Glowa Minotaura
Glowa Minotaura читать книгу онлайн
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Za oknem rozbuchane życie nawet w zimie, na mrozie, myślał, a wewnątrz luksusowego pociągu ekspresowego – szepty, uprzejme szczebioty i zadzieranie nosa. Z niechęcią pomyślał o powrocie do przedziału, gdzie elegancko odziany pan co chwila cmoka panią w dłoń, a pani szczerzy swe małe i nierówne zęby, potrząsając głową. Spojrzał na zegarek. Czekało go jeszcze prawie sześć godzin jazdy. Dobrze, że zabrał ze sobą Golema, fantastyczną powieść
Gustava Meyrinka. Będzie musiał jedynie poszukać przedziału, w którym ludzie okażą się mniej gadatliwi i pozwolą mu się skupić.
Myśl ta była swoistym wyprzedzeniem sytuacji, w której chciał się znaleźć. Bo oto z naprzeciwka szli dwaj konduktorzy, którzy mówili trochę po niemiecku i mogli mu wskazać jakiś wolny przedział. Patrzył na nich z radością, ale kiedy już się do niego zbliżyli, usłyszał coś, co sprawiło, że osłupiał i nie zapytał o przedział. Z ust jednego z nich padło nazwisko, które znał: „komisarz Popielski”. Kiedy konduktor oddał mu już kilkakrotnie kasowany bilet, Mock zapytał go uprzejmie, nie chcąc spłoszyć zwiastuna słabej nadziei:
– Powiedział pan „komisarz Popielski”?
– Tak – odpowiedział konduktor zdziwiony. – Powiedziałem „komisarz Popielski”. Nie rozumiem, dlaczego pan o to pyta.
– Czy komisarz policji Edward Popielski ze Lwowa podróżuje tym pociągiem? – Mock użył polskiej nazwy „Lwów”, bo „Lemberg” nie byłby znany obsłudze pociągu.
Milczący konduktor stuknął w ramię kolegę rozmawiającego z Mockiem i powiedział coś po polsku.
– Przepraszam pana – rozmówca Mocka próbował go wyminąć – ale mam obowiązki.
– Najmocniej pana przepraszam. – Mock wyjął legitymację. – Jestem niemieckim policjantem i jadę właśnie do Lwowa w odwiedziny do mojego kolegi, komisarza Edwarda Popielskiego. Jeśli on jest w pociągu, to byłoby wspaniale…
Konduktorzy spojrzeli po sobie i znów zamienili kilka słów w szeleszczącym, dzwoniącym języku, który Mock słyszał często na bazarze na Neumarkt w Breslau. Postanowił przyśpieszyć ich decyzję i wyjął z kieszeni dwuzłotówkę, wydaną jako resztę przez polską chłopkę wśród innego bilonu. Kolejarz przyjął monetę bez wahania.
– Tak – odrzekł. – Pan komisarz Popielski, jak zwykle, zajmuje salonkę wraz ze swoją córką, panienką Ritą.
To tutaj, proszę za mną!
Mock nie wierzył własnemu szczęściu. Szedł za konduktorem i śmiał się w głos. Po pierwsze, nie będzie skazany na wykwintne towarzystwo chichoczących szyderców, po drugie, pozna człowieka, z którym przyjdzie mu być może długo pracować, i będzie miał teraz świetną okazję, aby wyjaśnić telefoniczne nieporozumienie oraz omówić ewentualne szczegóły śledztwa, o ile oczywiście Popielski będzie chciał o tym rozmawiać przy swojej córce, panience Ricie. Stanęli przed drzwiami salonki.
– Konduktor! – zawołał mężczyzna, pukając.
– Proszę – usłyszeli zza drzwi donośny głos.
Konduktor otworzył drzwi i zameldował:
– Panie komisarzu, co za zbieg okoliczności! Spotkałem pańskiego przyjaciela, Niemca, na korytarzu!
Odsunął się, by przepuścić Mocka. Ten zobaczył elegancką salonkę obitą tapetą w żółte i bladoniebieskie pasy. Okna były zasłonięte. Wnętrze słabo oświetlała zapalona lampka pod oknem. Na stole stała karafka z czerwonym winem, dwa kielichy i srebrna taca przykryta pokrywą, pod którą znajdowały się obiadowe talerze. Na kanapie rozpierał się potężny łysy mężczyzna z małą bródką, w rozpiętej koszuli i kamizelce. W kąciku ust dymił papieros zatknięty w cygarniczkę.
Na stoliku obok stały szachy i otwarta książka. Rzut oka wystarczył Mockowi, aby zauważyć, że były to wiersze łacińskie, których charakterystyczne rozpisanie mogło wskazywać na Horacego. Konduktor wziął tacę i cicho zamknął drzwi od zewnątrz.
– Dyrektor kryminalny Eberhard Mock, z Breslau. -Oczy Mocka przyzwyczajały się do półmroku.
– Komisarz Edward Popielski ze Lwowa. – Łysy mężczyzna wstał i wyciągnął rękę. – Nie ma chyba jeszcze między nami takiej konfidencji, abyśmy byli nazywani przyjaciółmi. Zwłaszcza koniec naszej jedynej i ostatniej rozmowy telefonicznej nie był zgoła koleżeński.
Mock patrzył na Popielskiego i czuł, że nie będzie mu się dobrze pracowało z polskim policjantem. Był pewny siebie, odpychający i mało gościnny. Nie zaprosił go do zajęcia miejsca w przedziale, wciąż stał i milczał znacząco, jakby chciał mu powiedzieć: przyszedłeś pan nie w porę! To jest mój czas prywatny, niedziela, dzień świąteczny, o sprawach służbowych będziemy rozmawiać jutro, w dzień powszedni! Mock od tego wyniosłego i milczącego Polaka wolał już lożę szyderców w swoim przedziale. Spojrzał na szachownicę i zobaczył ustawienie, które już gdzieś widział. Na moment zapomniał o gorzkim powitaniu.
– Przepraszam pana, komisarzu, za tamto dosadne określenie. – Mock zbliżył się do szachownicy i nie czekając na jakieś „nie szkodzi”, które zresztą nie padło, zapytał: – Mat w ilu ruchach?
– W siedmiu – odparł Popielski i wciąż stał.
Mock uznał, że zagadka szachowa jest bardzo trudna. Mógł jeszcze wykorzystać wiersze Horacego do nawiązania jakiegoś bliższego kontaktu. Spojrzał na stojącego Popielskiego.
Wyraz jego twarzy był na wpół drwiący, na wpół odpychający. Mocka ogarnęło dubeltowe zniechęcenie.
– No to ja już pójdę – powiedział. – Miło mi było poznać pana komisarza. Do zobaczenia we Lwowie!
Nagle otworzyły się drzwi oddzielające salonkę od jakiegoś pomieszczenia i Mock usłyszał kobiecy okrzyk przestrachu. Kątem oka zobaczył, że naga postać chowa się za drzwi. Nie był pewien, czy w tym mroku rzeczywiście dostrzegł, czy tylko sobie wyobraził ciężkie, dorodne piersi, które się gwałtownie zakołysały. Młoda blondynka, której modnie ostrzyżone włosy oplatała opaska, wystawiała zza drzwi jedynie głowę i krągłe ramię. Powiedziała coś dźwięcznym głosem, a Popielski sapnął, podszedł do kobiecego sakwojażu, którego Mock nie dostrzegł w półmroku, i wyjął stamtąd lniany woreczek z kosmetykami. Szukał w nim czegoś i nie mógł znaleźć. Z mocą wypowiedział polski wyraz, który brzmiał podobnie jak niemiecka nazwa epidemicznej choroby. Dziewczyna uśmiechnęła się do Mocka, czym go momentalnie zelektryzowała. W jednej chwili zrozumiał zły nastrój Popielskiego i jego wyczekujące spojrzenie, które mówiło: „Może byś tak już poszedł!”
– Panie komisarzu – Mock uśmiechnął się radośnie. -
Homo sum et nil humani a me alienum esse puto.
Słuchał krótkiej wymiany zdań między Popielskim a dziewczyną. Potem Polak spojrzał na Niemca uważnie i bez tego niepokoju, jaki wykazywał wcześniej, mocno napinając mięśnie twarzy.
– Kultura wymaga – lekko się uśmiechnął – abym przetłumaczył panu dyrektorowi kryminalnemu moją krótką rozmowę z tą młodą damą. Poprosiła mnie o przełożenie słynnej frazy Terencjusza, a ja jej odpowiedziałem, iż stwierdził pan, że należymy do tego samego klubu miłośników starożytności i kobiecego ciała. Czyżbym się mylił?
– A co ona na to?
– „Lubię mężczyzn z tego klubu”. Tak właśnie powiedziała.
Lwów, poniedziałek 25 stycznia 1937 roku,
godzina druga po południu
W komendzie wojewódzkiej policji, zwanej „gmachem na Łąckiego”, kłębił się tłum pismaków. Wszyscy oni czekali na koniec narady, jaką zorganizował naczelnik Urzędu Śledczego, podinspektor Marian Zubik. W naradzie tej, o czym dziennikarze byli od rana powiadomieni poprzez tylko im znane kanały informacyjne, uczestniczył dyrektor kryminalny policji z niemieckiego Wrocławia, Eberhard Mock. Już w południowej prasie ukazały się artykuły, nazywające go „legendą niemieckiej kryminologii” i opisujące jego wyczyny w latach dwudziestych. Gdyby Mock znał język polski i przeczytał te artykuły, mocno by się zdziwił, gdyż nigdy nie rozwiązał opisywanych tam zagadek. Dziennikarze, świadomi dobrego wynagrodzenia, wypisywali, co im tylko przyszło do głowy w chwili twórczego natchnienia. Czekali więc z fotografami, aby w wieczornym wydaniu gazety obok tekstu zamieścić również zdjęcie owej „gwiazdy wrocławskiej policji”.