Przybi? Pi?tk?
Przybi? Pi?tk? читать книгу онлайн
Co czeka Stephanie?- wuj Fred znikn?? bez ?ladu- w torbie na ?mieci znajduje si? cia?o- po mie?cie goni j? paskudny bukmacher- babcia Mazurowa chce pos?u?y? si? paralizatorem- Stephanie mo?e korzysta? z wozu tylko przez czterdzie?ci osiem godzin- dwaj m??czy?ni pr?buj? zaci?gn?? j? do ???ka- nie ma odpowiedniej kiecki na mafijne wesele- jest jeszcze ma?y w?ciek?y cz?owieczek, kt?ry nie chce wynie?? si? z jej mieszkania…
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
ROZDZIAŁ 2
Wróciłam do Cloverleaf Apartments i zostawiłam wóz na parkingu. Z tylnego siedzenia wzięłam czarne nylonowe szelki i przypięłam je, a wraz z nimi paralizator elektryczny, rozpylacz pieprzu i kajdanki. Potem udałam się na poszukiwanie dozorcy. Dziesięć minut później miałam już klucze do mieszkania Briggsa i stałam pod jego drzwiami. Zapukałam dwa razy i wrzasnęłam „kontrola”. Żadnej odpowiedzi. Otworzyłam drzwi kluczem i weszłam do środka. Briggsa nie było.
Cierpliwość to cecha, jaką musi się odznaczać dobry łowca nagród. Odczuwam jej brak. Rozejrzałam się za krzesłem i usiadłam naprzeciwko drzwi. Powiedziałam Sobie, że będę czekać aż do skutku, ale wiedziałam, że to kłamstwo. Po pierwsze, przebywanie w mieszkaniu Briggsa było odrobinę nielegalne. Po drugie, bałam się jak diabli. No dobra, Briggs miał tylko metr wzrostu… co wcale nie znaczyło, że nie może użyć broni. Albo że nie ma przyjaciół, którzy przypominają koszykarzy i są nieźle stuknięci.
Siedziałam tak już ponad godzinę, kiedy rozległo się pukanie do drzwi, a ja zobaczyłam, jak ktoś wsuwa do środka małą karteczkę.
Droga frajerko, wiem, że tam jesteś. Nie mam zamiaru wchodzić, dopóki nie znikniesz.
Wspaniale.
Dom, w którym mieszkam, uderzająco przypomina Cloverleaf. Ta sama ceglana bryła, to samo minimalisty-czne podejście do szczegółów. Większość mieszkańców stanowią starsi obywatele, plus kilku Latynosów, którzy rozpraszają monotonię życia. Po wyjściu od Briggsa wróciłam prosto do siebie. Po drodze wyjęłam ze skrzynki pocztę i nie musiałam do niej zaglądać, by wiedzieć, co to jest. Rachunki, rachunki, rachunki. Otworzyłam drzwi, rzuciłam korespondencję na blat szafki kuchennej i włączyłam sekretarkę. Żadnej wiadomości. Mój chomik, Rex, spał w swojej klatce, skulony w puszce po zupie.
Hej, Rex – powiedziałam. – Już jestem.
Rozległ się cichy szelest sosnowych trocin, ale nic poza tym. Rex nie jest typem wdzięcznego rozmówcy. Poszłam do lodówki po winogrona dla niego i znalazłam na drzwiach karteczkę:
Przyniosą kolację. Do zobaczenia o szóstej.
Nie było podpisu, ale zorientowałam się po stwardnieniu sutek, że to Morelli.
Wrzuciłam karteczkę do śmieci, a winogrono do klatki Reksa. Trociny poruszyły się niespokojnie. Rex wycofał się z kryjówki tyłem, wepchnął sobie winogrono do torby policzkowej, zamrugał lśniąco czarnymi oczkami, poruszył w moją stronę wąsami i podreptał z powrotem do swojej puszki.
Wzięłam prysznic, uporządkowałam włosy – żel i suszarka – włożyłam dżinsy i denimową koszulę, a potem padłam twarzą na łóżko, by pomyśleć. Robię to zwykle na plecach, ale nie chciałam niszczyć sobie fryzury przed wizytą Morellego.
Najpierw pomyślałam o Briggsie i o tym, jak by to było dobrze chwycić go za jego małe stopy i ściągnąć po schodach na dół, żeby tłukł tą swoją głupią jak melon łepetyną – łup, łup, łup – o stopnie.
Potem pomyślałam o wuju Fredzie i poczułam ostry ból w lewym oku. „Za jakie grzechy?” – spytałam głośno, ale nie było przy mnie nikogo, kto mógłby odpowiedzieć.
Prawdę mówiąc, Fred nie był Indianą Jonesem i, pomimo tych makabrycznych fotografii, nie przychodziło mi do głowy nic innego, jak tylko nagjy atak Alzheimera. Zaczęłam szukać w pamięci jakichś wspomnień dotyczących Freda, ale niewiele sobie przypomniałam. Kiedy się uśmiechał, to zawsze szeroko i nienaturalnie, a jego sztuczna szczęka przy tym klekotała. I chodził z wykrzywionymi na zewnątrz stopami… jak kaczka. To wszystko. Oto moje reminiscencje dotyczące wuja Freda.
Drzemałam podczas tej wędrówki aleją pamięci i nagle ocknęłam się wystraszona, ale całkowicie przytomna. Usłyszałam, jak ktoś wchodzi do mojego mieszkania, i serce zaczęło walić mi w piersi. Zamknęłam drzwi na klucz, kiedy wróciłam z miasta. A teraz ktoś je otwierał. I ten ktoś był w moim mieszkaniu. Wstrzymałam oddech. Błagam, Boże, niech to będzie Morelli. Myśl, że właśnie Morelli wkrada się do mojego mieszkania, niezbyt mi się podobała, ale było to o wiele lepsze niż spotkanie twarzą w twarz z jakimś paskudnym, zaślinionym facetem, który będzie chciał ściskać mi szyję tak długo, aż mój język przybierze fioletowy odcień.
Z trudem podniosłam się z łóżka i zaczęłam szukać jakiejś broni, zadowalając się satynowym różowym pantoflem na wysokim obcasie, pamiątką po drużbowaniu na ślubie przyjaciółki. Wypełzłam z sypialni, przemknęłam przez salon i zajrzałam ostrożnie do kuchni.
To był Komandos. Opróżniał zawartość dużej plastikowej torby do miski.
Jezu – powiedziałam. – Przestraszyłeś mnie na śmierć. Następnym razem pukaj.
Zostawiłem ci wiadomość. Myślałem, że będziesz na mnie czekać.
Nie podpisałeś się. Skąd mogłam wiedzieć, że to ty? Odwrócił się i spojrzał na mnie.
A były inne możliwości?
Morelli.
Znów razem?
Dobre pytanie. Zerknęłam na jedzenie. Sałatka.
Morelli przyniósłby kanapki z kiełbasą.
To świństwo cię zabije, dziecinko. Byliśmy łowcami nagród. Ludzie do nas strzelali. A Tropiciel martwił się o cholesterol i transaminazy.
Nie wiem, czy w ogóle będziemy długo żyć – zauważyłam.
Moja kuchnia jest mała, więc zdawało się, że Komandos, stojąc tuż obok, zajmuje mnóstwo przestrzeni. Sięgnął za mnie i wyjął z szafki na ścianie dwie miseczki.
Nie chodzi o długość życia – powiedział. – Tylko o jego jakość. Celem jest osiągnięcie czystości ciała i umysłu.
Masz czysty umysł i ciało? Spojrzał mi prosto w oczy.
Nie w tej chwili.
Hm.
Napełnił jedną miseczkę sałatką i podał mi.
Potrzebujesz pieniędzy.
Tak.
Są różne sposoby zarabiania.
Wpatrywałam się w swoją miseczkę, rozgrzebując zieleninę widelcem.
Prawda.
Komandos czekał, aż podniosę na niego wzrok.
Jesteś pewna, że tego chcesz?
Nie, nie jestem pewna. Nie wiem nawet, o czym mówimy. Nie mam pojęcia, czym się zajmujesz. Szukam po prostu dodatkowej pracy, by dorobić.
Jakieś ograniczenia czy preferencje?
Żadnych narkotyków czy nielegalnego handlu bronią.
Myślisz, że bawię się w narkotyki?
Nie. To byłoby bez sensu. Nałożył sobie sałatki.
W tej chwili mam na oku odnawianie. Brzmiało to zachęcająco.
Chodzi ci o wystrój wnętrz?
Właśnie. Chyba można to tak nazwać.
Skosztowałam sałatki. Była całkiem niezła, ale czegoś jej brakowało. Grzanek smażonych na maśle. Wielkich kawałów tłustego sera. I piwa. Na próżno szukałam wzrokiem drugiej torby. Sprawdziłam w lodówce. Tam też nie było piwa.
Wygląda to tak – zaczął Komandos. – Wysyłam ekipę, która zajmuje się odnawianiem, a potem zostawiam w budynku jednego czy dwóch ludzi. Ich zadaniem jest długoterminowa konserwacja. – Spojrzał znad swojej miski. – Trzymasz formę? Biegasz?
Pewnie. Cały czas biegam.
Nigdy nie biegam. Idea ćwiczeń fizycznych to w moim przypadku buszowanie po centrum handlowym. Komandos obrzucił mnie mrocznym spojrzeniem.
Kłamiesz.
No, ale zamierzam biegać.
Skończył jeść i odstawił miseczkę do zmywarki.
Przyjadę po ciebie o piątej rano.
Piąta rano? Żeby zabrać się do wystroju wnętrz?
Tak lubię.
W moim mózgu błysnęło światełko alarmowe.
Może powinnam wiedzieć coś więcej…
Rutynowa sprawa. Nic szczególnego – wyjaśnił i zerknął na zegarek. – Muszę iść. Spotkanie w interesach.
Nie zamierzałam spekulować na temat natury owego spotkania.
Włączyłam telewizor, ale nie znalazłam nic ciekawego do oglądania. Ani hokeja, ani komedii. Sięgnęłam do torebki i wyjęłam dużą kopertę z odbitkami ksero. Nie wiem dlaczego, ale zrobiłam kolorowe kopie zdjęć przed spotkaniem z Morellim. Udało mi się zmieścić po sześć na stronie, razem cztery strony. Teraz rozłożyłam je na stole.
Niezbyt przyjemny widok.
Kiedy fotografie znalazły się obok siebie, od razu dostrzegłam parę rzeczy. Mogłabym przysiąc, że było tylko jedno ciało i że nie należało do starszej osoby. Ani śladu siwizny we włosach. Skóra raczej młoda. Trudno określić płeć. Niektóre zdjęcia zrobiono z bliska. Inne z większej odległości. Nie przypuszczałam, by ktoś przekładał części ciała. Ale na paru zdjęciach torba była odwinięta, jakby chciano pokazać więcej z jej zawartości.
No dobra, Stephanie, postaw się na miejscu fotografa. Dlaczego robisz te zdjęcia? Swoiste trofeum? Wątpliwe, ani jedno nie przedstawiało twarzy denata czy denatki. A było ich dwadzieścia cztery, cała rolka filmu, więc wszystkie zostały zrobione. Gdybym chciała mieć pamiątkę z tego rodzaju makabry, wówczas z pewnością uwieczniłabym twarz. Tak samo jak przy morderstwie na zlecenie. Wymagane jest zdjęcie twarzy. Co zatem zostawało? Zapis wizualny, dokonany przez kogoś, kto nie chciał zniszczyć dowodów. Więc może wuj Fred natknął się na worek ze zwłokami i pobiegł po aparat. A potem co? Schował zdjęcia do szuflady i zniknął podczas zakupów.
Wydawało mi się to najbardziej prawdopodobne, choć pozbawione konkretnych podstaw. Prawdę mówiąc, zdjęcia mogły zostać zrobione nawet pięć lat temu. Ktoś mógł dać je Fredowi na przechowanie albo zrobić mu makabryczny żart.
Włożyłam odbitki z powrotem do koperty i chwyciłam torbę. Pomyślałam, że to strata czasu, ale mimo wszystko czułam, że muszę przeszukać okolice Grand Union.
Pojechałam do dzielnicy domków jednorodzinnych za centrum handlowym i zaparkowałam przy krawężniku. Wzięłam latarkę i ruszyłam na piechotę – obchodziłam ulice i boczne alejki, zaglądałam w krzaki i za pojemniki ze śmieciami, cały czas wołając głośno imię Freda. Kiedy byłam mała, miałam kotkę imieniem Katherine. Pojawiła się pewnego dnia na progu naszego domu i już została. Zaczęliśmy ją karmić na tylnym ganku, a ona po pewnym czasie znalazła sobie drogę do kuchni. Wychodziła nocami, by buszować po okolicy, a za dnia spała zwinięta w kłębek na moim łóżku. Pewnej nocy Katherine wyszła i już nie wróciła. Całymi dniami krążyłam po ulicach i alejkach, zaglądając w krzaki i za śmietniki, wołając ją po imieniu, tak jak teraz wołałam Freda. Matka powiedziała, że koty czasem odchodzą, kiedy zbliża się czas ich śmierci. Uważałam wtedy, że to bzdury.
Wygrzebałam się z łóżka o czwartej trzydzieści, powlokłam do łazienki i tak długo stałam pod prysznicem, aż do końca otworzyłam oczy. Po chwili skóra zaczęła mi się marszczyć od wody, doszłam więc do wniosku, że toaleta skończona. Wytarłam się ręcznikiem i potrząsnęłam głową, by ułożyć włosy. Nie wiedziałam, jak mam się ubrać do pracy, która polega na wystroju wnętrz, włożyłam więc to, co zawsze… dżinsy i T-shirt. A potem, by ożywić trochę ten banalny strój – mogło się przecież okazać, że naprawdę chodzi o wystrój wnętrz – dodałam jeszcze pasek i marynarkę.