C.K. Dezerterzy
C.K. Dezerterzy читать книгу онлайн
Pe?na dramatyzmu opowie?? o losach ?o?nierzy wcielonych przymusowo do armii austriackiej w latach pierwszej wojny ?wiatowej oparta jest na osobistych prze?yciach autora. Po raz pierwszy opublikowana w 1937 roku, prze?ywa obecnie prawdziwy renesans popularno?ci, wywo?any zapewne filmem, kt?ry cieszy? si? niema?? frekwencj?.
Pi?ciu dezerter?w z c.k. armii, kt?rym przewodzi Polak, przez d?u?szy czas wymyka si? ob?awom, stosuj?c przer??ne fortele, aby zachowa? ?ycie. Pod warstw? anegdotyczn? kryj? si? g??bsze problemy moralne, tak wi?c powie?? Sejdy odznacza si? walorami nie tylko historyczno-poznawczymi.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Platfus nie przeszkadza – zaczął lekarz.
– Wysokiej komisji nie przeszkadza, ale mnie bardzo. Nie mogę biegać.
– Przydzielą was do lotnictwa. Będziecie latali w powietrzu z waszym platfusem.
– Panie sztabsarct, melduje posłusznie, że ja mam zawroty głowy i do lotnictwa się nie nadaje. Będę rzygał na dół.
– Nie zawracajcie mi głowy, dobry człowieku, i bądźcie łaskawi pójść sobie do diabła.
Kiedy się wszyscy zebrali, Kania zaczął oglądać plecy,
– Każdy gdzie indziej. Dokąd idziemy, chłopcy?
– Smaruj jaki batalion etatowy i fertig!
– Zawsze to w tyle będziemy mieli spokój.
Zasłonięty przez towarzyszy, Kania wytarł to, co napisał im na plecach feldfebel, i wpisał każdemu identyczny przydział.
“Et. Bat. 16”.
Jemu ten sam przydział wymalował na łopatce Baldini, po czym podeszli do stolika, przy którym prezentowali plecy jakiemuś cugsfirerowi, wręczającemu karteczki z wypisanym numerem kolejnym i przydziałem. Po tej ceremonii mogli się ubrać i czekać na wezwanie do przyległego pokoju, gdzie kilku spoconych podoficerów wypełniało arkusze ewidencyjne. Przed każdym stolikiem stała kolejka i podoficer, nie podnosząc głowy, zadawał szybkie lakoniczne pytania, a odpowiedzi wpisywał w odpowiednie rubryki arkusza. Kiedy miała przyjść kolej na Hładuna, ten od wrócił się i szeptem oznajmił:
– Zaraz będziecie mieli przedstawienie.
Twarz wykrzywił w grymas ogromnej głupoty, opuścił dolną wargę, otwarzył usta i z przygasłymi oczyma podszedł do stolika, kładąc na nim karteczkę.
– Imię i nazwisko? – zapytał podoficer szybko, nie patrząc na niego.
– Pantelejmon Durnycia – odpowiedział Hładun ze smarknięciem.
– Wie? Wiederholen sie dass… (Jak? Powtórzcie to…).
– Pantelejmon Durnycia.
Podoficer oderwał głowę od arkusza i uważnie patrzył na jego usta.
– Jeszcze raz powtórzcie,
– Pantelejmon Durnycia,
– Aha, Pantelmon Durnisia. Geboren? (Urodzony?).
– Ich weiss nicht. (Nie wiem). Cugsfirer znowu podniósł głowę.
– He? Gdzie jesteście urodzeni? – powtórzył pytanie podoficer.
– Nie wiem.
– Toś mi zdrowego ćwieka zadał, człowieku! Nie wie, gdzie się urodził! Panie feldfebel, może pan pozwoli do mnie! Jest tutaj taki jeden ananas, że sobie z nim nie poradzę.
Do stołu podszedł feldfebel.
– Jakiej narodowości jesteście?
– Nie wiem.
Fedfebel otworzył szeroko oczy.
– No – powiedział, patrząc na idiotyczną minę Hładuna – mędrzec z ciebie, jak widzę.
– Kto zna tego człowieka? – zapytał, zwrócony do stojących w tyle.
– Ja go trochę znam – zameldował Kania.
– Czy to idiota?
– Nie wiem. Śpi ze mną na jednej sali. Wiem tylko, że nie umie po niemiecku.
– Jakiej on jest narodowości?
– Hucuł, panie feldfebel.
Hładun pociągnął nosem z takim hałasem, że podoficer zżymnął się.
– Nie masz chustki, idioto? Kapie mu z tego nosa jak z wodospadu. Pewno mu ten zjełczały mózg tak przez nos wycieka. Cóż to za naród ci Huculi, kapralu? Jeszcze nie słyszałem o czymś podobnym.
– Mieszkają na granicy serbskiej – bez wahania odpowiedział Kania – to taki ludek na wymarciu. Bardzo mało ich jeszcze jest na świecie.
– Na wymarciu… hm… Dlaczego ta bestia żyje wobec tego? Potraficie się z nim rozmówić?
– Spróbuję, panie feldfebel…
– No to tłumaczcie pytania i odpowiedzi. Zapytajcie go, gdzie się urodził. Kania spojrzał na Hładuna znacząco i rzekł po polsku:
– Gadaj, że nie wiesz. Dobrze to robisz.
– Ich weiss nicht – odpowiedział przedstawiciel wymierającego narodu.
Kania rozłożył ręce bezradnie.
– Zdaje mi się, że to jednak idiota, panowie. Powiada, że nie wie.
Feldfebel splunął.
– Musimy jednak ten arkusz wypełnić w jakiś sposób, do stu diabłów! Gdzie ci Huculi mieszkają, kapralu?
– Na granicy serbskiej.
– Trzeba będzie, cugsfirerze, pójść potem do kancelarii batalionu i znaleźć na mapie jakąś miejscowość graniczną. Wpisze mu to pan jako miejsce urodzenia. Zapytajcie go, kapralu, o imię ojca.
– Ty, bracie swoje – zwrócił się Kania do Hładuna i ten zaraz posłusznie odpowiedział jak przedtem.
– Ich weiss nicht.
– Nie wie, jakie jest imię jego ojca? – zdziwił się feldfebel. – A masz ty w ogóle ojca? Żyje twój ojciec, bałwanie?
– Ich weiss nicht – ze smarknięciem zadeklarował Hładun.
Wszyscy znajdujący się w kancelarii podoficerowie i szeregowcy patrzyli teraz na niego, jakby oglądali mastodonta. Feldfebel był stropiony.
– Podobnego kretyna spotykam w swojej służbie po raz pierwszy, cugsfirerze.
– Rzeczywiście, rzadki okaz – potwierdził cugsfirer – nie wiadomo teraz, jak napisać w tej rubryce “ojciec”. Nie wiadomo, żyje czy nie żyje. Jeżeli żyje, musiałby mieć imię, a tego, jak widać, nie dojdziemy do śmierci z tym idiotą.
– Pisz pan krzyżyk i fertig, panie cugsfirerze. Gdyby nawet miał ojca, to już pewno umarł ze zmartwienia, że takiego głupiego draba spłodził. Pytać o matkę nie ma sensu, bo nam to samo odpowie. W rubryce “matka” maluj pan tak samo krzyżyk. Kaput, bracie Durnisia, z twoimi rodzicami! Oficjalnie ich teraz do grobu wkładamy, verstanden? Sierotą zostałeś, Pantelemonie! Patrz pan! Ja do niego gadam, a on sobie afisze na ścianie ogląda. Zapytajcie go, kapralu, jakiego wyznania… Chociaż nie potrzeba, bo się od niego nie dowiemy. Jakiego oni są wyznania?
– Mahometanie, panie feldfebel – bez zająknięcia zameldował Kania – ale trafiają się miedzy nimi także chrześcijanie.
– Znowu klin – westchnął cugsfirer – diabeł wie, w co to bydlę wierzy.
– Pantelmon, hm… Pantelmon – mamrotał feldfebel – dziwne imię, co? To będzie prędzej chyba tureckie niż katolickie. Rypnij mu pan, cugsfirerze, wyznanie muzułmańskie.
– Zawód? Co tutaj napisać? Feldfebel popatrzył znowu na Hładuna.
– Jaki w ogóle zawód może mieć takie bydlę? Zawodowy idiota, należałoby napisać… Czym się trudnią ci Huculi, kapralu?
– Wyrabiają łapki na myszy i wędrują po całym państwie z różnymi wyrobami drucianymi.
– Kropnij pan w arkuszu “druciarz”! Czy to oni nie chadzają w takich łykowych albo rzemiennych sandałach, kapralu?
– Tak jest, panie feldfebel, to są ci sami.
– Teraz już wiem. – Feldfebel skinął głową. – Ale to są dosyć sprytni ludzie. Jeden mi raz wsadził fałszywą monetę, kiedy mi wydawał resztę. A ten to widać jakiś wyrzutek, jakaś oferma narodowa. Co tam dalej idzie, cugsfirerze?
– Wykształcenie.
– No, filozofii chyba nie studiował z tą swoją głupią jadaczką. Pisz pan “analfabeta”. Dalej?
– Dalej idzie opis osoby.
– Dosyć płynnie idzie nam ta ewidencja z tobą, Durnisia. Pisz pan opis osoby.
– Twarz?
– Powinno się napisać “morda” albo “paszczęka” i dodać w nawiasie “prosi o uderzenie cegłą”… Czy to można nazwać twarzą? Czego smarkasz tak, ty muzułmański ośle? Nos ci spuchnie.
Huculski muzułmanin stał w milczeniu przed stołem, a na twarzy miał wyraz bezdennie idiotycznego roztargnienia i w ogóle nie reagował na wypowiadane pod jego adresem uwagi. Przy rubryce “znaki szczególne” feldfebel wzruszył ramionami.
– Z tą rubryką kłopotu wielkiego nie ma także… napisze pan: “idiota” albo lepiej “kretyn”.
– Nie wiem, czy w instrukcji jest coś o tym powiedziane. W tej rubryce ma się pisać, panie feldfebel, cechy fizyczne, a to będzie cechą umysłową.
– Pisz, człowieku, na moją odpowiedzialność “kretyn”. To jest najtrafniejszy znak szczególny… Teraz niech odciśnie palec swój na arkuszu i niech idzie do cholery! Tak. Spal się, idioto! Przez ten czas można było dziesięć arkuszy wypełnić!
Hładun pożegnał się wyjątkowo solennym smarknięciem i odszedł od stołu.
Z kolei Kania przysporzył zmęczonemu cugsfirerowi roboty ze swoim skomplikowanym nazwiskiem.
– Pszkszbsz… Herr Gott im Himmel! (Panie Boże w niebie)! Jak to można takiego szeleszczącego tasiemca wymówić? Kto tym Polakom takie straszliwe nazwiska ponadawał? Powtórz pan jeszcze raz!
– Szczepan Brzę-czysz-czewski – wyskandował z zadowoleniem Kania.
– Przencisieski… Przensisieski… Język drętwieje od tego.
Aby go pocieszyć, podał Kania jako miejsce urodzenia miejscowość wprawdzie nie istniejącą, ale za to niemożliwą do wymówienia dla Niemca.
– Mszczonowieścice, gmina Grzmiszczosławice, powiat Trzcinogrzechotnikowo.
Cugsfirer odrzucił pióro i złapał się za głowę.
– Gdzie to jest? W Galicji? O zgrozo!… Od samego słuchania robi się słabo!
Do stołu podszedł z papierosem w ustach feldfebel.
– Co znowu, cugsfirerze?
– Nazywa się, panie feldfebel, Szczepan Przensisieski, urodzony w Moszoszeszisze, gmina Kszmiszszalwisze, powiat… tego sam diabeł nie powtórzy.
Feldfebel ze współczuciem pokiwał głową.
– Rzeczywiście, dziwaczne nazwy mają ci Polacy. Daj mu pan arkusz, niech to sam powpisuje.
Kania wypełnił arkusz zmyślonymi danymi biograficznymi, które wprowadziły cugsfirera w osłupienie. Kiedy wszystko przeczytał, pokiwał głową.
– Taki arkusz trafia się raz na dziesięć lat. Czegoś podobnego, panie kapral, jeszcze nie słyszałem! W ilu bitwach pan był? Tu chyba ze czterdzieści miejscowości jest wypisanych! Kiedy pan zdążył być w Azji, miły Boże!? Rzeczywiście, waleczny z pana człowiek.
Po spisaniu ewidencji całą paczką, nie zwracając uwagi na resztę kompanii, poszli do kantyny.
Wieczorem okazało się, że prawie wszyscy znajdujący się w stacji zbiorczej żołnierze zostali przeznaczeni na front. Czesi nabrali takiego wigoru wojennego, że śpiewali w swoim kącie tak głośno, iż podoficer służbowy musiał ich nieustannie uspokajać i nie mógł sobie z nimi poradzić.
– Śpiewać, bracie, wolno; jedziemy na front, musimy mieć nastrój, nie? Zapytaj samego komendanta, jeżeli nie wierzysz. Nastrój musi być i wyrabiamy go stale. Chcesz wypić za nasze zdrowie? Żłop, bracie Niemiaszku, i znaj prawdziwych, patriotów!
Przed capstrzykiem nastrój bojowy spotęgował się do tego stopnia, że zrezygnowany służbowy, ledwie trzymający się na nogach, machnął ręką.