Szmira
Szmira читать книгу онлайн
Siedzia?em, patrzy?em na czerwonego mercedesa i duma?em o Cindy. I ?wierzbi?o mnie, ?eby wzi?? si? do dzia?ania. Pomy?la?em, ?e mo?e warto zakra?? si? do domu. Mo?e zdo?am pods?ucha?, jak Cindy rozmawia przez telefon? Mo?e wpadn? na jaki? trop? Pewnie, ?e by?o to niebezpieczne. Sam ?rodek dnia. A ja uwielbiam ryzyko. Sprawia, ?e uszy mi dzwoni?, a zwieracz w ty?ku mocniej si? ?ciska. ?yje si? raz, no nie? Chyba ?e jest si? ?azarzem. Biedny skurwiel, musia? zdycha? 2 razy. Ale ja jestem Nick Belane. Po jednej kolejce zsiadam z karuzeli. ?wiat nale?y do odwa?nych.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Nie wiedziałem, czy jechać do domu czy do biura.
Znalazłem się w supermarkecie. Pchałem wózek. Kupiłem 5 grejpfrutów, pieczonego kurczaka i nieco kartoflanej sałatki. 3/4 litra wódki i papier toaletowy.
13
Wylądowałem u siebie w mieszkaniu. Zabrałem się za kurczaka i kartoflaną sałatkę. Potoczyłem grejpfruta po dywanie. Czułem się sfrustrowany. Wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie.
Zadzwonił telefon. Wyplułem nie dopieczone skrzydełko i podniosłem słuchawkę.
– Tak?
– Pan Belane?
– Tak?
– Wygrał pan podróż na Hawaje.
Rozłączyłem się. Poszedłem do kuchni i nalałem sobie wódki z wodą mineralną i odrobiną sosu tabasco. Usiadłem ze szklanką i ledwo zamoczyłem usta, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Nie bardzo mi się podobało, ale mimo to powiedziałem:
– Otwarte.
I zaraz pożałowałem. Był to mój sąsiad spod 301, listonosz. Ręce zawsze zwisały mu jakoś tak dziwnie. Z głową też było u niego coś nie tak. Nigdy nie patrzył na mnie, tylko gdzieś nad moją głową. Jakbym stał nie tuż przed nim, a kilka metrów od niego. Jeszcze parę innych rzeczy było z nim nie w porządku.
– Hej, Belane, dasz mi coś golnąć?
– W kuchni znajdziesz butelkę, obsłuż się sam.
– Dobra.
Poszedł do kuchni, gwiżdżąc Dixie.
Wrócił pewnym krokiem, w każdej ręce niosąc szklankę. Usiadł naprzeciwko mnie.
– Nie chciałem chodzić 2 razy – rzekł, wskazując brodą szklanki.
– Wiesz, w niejednym sklepie sprzedają wódę – powiadomiłem go. – Mógłbyś sam kupić flaszkę.
– Daj spokój, Belane… Przychodzę w ważnej sprawie.
Opróżnił szklankę w prawej ręce i gruchnął nią o ścianę.
Nauczył się tego ode mnie.
– Słuchaj, Belane, wiem, jak obaj moglibyśmy się obłowić.
– Wal śmiało.
– Loco Mikę. Biegł wczoraj. Jest szybki jak język trędowatego na dziewiczym cycku – pierwsze 400 metrów pokonał w równo 21 sekund! Wychodząc na prostą prowadził o 5 długości, przegrał zaledwie o półtora. Teraz ma biec na 1200 metrów. Wierz mi, sadzi jak napalony zając, więc inne konie będą tylko wąchały jego dziurę w zadku. Według „Informatora wyścigowego” zakłady stoją 1 do 15! Stary, to jest szansa! Wzbogacimy się razem!
– Po kie licho chcesz się bogacić razem ze mną? Dlaczego nie zagrasz sam?
Opróżnił drugą szklankę, po czym uniósł ją, szykując się do rzutu.
– Stój! – ryknąłem. – Jak ją rozwalisz, będziesz miał w tyłku dwie dziury!
– Hę?
– Zastanów się.
Grzecznie odstawił szklankę.
– Jest jeszcze coś do picia?
– Wiesz, że tak. Mnie też nalej.
Poszedł do kuchni. Czułem, że zaczynam tracie cierpliwość. Wrócił i wręczył mi szklankę.
– Nie, wezmę twoją – powiedziałem.
– Dlaczego?
– Sobie dolałeś mniej wody.
Dał mi drugą szklankę i usiadł.
– No dobra, mądralo, więc dlaczego chcesz bogacić się razem ze mną?
– Bo… hm… – zaczął.
– Słucham.
– Trochę krucho u mnie ze szmalem. Nie mam co postawić.
Ale jak wygramy, zwrócę ci z mojej działki.
– Nie podoba mi się ten pomysł.
– Słuchaj, Belane, niewiele mi trzeba.
– Ile?
– 20 dolców.
– To kupa szmalu.
– 10 dolców.
– 10, kurwa, dolców?
– Dobra. 5.
– Co?
– 2.
– Wypierdalaj!
Dopił drinka i się podniósł. Ja też opróżniłem szklankę. Ale listonosz nie wychodził.
– Dlaczego te grejpfruty leżą na podłodze? – spytał.
– Bo tak mi się podoba.
Wstałem i ruszyłem w jego stronę.
– Czas się zmywać, stary.
– Czas się zmywać, tak? Pójdę sobie, kurwa, ale dopiero wtedy, kiedy sam będę miał ochotę!
Wódka rozzuchwaliła go. Bywa.
Walnąłem go pięścią w brzuch. Wcześniej nałożyłem mosiężny kastet. Moja ręka prawie przebiła go na wylot.
Upadł.
Podszedłem do ściany i zebrałem z podłogi kilka odłamków szkła. Wróciłem, otworzyłem mu gębę i wsypałem szkło do środka. Potem natarłem mu policzki i zdzieliłem go parę razy po pysku. Jego usta zrobiły się czerwone.
Wróciłem do picia. Minęły ze 3 kwadranse, zanim listonosz drgnął. Przekręcił się na bok, wypluł kawałek szkła i zaczął się czołgać w stronę wyjścia. Wyglądał żałośnie. Kiedy doczołgał się do drzwi, otworzyłem je. Wygramolił się na korytarz i ruszył w kierunku swojego mieszkania. Wiedziałem, że w przyszłości muszę na niego uważać.
Zamknąłem drzwi.
Usiadłem i wziąłem z popielniczki papierosa, który sam zgasł. Zapaliłem go, zaciągnąłem się. Żółć podeszła mi do gardła. Spróbowałem jeszcze raz. Nie smakował najgorzej.
Byłem w introspektywnym nastroju.
Postanowiłem nic więcej nie robić tego dnia.
Życie niszczy człowieka, zdziera go jak podeszwę.
Jutro będzie lepszy dzień.
14
Nazajutrz zajrzałem do antykwariatu Reda. Znów się zajmowałem sprawą Celine'a. Tor wyścigowy był nieczynny, niebo zachmurzone. Red wypisywał ceny na rzadkich egzemplarzach.
– Pójdziemy do Mussa? – zapytał.
– Nie mogę, Red. I tak wyglądam, jakbym żarł od rana do wieczora. Spójrz na mnie.
Rozsunąłem poły marynarki. Brzuch sterczał mi przez koszulę. Jeden guzik odpadł.
– Lepiej daj sobie wyssać ten cały tłuszcz, bo wykitujesz na zawał. Wysysają tłuszcz przez rurkę. Mogą ci go potem zapakować do słoika, żebyś miał na co patrzeć, kiedy najdzie cię ochota na pączka.
– Zastanowię się. Chcesz kilka grejpfrutów?
– Pozbywasz się grejpfrutów? Przecież nie tuczą.
– Wiem, ale rano stanąłem na jednym i się przewróciłem. Są niebezpieczne.
– Gdzie spałeś, w lodówce?
Westchnąłem.
– Słuchaj, zmieńmy temat. Kojarzysz tego gościa, który wygląda jak Celinę?
– No…
– Zaglądał ostatnio?
– Odkąd tu byłeś, to nie. A co, interesujesz się tym ptaszkiem?
– Można tak powiedzieć.
I jak na zawołanie, nagle wszedł. On. Celinę.
Przecisnął się obok nas, pomaszerował do jednej z półek i wyciągnął książkę.
Podszedłem do niego. Bardzo blisko. Trzymał podpisany egzemplarz Kiedy umieram. Zauważył mnie.
– W dawnych czasach życie pisarzy było ciekawsze od ich książek – rzekł. – A teraz ani ich życie, ani książki nie są interesujące.
Wsunął Faulknera na miejsce.
– Mieszka pan w pobliżu? – zapytałem.
– Może. A pan?
– Kiedyś miał pan francuski akcent, prawda?
– Może. A pan?
– O nie, bynajmniej. Nikt panu nigdy nie mówił, że jest pan do kogoś podobny?
– Wszyscy jesteśmy do kogoś podobni, bardziej czy mniej.
Ma pan papierosy?
– Oczywiście.
Sięgnąłem po paczkę.
– To niech pan wyjmie jednego i zapali, dobrze? Bardzo proszę. Będzie pan miał jakieś zajęcie.
Skierował się do wyjścia.
Zapaliłem papierosa, zaciągnąłem się. Po czym ruszyłem za facetem. Skinąłem Redowi głową na pożegnanie i wyszedłem na ulicę. Akurat w porę, żeby zobaczyć, jak gość wsiada do fiata, rocznik 1989, zaparkowanego przy krawężniku. A co za wóz stał zaparkowany tuż za nim? Mój garbus. Ale miałem szczęście! Czasami los, kurwa, uśmiecha się do człowieka! W dodatku po raz pierwszy od miesięcy udało mi się znaleźć tak dogodne miejsce do parkowania! Wskoczyłem do wozu, nacisnąłem na gaz i ruszyłem za fiatem.
Jechał Hollywood Boulevard na wschód.
Pani Śmierć, pomyślałem, niech pani tylko patrzy, jak wiernie pani służę.
O mało go nie zgubiłem przy następnym skrzyżowaniu, bo światło zmieniło się na czerwone, ale przejechałem i tak. Nic się nie stało, tylko zbluzgała mnie jakaś mała staruszka w cadillacu. Uśmiechnąłem się do niej.
Wkrótce znaleźliśmy się na autostradzie wiodącej do Hollywood, a słońce przebiło się przez chmury. Nie traciłem Celine'a z oczu. Czułem się fajnie. Może dam sobie wyssać tłuszcz przez rurkę, pomyślałem, wciąż jestem młodym facetem. Mam przed sobą kupę lat życia.
Potem Celinę skręcił na Harbor Freeway.