-->

Glowa Minotaura

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Glowa Minotaura, Krajewski Marek-- . Жанр: Прочие Детективы. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Glowa Minotaura
Название: Glowa Minotaura
Автор: Krajewski Marek
Дата добавления: 15 январь 2020
Количество просмотров: 227
Читать онлайн

Glowa Minotaura читать книгу онлайн

Glowa Minotaura - читать бесплатно онлайн , автор Krajewski Marek

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 ... 17 18 19 20 21 22 23 24 25 ... 63 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

– Panowie, panowie! – wysyczał Zaremba. – Nie wstyd wam deprawować młodzież? Ileż wy macie lat? Łyssy, nie dokazuj!

Przed nimi stała zarumieniona panna Zosia z depeszą do ostatecznej akceptacji. Nie znała niemieckiego, ale wiedziała doskonale, co oznacza ruch przedramienia wykonany przez Eberharda Mocka.

Lwów, poniedziałek 25 stycznia 1937 roku,

godzina piąta po południu

Ulica Słowackiego tonęła w ciszy mimo pory wzmożonego ruchu ulicznego. Na miasto spadła zadymka tak gęsta, że nie można jej było przebić wzrokiem więcej niż na kilka metrów. To ona wyciszyła miejskie odgłosy. Zatykała rury wydechowe automobili i pokrywała lepką wilgocią chrapy koni ciągnących sanie. Witryny sklepów jarzyły się kolorowymi lampkami, dozorca posypywał piaskiem chodnik przed gmachem Poczty Głównej, a zdenerwowany policjant, kierujący ruchem na skrzyżowaniu, zdejmował co chwila czapkę, obleczoną ceratą, i strzepywał z niej rosnące w oczach mokre warstwy śniegu. Studenci z pobliskiego uniwersytetu czekali na tramwaj i klaskali dłońmi sinymi od zimna.

Popielski, Mock i Zaremba siedzieli w chevrolecie, który stał w długiej kolejce aut i furmanek. Milczeli i marzli, choć nie tak bardzo jak podskakująca studenteria. Każdy z nich myślał o czym innym. Wilhelm Zaremba o przepysznej leguminie, którą służąca, nie mogąc się go doczekać, już pewnie wstawiła do lekko podgrzanego piekarnika; Edward Popielski o Ricie, która za kilka dni wyjeżdżała z ciotką Leokadią na narty do Worochty, a Mock o dwóch sierocińcach, które mieli jeszcze do sprawdzenia.

Dzisiaj odwiedzili już dwa takie zakłady. Reakcje wszędzie były takie same. Najpierw przestrach na widok delegacji trzech policjantów, którzy między sobą rozmawiali po niemiecku, a potem oburzenie z powodu zadawanych pytań.

– Nie, to niemożliwe, żeby ofiara była z naszego sierocińca. Nasze wychowanki są obyczajnymi pannami i przez całe swoje dorosłe życie odwiedzają nasz zakład albo przynajmniej wysyłają nam życzenia świąteczne. Cały czas mamy ze sobą łączność.

Tak mówiła pani Aniela Skarbkówna, dyrektor Zakładu Wychowawczego im. Abrahamowiczów. Pan Antoni Świda, dyrektor Miejskiego Domu Sierot, trochę inaczej to ujął, lecz treść jego wywodów była identyczna. Popielski zareagował wtedy gniewem.

„Przecież panny te były dziewicami, podnosił głos Łysy, a zatem były obyczajne!” „Żadna przyzwoita panna nie nocuje sama w hotelu!”, tak na ogół chcieli zamknąć rozmowę szefowie instytucji dobroczynnych.

Popielski im na to nie pozwolił. Z jakąś dziką satysfakcją wypytywał ich o wychowanków wykazujących odchylenia w swej płciowości, niespokojnych, sprawiających kłopoty moralne. Tutaj oburzenie było tak gwałtowne, że policjantom nie pozostawało nic innego, jak odejść z kwitkiem.

Wycieraczka w chevrolecie zgarniała płaty śniegu. Jej guma piszczała po szybie. Para oddechów osiadała od wewnątrz na szkle. Kolorowe żarówki w sklepie z konfekcją męską Markusa Ludwiga zaczęły migotać. Popielski nasunął melonik na głowę i zamknął oczy. Mimo okularów i zaciśniętych powiek widział szybkie błyski, oświetlające eleganckie kapelusze, laski i krawaty. Zaczął się pocić. Nagle wstał, otworzył gwałtownie drzwi auta i wysiadł. Ruszył przed siebie, potykając się o grudy śniegu.

– Dokąd on poszedł? Do domu? – Mock wychylił się, ale masywna postać komisarza już zniknęła w bocznej ulicy. – Chyba niedaleko stąd mieszka? Co mu się stało? Źle się poczuł?

– On nie poszedł do domu. – Zaremba odwrócił się i spojrzał na Mocka z powagą. – Ja wiem, dokąd on poszedł. A pan nie. I długo nie będzie pan wiedział. Coś panu powiem. Aby wiedzieć o niektórych sprawach różnych ludzi, nie wystarczy zagrać z nimi w szachy.

Lwów, poniedziałek 25 stycznia 1937 roku,

wpół do szóstej po południu

Popielski zwolnił kroku, kiedy już oddalił się znacznie od automobilu. Minął swój dom i poszedł alejkami Ogrodu Jezuickiego – bardzo powoli, aby się nie pośliznąć. Jego ruchy nabrały szybkości, kiedy zdjął ciemne okulary. Słabe mruganie gazowych latarń było dla niego równie niegroźne jak chybotanie płomienia świecy lub lampy naftowej.

Szedł ulicami Mickiewicza, Zygmuntowską i Gródecką. Po drodze minął potężny gmach dyrekcji kolei, pałac Gołuchowskich i kościół Św. Anny. Przeskoczył dziurawy bruk ulicy i po chwili był na rogu Janowskiej i Kleparowskiej, na którym znajdował się szynk, zwany „na rogu Kliparoskiej i Janoskiej”. W lokalu tym groziło mu inne niebezpieczeństwo niż w „Morskiej Grocie”, gdzie sponiewierał kilka dni temu Felicjana Kościuka, zwanego Felkiem Dziąsło. Tutaj, w szynku na rogu, nie dostałby żadnego ostrzeżenia w postaci świńskiego ucha przebitego gwoździem. Tutaj byłby wyszydzony i wysmagany obelgami. Przegrałby każdą pyskówkę i kłótnię. Tutaj dostałby piwem po twarzy, a w jego melonik ktoś by nacharkał.

To wszystko spotkało go zresztą przed kilkoma laty, kiedy chcieli wraz z Zarembą zakończyć w tym lokalu jakąś nocną alkoholową rundę. Rozwścieczony, wyjął wtedy pistolet i zaczął nim wymachiwać. Śmiech był tak potężny, że Popielski od razu odczuł groteskowość całej sytuacji. Rozejrzał się po lokalu przekrwionymi oczami, zapluty melonik włożył na głowę jakiegoś najgłośniej śmiejącego się studenta i wyszedł. Próbował zemścić się później na właścicielach lokalu, ale napotkał nieoczekiwane przeszkody w referacie politycznym Urzędu Śledczego. Wytłumaczono mu, że nic złego nie może spotkać gospodarzy lokalu, w którym jest możliwe spore zagęszczenie szpiclów. Tam bowiem gromadzili się członkowie i sympatycy Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy, biedni gruźliczy studenci, wściekli radykałowie i zapici przedstawiciele lwowskiej bohemy ze swoimi przechodnimi muzami.

Popielski odrzucił wspomnienia, minął knajpę i wszedł do pierwszej bramy na Kleparowskiej. Cicho stąpając, znalazł się na pierwszym piętrze. Stuknął palcem w żarówkę, która rozjarzyła się na moment słabym światłem i zaraz zgasła. Ta chwila wystarczyła jednak, żeby Popielski dostrzegł jakąś całującą się namiętnie parę. Ludzie ci stali w zagłębieniu muru, pod kolumienką, która do tego budynku pasowała równie dobrze jak gotyckie sklepienie do obory. Zapukał mocno w drzwi oznaczone numerem 3. Niebawem otworzyły się one ze zgrzytem. Stał w nich wysoki mężczyzna w długim białym płaszczu i z papierosem w dłoni.

– O, pan komisarz! – uśmiechnął się. – Dawno u nas pana nie było!

– Ale to chyba nie pierwsze dzisiaj spotkanie z policją, co, panie Szaniawski? – Popielski podał mu rękę, którą ten mocno uścisnął.

– Rzeczywiście. – Szaniawski zamknął drzwi i szybkim ruchem podłożył pod brodę wysmukłe palce, co miało oznaczać zadumę. – Był dzisiaj ten pański młody współpracownik i wypytywał o jakiegoś śniadego chłopaka. Przekazałem mu dwie informacje…

Popielski rozejrzał się po mieszkaniu Szaniawskiego, które ten od kilku lat wynajmował od właściciela knajpy na rogu. Było ono umeblowane kiczowato, ze sztucznym przepychem lwowskiego przedmieścia. Taki styl tancerz uwielbiał – szczególne upodobanie znajdował w tandetnych dekoracjach rodem z tingel-tangla i w sztucznych chryzantemach. Mieszkanie służyło mu do tajemnych spotkań z młodymi bandytami i artystami, których narajali mu różni pośrednicy. W swoim domu nie mógł tego czynić z obawy przed utratą dobrej reputacji, o której utrzymanie bardzo dbał. Szaniawski pozwalał tu nocować i przyprowadzać znajomych różnym chłopcom. Był wyrozumiały, zawsze w dobrym humorze i z pieśnią na ustach. Do momentu, aż kiedyś jeden z takich uliczników roztrzaskał mu głowę świecznikiem i go okradł. Popielski znalazł złodzieja tego samego dnia. Szaniawski, gdy już wygrał ze śmiercią w klinice chirurgicznej na Pijarów i po tygodniu ujrzał skradziony portfel, gdzie trzymał drogocenne precjozum – pierścionek swojej uwielbianej śp. mamy – poprosił komisarza o spotkanie, podczas którego cichym, łamiącym się głosem zapewnił, że jest zawsze do jego usług. Popielski szybko dał Szaniawskiemu okazję do odwzajemnienia uprzejmości. Kilka tygodni później poprosił go o udostępnienie mu mieszkania, w którym mógłby dać upust swoim, jak to określił, nieszkodliwym dziwactwom.

1 ... 17 18 19 20 21 22 23 24 25 ... 63 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название