Szmira

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Szmira, Bukowski Charles-- . Жанр: Современная проза. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Szmira
Название: Szmira
Автор: Bukowski Charles
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 450
Читать онлайн

Szmira читать книгу онлайн

Szmira - читать бесплатно онлайн , автор Bukowski Charles

Siedzia?em, patrzy?em na czerwonego mercedesa i duma?em o Cindy. I ?wierzbi?o mnie, ?eby wzi?? si? do dzia?ania. Pomy?la?em, ?e mo?e warto zakra?? si? do domu. Mo?e zdo?am pods?ucha?, jak Cindy rozmawia przez telefon? Mo?e wpadn? na jaki? trop? Pewnie, ?e by?o to niebezpieczne. Sam ?rodek dnia. A ja uwielbiam ryzyko. Sprawia, ?e uszy mi dzwoni?, a zwieracz w ty?ku mocniej si? ?ciska. ?yje si? raz, no nie? Chyba ?e jest si? ?azarzem. Biedny skurwiel, musia? zdycha? 2 razy. Ale ja jestem Nick Belane. Po jednej kolejce zsiadam z karuzeli. ?wiat nale?y do odwa?nych.

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 32 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

– Och, naprawdę, Pani Śmierć? Och, zrobiłbym dla pani wszystko!

– Na przykład co, Belane?

– No, zabił mojego oswojonego karalucha, sprał paskiem rodzoną matkę, gdyby jeszcze żyła…

– Przestań gadać od rzeczy! Zaczynam podejrzewać, że Barton zrobił mi kawał! Weź się do roboty. Albo wyjaśnisz sprawę Celine'a, albo zabiorę ciebie!

– Hej, chwileczkę!

Połączenie zostało przerwane. Odłożyłem słuchawkę na widełki. Au. Nie miała żadnego bloku, jeśli chodziło o mnie.

Musiałem brać się do roboty.

Zacząłem rozglądać się za muchą, którą mógłbym trzepnąć.

Wtem drzwi się otworzyły i zobaczyłem McKelveya oraz wielką kupę niedorozwiniętego gówna. McKelvey popatrzył na mnie, po czym skinął głową na kupę.

– To jest Tommy.

Tommy wbił we mnie maleńkie, tępe oczka.

– Miło mi – mruknął.

McKelvey wyszczerzył zęby w ohydnym uśmiechu.

– Wiedz, Belane, że Tommy przyszedł tu tylko w jednym celu.

Po to, żeby cię niespiesznie przerobić na krwawy krowi placek.

Zgadza się, Tommy?

– Aha – potwierdził Tommy.

Wyglądał, jakby ważył 175 kg. No, gdyby mu zgolić wszystkie kłaki, pewnie schudłby do 170.

Posłałem mu serdeczny uśmiech.

– Słuchaj, Tommy, nie znasz mnie, prawda?

– No nie.

– Więc dlaczego chcesz zrobić mi krzywdę?

– Bo pan McKeWey mi kazał.

– A gdyby pan McKeWey kazał ci wypić własne siki, Tommy, też byś go posłuchał?

– Hej, przestań mieszać chłopakowi w głowie! – oburzył się McKeWey.

– A wrąbałbyś kupę strzeloną przez własną mamunię, Tommy, gdyby pan McKeWey ci kazał?

– Co?

– Zamknij się, Belane. Ja tu jestem od gadania!

Zwrócił się do Tommy'ego.

– Słuchaj, masz porozrywać tego gościa na strzępy, zmiąć jak starą gazetę i cisnąć przez okno, kapujesz?

– Tak jest, panie McKelvey.

– No, to na co czekasz, na koniec lata?

Tommy ruszył na mnie. Wyciągnąłem z szuflady lugera i wycelowałem w jego zwalistą sylwetkę.

– Stój, Tommy, bo jak strzelę, ubranie zrobi ci się bardziej czerwone niż stroje drużyny futbolowej Stanfordu!

– Hej, skądżeś to wytrzasnął? – spytał McKelvey.

– Detektyw bez gnata to jak Casanovą bez kondona. Albo zegar bez wskazówek.

– Belane, gadasz jak pomyleniec – rzekł McKelvey.

– Już mi to mówiono. A teraz powiedz swojemu chłoptasiowi, żeby był grzeczny, bo inaczej zrobię w nim taką dziurę, że będzie można rzucić przez nią grejpfrut!

– Tommy, chodź tu i stań przede mną – powiedział McKelvey.

No i tak stali. Musiałem wykombinować, co z nimi począć.

Nie było to łatwe. Nie zdobyłem nigdy stypendium do Oksfordu. Przekimałem lekcje biologii, z matmy byłem słaby. Ale do tej pory jakoś udawało mi się zawsze ujść z życiem.

Chyba.

Może i gra była oszukańcza, ale w każdym razie przez moment miałem w ręku asa. Następny ruch należał do mnie. Teraz albo nigdy. Wrzesień był już za pasem. Wrony zaczynały obrady. Słońce zachodziło coraz krwawiej.

– Dobra, Tommy, na czworaka! – rozkazałem. – Już!

Spojrzał na mnie, jakby miał kłopoty ze słuchem.

Uśmiechnąłem się łagodnie i odbezpieczyłem lugera.

Tommy był głupi, ale nie z kretesem.

Opadł na czworaka z taką siłą, że całe 5 piętro zatrzęsło się jak podczas trzęsienia ziemi, 5,9 w skali Richtera. Mój fałszywy Dali zwalił się na podłogę. Ten ze stopionym zegarkiem.

Tommy tak się rozpłaszczył, jakby chciał udawać Wielki Kanion. Spojrzał na mnie.

– Teraz ty, Tommy, będziesz słoniem, a McKelvey twoim poganiaczem, kapujesz?

– Hę? – zdziwił się Tommy.

Spojrzałem na McKelveya.

– No już! Wsiadaj na niego! – poleciłem.

– Oszalałeś, Belane?

– Kto wie? Szaleństwo to rzecz względna. Kto ustala normę?

– Nie wiem – przyznał McKelvey.

– WSIADAJ!

– Już się robi, już się robi. Ale jeszcze żaden lokator, któremu wygasła umowa, nie sprawiał mi tylu kłopotów.

– Wsiadaj, fujaro!

McKelvey wdrapał się na grzbiet Tommy'ego. Ledwo mógł go objąć nogami. Niewiele brakowało, a dupa pękłaby mu na dwoje.

– Dobra – pochwaliłem. – Ty, Tommy, jesteś słoniem, więc teraz zawieziesz McKelveya na korytarz i do windy. Ruszaj!

Tommy zaczął posuwać się na czworakach w stronę drzwi.

– Belanę, załatwię cię za to! – zawołał McKelvey. – Przysięgam na włosy łonowe mojej matki!

– Nie zadzieraj ze mną, McKelvey, bo wyrwę ci kutasa i wrzucę do zsypu!

Otworzyłem drzwi i Tommy wraz ze swoim poganiaczem wygramolił się na zewnątrz.

Kiedy oddalał się korytarzem, schowałem lugera do kieszeni marynarki i trafiłem na zmiętą kartkę papieru. Wyjąłem ją. Był to mój test na przedłużenie prawa jazdy, cały pokreślony na czerwono. Oblałem egzamin.

Cisnąłem kartkę za siebie i ruszyłem za dwójką znajomych.

Kiedy doszliśmy do windy, nacisnąłem guzik.

Stałem nucąc melodię z Carmen.

Nagle przypomniałem sobie, że kiedyś czytałem, jak Jimmy'ego Foxa znaleziono martwego w nędznym pokoiku hotelowym. Taki wspaniały zawodnik. A potem śmierć pośród karaluchów.

Przyjechała winda. Kiedy drzwi się otworzyły, kopnąłem Tommy'ego w tyłek. Wlazł do środka, wciąż z McKelveyem na grzbiecie. W windzie były już 3 osoby: stały i czytały gazety.

Nie przestały czytać. Winda ruszyła w dół.

Sam wybrałem schody. Miałem 15 kilo nadwagi. Potrzebowałem ruchu.

Naliczyłem 176 stopni i znalazłem się na parterze. Przystanąłem przy kiosku, kupiłem cygaro i „Informator wyścigowy”. Usłyszałem, że nadjeżdża winda.

Wyszedłem na zewnątrz i ruszyłem zdecydowanym krokiem przez smog. Oczy miałem błękitne, buty stare i nikt mnie nie kochał. Ale miałem robotę.

Wreszcie znów czułem, że jestem prywatnym detektywem.

Niestety, tego popołudnia wylądowałem na wyścigach, a wieczorem się schlałem. Ale nie był to zmarnowany dzień, bo cały czas główkowałem, analizowałem dane. Miałem wszystko pod kontrolą. Wiedziałem, że jeszcze moment, a znajdę rozwiązanie. Gówno prawda.

Nazajutrz zaryzykowałem i poszedłem do swojego biura. W końcu co to za detektyw bez biura, nie?

Otworzyłem drzwi i kogo zobaczyłem siedzącego przy moim biurku? Nie Celine'a. Nie Czerwonego Wróbla. McKelveya. Posłał mi słodki, fałszywy uśmiech.

– Dzień dobry, Belane. Co słychać?

– Zależy, gdzie ucho przyłożyć. Chcesz się przekonać, czy burczy mi w brzuchu?

– Nie, dzięki.

McKeWey podrapał się i ziewnął.

– No, Nick, mój chłopcze, masz szczęście. Ktoś opłacił ci czynsz za cały rok.

Pani Śmierć bawi się z tobą, powiedział głos w mojej głowie.

– Kto? – zapytałem.

– Przysiągłem na honor mojej matki, że ci nie zdradzę.

– Na honor swojej matki? Ciągnęła tyle druta, że starczyłoby na okablowanie dzielnicy!

McKelvey wstał od biurka.

– Spokojnie, bo będziesz zbierał zęby na szufelkę – zagroziłem.

– Nie podoba mi się, jak sobie używasz na mojej matce.

– A to czemu? Połowa facetów w mieście jeździła na niej jak na łysej kobyle!

McKeWey obszedł biurko i ruszył w moją stronę.

– Jeszcze krok, a będziesz miał w zadku własny łeb.

Stanął. Wyglądam naprawdę groźnie, kiedy jestem wkurwiony.

– Dobra. A teraz gadaj. Czynsz opłaciła kobieta, prawda?

– Tak. Tak. Pierwszy raz widziałem taką laskę!

Oczy miał zamglone, ale zawsze miał takie.

– No już, McKeWey, puszczaj farbę…

– Nie mogę. Przysiągłem! Na honor matki.

– A niech to! – Westchnąłem. – Dobra, spadaj. Czynsz mam zapłacony.

McKeWey ruszył wolno do drzwi. Potem obejrzał się przez lewe ramię.

– W porządku – rzekł – ale dbaj o czystość i porządek.

Żadnych bali, baletów, balang. Masz rok.

Doszedł do drzwi, otworzył je, zamknął i już go nie było.

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 32 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название