Glowa Minotaura
Glowa Minotaura читать книгу онлайн
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– A w Sylwestra też tańczyliście w „Bagateli”?
– Kiedy? – Grawadze najwyraźniej nie zrozumiał.
No tak, pomyślał Cygan, u Sowietów to tylko urodziny się obchodzi. Nie mają pojęcia, że w kraju katolickim każdy dzień ma swojego świętego. Nawet ostatni dzień w roku. No nie bądź taki zajadły, zganił sam siebie, ci dwaj nie są członkami sodalicji mariańskiej.
– No, w Nowy Rok, kiedy o dwunastej pije się szampańskie! Gdzie wtedy byliście?
– Ach, szampańskie my pili na balu w „Cyganerii” -odpowiedział Czuchna. – Na którym my byli z naszymi narzeczonymi.
– Z którymś z nich? – Cygan wykonał krótki ruch głową, jakby chciał się obejrzeć do tyłu. – Który z nich może to potwierdzić?
– Nie. – Grawadze zrobił oburzoną minę. – My nie taki. My byli z diewuszkami naszymi.
– Nie okłamuj mnie, cioto! – Cygan wysunął dolną szczękę. – Bo inaczej porozmawiamy na komisariacie i wrócicie wy do tej swojej Odessy!
– My nie kłamiemy, pan połkownik. – Czuchna miał łzy w oczach. – One tiepier tańczą w „Bagateli”. Pojdiem wmiestie, pan z nimi pogada, a nawet nie wejdziemy tam, żeby wcześniej nic z nimi nie knuć.
– Tak powiadasz. – Cygan wstał, choć targała nim niepewność co do sensowności podjętej decyzji. – No to idziemy do „Bagateli”!
Powiedział to na tyle głośno, że usłyszeli to nie tylko jego rozmówcy. Kiedy wychodzili we trzech z Atlasa, odprowadzało ich kilka zazdrosnych spojrzeń i szmer głosów powtarzających wieść o najnowszym młodym przyjacielu przystojnych tancerzy.
Lwów, środa 27 stycznia 1937 roku,
godzina dziesiąta rano
Aspirant Walerian Grabski zasmucił się, kiedy wyszedł z archiwum komendy policji. Należał on do ludzi bardzo obowiązkowych, solidnych i zrównoważonych. Raz tylko w życiu opuścił go spokój – było to wtedy, gdy spotkał na swej drodze pewnego księdza katechetę. Podpadł mu kiedyś srogo za parodiowanie jego kazania rekolekcyjnego. Ksiądz, gdy przyłapał Grabskiego na tej zbrodni, stał się wobec niego surowy niczym Katon Starszy dla Kartagińczyków. Podczas gdy przymykał oczy na niewiedzę innych uczniów i promował ich wszystkich bez wyjątku tylko na podstawie własnego przekonania o ich mszalnej religijności, Grabskiego wypytywał szczegółowo o dekrety poszczególnych synodów i soborów, o poglądy Ojców Kościoła, o reformy liturgiczne i homiletyczne. Grabski uczył się tego wszystkiego na pamięć i recytował jak katarynka, ale i tak nie mógł zadowolić katechety. Po dwóch miesiącach udręki nie wytrzymał. Pewnego dnia, kiedy scharakteryzował relacje z Soboru Nicejskiego pióra Atanazego Wielkiego i Sokratesa Scholastyka, za co nie doczekał się pochwały, lecz dezaprobaty, nie wytrzymał. Podszedł do kapłana i tak go spoliczkował, że ten spadł z krzesła. W ten sposób Walerian Grabski opuścił gimnazjum klasyczne po sześciu latach nauki i omal nie trafił do więzienia. Wilczy bilet pozwolił mu jedynie na zdobycie zawodu buchaltera. Właśnie w kantorze buchalterskim na początku lat dwudziestych wypatrzył go Marian Zubik, wówczas szef referatu osobowego we lwowskiej komendzie policji. Poruszony akrybią i punktualnością buchaltera, zaproponował mu pracę w swojej jednostce. Grabski chętnie się zgodził. Potem wędrował po różnych działach, a nawet po różnych miastach, wraz z kolejnymi awansami swojego dobrodzieja. Był człowiekiem mrówczej pracy i miał szczególne upodobanie do archiwaliów. Dlatego trochę się zasmucił, kiedy – trzymając się kolejności zadań wyznaczonej przez Popielskiego – musiał zdjąć zarękawki i chroniący oczy przed kurzem daszek, opuścić archiwa policyjne i udać się na przepytywanie woźnych do internatów. Jego smutek był tym większy, że w aktach policji wszyscy mężczyźni, którzy mieli na sumieniu obyczajowe delikty, byli albo zbyt starzy na to, by udawać młodą kobietę, albo siedzieli w więzieniu, albo opuścili już dawno Lwów. Tych ostatnich było tylko dwóch i żaden z nich nie wyglądał na Cygana.
Bursa na Issakowicza była pierwszą na liście, którą precyzyjnie ułożył, począwszy od zakładów znajdujących się najbliżej gmachu na Łąckiego. Szedł powoli ulicą Potockiego i po raz nie wiadomo który gratulował sobie, że nie zdecydował się na przeniesienie do Lublina, co mu proponowano wraz z awansem. Nie oglądałby tak wspaniałych budowli – jak choćby teraz – pałacu Biesiadeckiego, stylizowanego na średniowieczną warownię – nie spacerowałby po rozległych i zadbanych parkach i nie mógłby odwiedzać swoich ulubionych lokali, ze słynną restauracją pani Teliczkowej na czele, która oferowała na śniadanie chrupiące bułki cebulaki, gotowaną szynkę z chrzanem, a skacowanemu filiżankę barszczu na „ukojenie żołądkowych humorów”.
Aspirant Grabski z żalem porzucił przyjemne myśli i zagłębił się w zadrzewioną uliczkę, gdzie stał potężny gmach bursy zwanej Domem Techników.
Pedel siedział w dyżurce, w której stała wąska kozetka, miednica i maszynka spirytusowa. Już po chwili wiadomo było, że jest charakternym, starym lwowiakiem. W odróżnieniu od właścicieli bursy, którzy dawali tu schronienie męskiej młodzieży bez względu na wyznanie czy pochodzenie, pedel nie był zbyt tolerancyjny. Z miejsca skrytykował „Rusinów zapieczonych, którym państwo daje tu spanie, a oni nic nie robią, tylko knują coś na Polskę”. To określenie nie przysporzyło mu przychylności Grabskiego, który powinien być pokazywany na wszystkich naradach komendantów wojewódzkich jako okaz całkowitej i absolutnej apolityczności, wymaganej przecież przepisami od policjantów.
Aspirant już po chwili wiedział, że pedel jest tak wrogo nastawiony do Ukraińców, że na pytanie o jakieś skrzywienia moralne na pewno odpowie, że wszyscy wychowankowie bursy tegoż pochodzenia mają wybujałą płciowość i popełniają po kilka razy dziennie grzech nieczystości. Postanowił jego wrogość wykorzystać.
– Hej, panie obywatelu! – powiedział groźnie. – A wie pan, że w tej chwili popełnia pan wykroczenie?
– A jakie to niby? – Pedel skulił się.
– Wie pan, że przed przedstawicielem prawa, właśnie tak!, przed funkcjonariuszem państwowym, sieje pan nienawiść narodowościową?
– Ja wcale nie… Jak ich nawet lubię, tych Rusinów… Niejedyn z nich to szac chłopaka!
– No, a wie pan, że ja sam jestem Rusinem? – Grabski zrobił srogą minę i założył na nos binokle.
– Nu, ja nic… Nic… – Woźny był najwyraźniej zakłopotany.
– No dobrze, dobrze, panie… panie…
– A Źrebik ja jestem, Józef na chrzcie mi dali…
– No, panie Źrebik – aspirant pogroził mu palcem – żeby mi to było ostatni raz! Niech pan nie mówi nic, tylko szczerą prawdę!
– Jawol, panie komisarzu. – Stary najpewniej służył za Franciszka Józefa, bo stuknął obcasami w swej dyżurce.
– No to teraz niech pan mi powie, bo pan to wie najlepiej, panie Źrebik. – Grabski pochylił się nad pedlem. – Jak się zachowują ci studenci i uczniowie rusińscy. I nie tylko rusińscy… Polscy, żydowscy, może jeszcze inni… Wie pan, o co mi chodzi… Dziewczynki i takie inne sprawy…
– Ja nikogo tu nie wpuszczam, panie komisarzu. – Źrebik zrobił urażoną minę. – Nikogo obcego! Jestem stary feldfebel i słucham zwierzchności!
– To bardzo dobrze, to się chwali. – Wyciągnął do pedla prawicę. – Niech uścisnę rękę tak dobrego funkcjonariusza państwowego. Ja jestem też niejako pańską zwierzchnością. Ale łagodną i wyrozumiałą…
Źrebik aż pokraśniał z zadowolenia, kiedy podawał rękę Grabskiemu, a ten szykował się do zadania trudniejszych pytań.
– No niech mi pan powie jedną rzecz. Przecież to są młodzi mężczyźni, oni potrzebują kobiecego towarzystwa, wie pan, ja w ich wieku to dnia nie mogłem wytrzymać, żeby… No wie pan…
– Panie komisarzu, myśmy to takiego w wojsku mieli, za kowala robił w Sanoku, co jak rano wstawał, to wiaderku z wodą mógł na zbóju nosić! Tak mu stał!
– No widzi pan. – Grabski roześmiał się szczerze. -Myśmy wszyscy tacy… Z niewiastami trudno, ale bez nich jeszcze gorzej…