętrowa kamienica opatrzona numerami 10 i 10a zajmowała jej środek. Była mocno zaniedbana. Tu i ówdzie odpadał tynk, a właściciel budynku mocno chyba oszczędzał na stróżu, ponieważ przed bramą leżały różne odpadki kuchenne, które zostały wyrzucone z okna przez jakąś beztroską gospodynię lub złośliwe dziecko. Popielski ze wstrętem rozsunął czubkiem trzewika ziemniaczane obierki i ogryzki jabłek i wszedł do bramy. W ślad za nim poszli Stefan Cygan i Herman Kacnelson. Popielski wskazał temu drugiemu wejście na podwórze, skąd dochodził dudniący dźwięk trzepania dywanu, a sam skinął na Cygana i ruszyli po schodach. Mijali drzwi, zza których dochodziły odgłosy i zapachy domowej sobotniej krzątaniny: stukot garnków, chlupot wody spływającej ze ścierek do wiader, przenikliwa woń terpentynowej pasty do podłóg. Gdzieniegdzie dochodził do tego płacz dziecka lub rozeźlony głos, wzmocniony alkoholem.
Weszli na drugie piętro. Nie było tu drzwi z numerem 12. Popielski nie wydawał się jednak zaniepokojony. Ufał, że matematyk nie pomylił numeru. To mieszkanie musiało mieć wejście od podwórka. Popielski spojrzał przez okno. Kacnelson, stojący obok trzepaka, zauważył swojego szefa i uniósł palec w stronę poddasza. Po chwili znaleźli się w miejscu wskazanym przez Kacnelsona – na najwyższej podwórkowej galerii. Drzwi z numerem 12 były wypaczone i w kilku miejscach między nimi a framugą widać było spore szpary. Popielski zastukał niezbyt mocno. Cisza. Powtórzył. Z wnętrza nie dochodził najmniejszy nawet odgłos. Popielski położył dłoń na klamce i nacisnął. Drzwi były zamknięte. Spojrzał przez jedną ze szpar. Ciemność.
– Idź, Stefciu, popytaj sąsiadów – szepnął do Cygana, do którego z racji młodego wieku czasami zwracał się na ty. – Może któryś z nich ma klucze. Tak często bywa, kiedy brak stróża w kamienicy. Udawaj brata Potoka. On nie może się dowiedzieć, że pytała o niego policja.
– Tak jest, panie komisarzu. – Cygan odwrócił się i ruszył w stronę sąsiednich drzwi.
Popielski wszedł na boczną półokrągłą klatkę schodową i obserwował całą scenę. Zdawał sobie sprawę, że Cygan ze swoją aparycją amanta filmowego jest niezbyt wiarygodny jako brat Potoka, którego uderzające podobieństwo do małpy było powszechnie znane. Jeszcze bardziej niewiarygodny w tej roli byłby jednak sam Popielski ze swoim wyglądem dandysa czy Kacnelson, z semickim pochodzeniem wypisanym na twarzy.
Drzwi otworzyły się i stanął w nich niski mężczyzna w kurtce, którego braki w uzębieniu Popielski widział aż z tej odległości.
– Dzień dobry. – Cygan uchylił kapelusza.
– A dobry, dobry – odpowiedział mężczyzna i przyglądał się nieufnie nieznajomemu.
– Najmocniej pana przepraszam, nazywam się Kazimierz Potok i jestem bratem Zdzicha Potoka, pańskiego sąsiada. Nie ma go teraz w domu, a ja przyjechałem z daleka. Nie wie pan, gdzie on może być?
– Nie mówił, że ma brata. – Zza ramienia sąsiada wychyliła się jakaś zaniedbana kobieta.
– On w ogóle wiele nie mówi – roześmiał się Cygan.
– Co recht, to recht – odparł sąsiad. – Un ni bajtluji za bardzu. Nu ali nie ma gu, un wyjechał dzisiaj, nie gadał, gdzie… Wróci w przyszłu niedzieli.
– Wiedziałem, że ma dzisiaj wyjechać, ale nie wiedziałem, o której… No i nie zdążyłem – zafrasował się Cygan. – No nic… W przyszłą niedzielę, powiada pan… Niedobrze… Myślałem, że z nim posiedzę do odjazdu mojego pociągu do Przemyśla. Bo ja mam pociąg dopiero za dwie godziny…
– No to siadaj pan u mni. – Mężczyzna otworzył szeroko drzwi. – Wieli nie mam, ali dla brata pana Zdzisława herbata i sumyr z cybulu zawszy si znajdzi.
– Nie chciałbym panu robić kłopotu… Może pan wie, kto ma klucze do jego mieszkania… U niego przeczekam te dwie godzinki…
– Ta oj, ja durnowaty. – Sąsiad uderzył się w czoło. -Ta ja mam kluczy! Chodź pan, otworzym!
Sąsiad wrócił z kluczami i otworzył drzwi mieszkania Potoka. Wszedł tam razem z Cyganem. Popielski słyszał, jak gościnny sąsiad pełni honory domu i każe Cyganowi „rozpłaszczyć się, szapoklak wieszać” i „siadać przy stoli”. Za chwilę wrócił do swojego mieszkania. Kiedy zamykał drzwi, jego żona stwierdziła:
– Ten gościuniu za ładny jak na brata pana Zdzisława.
– Mozy przyrodni – usłyszał Popielski i drzwi się zamknęły.
Zapadła cisza. Po minucie Popielski był w mieszkaniu Potoka. Było to zwykłe kawalerskie mieszkanie z ciemną kuchnią, oddzieloną od przedpokoju cienką ceratową kotarą, wiszącą na drucie. W pokoju znajdowało się żelazne łóżko, stół, dwa krzesła i niewielka szafa. Wszystkie te przedmioty zawalone były kartkami, pokrytymi niedbałym pismem. Gdzieniegdzie atrament się rozlewał na kiepskim papierze i zapisy stały się zupełnie nieczytelne. Jedno było pewne – kartki pokrywały matematyczne i logiczne zapisy lub działania.
Pominąwszy ten naukowy nieład, mieszkanie sprawiało wrażenie schludnego i wysprzątanego. W kuchni oprócz żeliwnego zlewu, maszynki spirytusowej, małego blatu, umocowanego przy ścianie, szafki na naczynia i produkty oraz wiadra na śmieci niczego więcej nie było. Popielski sprawdził tę szafkę i ujrzał w niej kilka okruchów chleba i słoik z resztką smalcu. Wszedł do pokoju i otworzył szafę na ubrania. Znalazł w niej kilka brudnych koszul i odpinanych kołnierzyków. Najwidoczniej Potok miał tylko jeden garnitur i jeden płaszcz, i właśnie w tym ubraniu wyjechał. Na dnie szafy leżała gruba kartonowa teczka. Popielski odwiązał tasiemki i wyjął z niej plik około stu kartek pokrytych pismem maszynowym. Była to praca logiczna pisana po francusku. Popielski ze zdziwieniem zauważył, że jest w niej wiele starogreckich cytatów. Intensywnie myślał, a na jego skroni pulsowała żyła. Praca jest pisana po francusku, po francusku. Przerzucił kilka kartek. Ani znaki akcentuacyjne, ani inne francuskie diakryty i abrewiatury nigdzie nie były dopisane ręcznie.